piątek, marca 22, 2013
Caduta / Burza odc. 7
To nie była potyczka. Oto spięły się dwa wichry, z których
jeden łamał drzewa, drugi znosił ze swej drogi każdy pył. Nie
było mocy, która umiałaby je zatrzymać. Ettore Gaetani ani myślał
unikać starcia. Nie spodziewał się uderzenia Cosimo d’ Perugia.
Już muskał Chiarę di Verroni, czuł jej zapach i jej strach.
Widział go w jej oczach, kiedy miotała się w jego uścisku. A
potem ten cios. Nagle. Jak huragan, który zrywa się z byle powodu.
On, który tyle razy czuł żelazo na swoim i w swoim ciele upadł
pod ciężarem małego sztychu? Nie potrafił bić się z kobietą.
Nie stało mu zuchwałości. Dziewczyna wydostała się.
A teraz przyszło mu bić się z samym Cosimo d’ Perugia. Jego oddział, jak klin wdarł się w jego szeregi. Z tych, którzy wyruszyli na polowanie na koniach siedziało może dwóch młodzików. Oddział Gaetaniego topniał, niczym lód pod ciężarem wiosennego słońca. d’ Perugia dostrzegł Gaetaniego.
A teraz przyszło mu bić się z samym Cosimo d’ Perugia. Jego oddział, jak klin wdarł się w jego szeregi. Z tych, którzy wyruszyli na polowanie na koniach siedziało może dwóch młodzików. Oddział Gaetaniego topniał, niczym lód pod ciężarem wiosennego słońca. d’ Perugia dostrzegł Gaetaniego.
Głownie ich rapierów spotkały się! Ciosy były miarowe! Raz, dwa,
trzy – jak odmierzenia zegara. Dla jednego z nich czas miał dobiec
końca. To, co nieuniknione stawało się każdym uderzeniem broni.
Konie charczały, jakby same chciały wziąć udział w śmiertelnym
starciu. Ich grzywy miotały się, jak dwa zawistne ognie.
Ettore Gaetani nie mógł sobie darować, że sam zaskoczywszy wroga wpadł w ręce śmiertelnego przeciwnika. Próbował wbić się w połyskujący czarny pancerz. Nie miał ani okazji, ani ochoty podziwiać przecudnej urody ornamenty. Chętnie zdarłby go z Cosima. Ale w tej chwili jego potężny cios trafił w próżnię, bo udało się Gaetaniemu uchylić od niego i choć na chwilę oddalić wyrok. Z tym zajadlejszą siłą natarł na niego d’ Perugia!
Ettore Gaetani nie mógł sobie darować, że sam zaskoczywszy wroga wpadł w ręce śmiertelnego przeciwnika. Próbował wbić się w połyskujący czarny pancerz. Nie miał ani okazji, ani ochoty podziwiać przecudnej urody ornamenty. Chętnie zdarłby go z Cosima. Ale w tej chwili jego potężny cios trafił w próżnię, bo udało się Gaetaniemu uchylić od niego i choć na chwilę oddalić wyrok. Z tym zajadlejszą siłą natarł na niego d’ Perugia!
W tej chwili Ettore dostrzegł, że do walki włączył się oddział
Szwajcarów. Gnający na ich czele Pozzi krzyczał coś po niemiecku.
Szwajcarzy otoczyli walczących szczelnym kołem. Zaczęła się
rzeź. Dla Gaetaniego stało się jasne, że nikt z jego pocztu nie
wyjdzie z tego kręgu żywy.
- Panie, uchodź!- wycharczał jeden z jego knechtów.
Niepodobieństwem było wypaść z tego kotła. Na domiar złego miał
nad sobą rapier d’ Perugia, który brał odwet za wcześniejsze
potyczki i porażkę. A przede wszystkim za śmierć obu Fattore,
Enrico i Luci! Wiedział kim byli marsowi bracia, jak ich nazywano
nie bez powodu. Imponowało mu, że to właśnie jego ostrze
przebijało pierś pierwszego i ścięło drugiego. Teraz dopiero
docierało do niego, że tym samym poruszył gniazdo szerszenia.
Straszliwego, nieobliczalnego w swoim gniewie.
Ten okaleczony lew miotał się przed jego oczami, jak tytan. Kolejne
uderzenie! Gaetani odparował je. Czuł jednak, że sił mu nie
staje. Kątem oka dostrzegł, jak Szwajcarzy rozbijają stalową
obręcz jego konnych. Pod ich ciosami padali kolejni zbrojni. Nie
miał skupienia, by śledzić, co Pozzi i jego siepacze czynią na
prawej czy lewej flance. On miał na karku d’ Perugia. Nie sądził,
że stary kondotier ma tyle sił. Nie ustępował. Jego koń też
nacierał, jakby chciał go zepchnąć w diabelską czeluść. Bo
zaiste obaj wyglądali, jak zrośnięte demony! Miażdżący cios
spadł na jego lewy bark. Zachwiał się. nie czuł bólu, ale
dostrzegł potężny wyłom i krew, która trysnęła z rany. Ktoś
krzyczał o ucieczce... Pośród gwaru podniósł się okrzyk
„Maryja!”... Nie mógł rozpoznać kto to krzyczy... Nawet nie
widział, jak rapier d’ Perugia ześliznął się po jego barku...
Jego oczy nie widziały! Błądziły po kształcie, który go otaczał
i osaczał... Coś chwytało go za gardło... Nie utrzymał broni i
konia... Zsunął się pod jego kopyta... Próbował się podnieść.
Ale nad nim wyrosła czarna skała, która ciskała błyski. Gromy?
Krew zalała mu twarz... Przysiągłby, że usłyszał imiona:
Enrico!... Luca!... Zachwiał się. Bezbronna, prawa ręka próbowała
uratować resztę ciała przed upadkiem. Lewej nie czuł. Upadł.
Czarna skała stanęła nad nim, jak kat. Podniósł głowę.
Broczące krwią usta nie mogły się zdobyć nawet na szept... Cios
w bok niemal przybił go do ziemi. Już nie podniósł się. Czarna
skała uniosła się nad nim i całym impetem zmiażdżyła...
* * *
Lorenzo
wezwał medyka. Mistrz Montefiore wbiegł, jak szalony. Dopadł do
łoża księcia. Niemal w biegu opróżniał torbę, która obciążała
jego prawie ramię. Za nim wszedł też sekretarz. Lorenzo nie
czekał na dalszy bieg wypadków. Szybko wybiegł z komnaty. Teraz on
gnał na złamanie karku. Sadził po dwa, trzy stopnie kamiennych
schodów. Nie wiedział, jak znalazł się w stajni. Dopadł jedynego
okulbaczonego konia i wypadł na dziedziniec. Myśl jedna, jak
potężny miech, rozsadzała mu czaszkę: C – h – i – a – r –
a ! On nie poganiał konia! On gnał na nim, jak wicher!
Dostrzegł przed sobą jeźdźca, który pędził w jego stronę.
Spieniony koń zdawał się nie dotykać w ogóle ziemi. Lorenzo
osadził swego wierzchowca w miejscu, aż ten zarył kopytami w ziemi
mało nie wyrzucając z siodła jeźdźca.
- Chiara!
Dziewczyna szarpnęła mocniej swego gniadosza. Wyglądało, jakby
nie rozumiała, kto w tym szalonym pędzie jest na tyle trzeźwy, by
wymieniać jej imię. Zatrzymała się. Twarz wykrzywiał grymas.
Bólu? Rozpaczy? Bezsilności? Walki? Zwycięstwa? Chyba wszystkiego
po trochu. W końcu wydarła się z żelaznego kręgu, którego nie
miała prawa rozerwać! Jej się udało! A jej towarzysze? Spojrzała
za siebie. Po raz pierwszy! Nic nie wiedziała. To był jeden tuman,
zbita masa barw, kurzu, okrzyków, przekleństw, rżenia koni i
jęków.
- Chiara!
Lorenzo zeskoczył z konia i dopadł do księżniczki. Długo wtapiał
swą twarz w jej suknię. To był ten sam zapach... To była jego
bogini... Cała! Żywa!... Słyszał jej ciężki oddech. Dotknęła
ręką jego twarzy. Spojrzał w górę.
- Chiara!...
Patrzył w jej niebieskie oczy. Były zmęczone, ale widać było, że
wraca w nich blask szczęścia. Kochał je. Kochał, jak śmiały
się. Kochał, jak gromiły go. Kochał je, jak dawały znane im
tylko znaki. Nie kochał ich wtedy, kiedy za powłoką
niby-objętności mijały go z oziębłością próżnej księżniczki,
dumnej di Verroni. Nie mogły inaczej patrzeć.
- Chiara!
Zaczął całować jej trzewik. Nie broniła mu tego. Słyszał, że
jej oddech powolnieje, uspakaja się. Jego serce też powoli wracało
do spokojnego rytmu: bum-bum... bum-bum...
- Chiara!
Wymawiał jej imię, jak modlitwę. Po chwili spojrzała na niego. Jego usta same zaczęły mówić sonetem Petrarki:
Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz, co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?
Uświęcał ją każdym słowem, gestem, spojrzeniem. Ile by dał, by móc teraz pieścić burzę jej włosów, jej ciało, ją całą, z każdym zakątkiem magicznego ciała. Przenosił się już w inny wymiar, kiedy odezwały się armaty na murach zamczyska.
Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz, co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?
Uświęcał ją każdym słowem, gestem, spojrzeniem. Ile by dał, by móc teraz pieścić burzę jej włosów, jej ciało, ją całą, z każdym zakątkiem magicznego ciała. Przenosił się już w inny wymiar, kiedy odezwały się armaty na murach zamczyska.
Oboje spojrzeli na pobojowisko. Dogasała walka. Mogli już rozróżnić
d’ Perugia i Pozziego z jego Szwajcarami. Chiara zsunęła się z
konia prosto w ramiona Lorenza. Jeszcze drżała. On chłonął
zapach jej włosów. To była magia. Z zamkniętymi oczami
rozpoznałby jej ślady na wietrze.
- Chiara!
- Chiara!
Dopiero teraz dostrzegł, że ma rozdarte ramie sukni. Nie, nie była
ranna. Nie miała żadnych widomych śladów, poza lekką szramą na
prawym policzku. Ale to nic. Nic jej się nie stało. Żyła! Była
wolna! Bezpieczna w jego ramionach!
Wziął jej konia za uzdę.
(c. d. n.)
Proszę częściej dawać notki z "Cadutą" bo ostatnio to Pan trochę przesadził, strasznie długo czekałam na kolejną część. Liczę na częstsze posty z tym opowiadaniem, albo proszę o założenie nowego bloga tylko do powieści! ;)
OdpowiedzUsuń- wierna czytelniczka opowiadań
ps: a może jakaś zabawa z czytelnikami bo co wchodzę to kilka setek wyświetleń dochodzi... np: my będziemy dawać temat a Pan, Panie Karolu będzie zamieniał je w opowiadanie :)
OdpowiedzUsuńMarto! Biję się w pierś. Będzie ciąg dalszy. Bez obawy. Piszę się. Roi się wiele pomysłów. Nie chcę zanudzać rozwlekłą fabułą. O oddzielnym blogu jeszcze nie myślałem, ale kto wie... Może się na to porwę. Rozumiem, że rozbicie tekstu może ginąć wśród innych postów. Nie ukrywam, że podobne opinie tylko motywują i cieszą, bo staje się jasne, że moje tu pisanie jednak ma swoich stałych (i wiernych?) odbiorców. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
K.N.
Pani Marto! Proszę zaryzykować i zdać się na moją wyobraźnię. Może Pani zapoda temat, spróbuję napisać. Mam nadzieję, że stanę na wysokości zadania. Można tez pisać na dwoje rąk... "Caduta/Burza" napisana! Do tego jest tekst, który pojawi się w Wielkim Tygodniu.
OdpowiedzUsuńK.N.
PS. Oddzielny blog raczej otworzę... Prędzej czy później.
Dynamiczny opis bitwy - walki Ettore Gaetaniego i d'Perugia- zmroził krew i dreszczem przeszył, wątek miłosny pozwolił odetchnąć i rozmarzyć się - wyobraźnia u pana, że tylko zazdrościć. Imponuje pana bogaty język, znajomość rzeczy i tematu. Complimenti. Dziś włoskie niebo zaciągnięte chmurami.
OdpowiedzUsuńChyba to samo słońce i te same chmury, bo u nas nad Brdą "po włosku". Aby odetchnąć trochę Italią oglądam Giro d'Italia. Dziękuję za complimenti. Jeszcze nie miałem t a k i e j Czytelniczki, która po każdym odcinku wyraża swoje cenne uwagi. Serdecznie dziękuję.
OdpowiedzUsuń