poniedziałek, września 23, 2024
...na 80-tą rocznicę operacji „Market Garden” - 17 do 26 IX 1944 r.
Trzeba było mi pójść do kina i obejrzeć głośny film pt. "O jeden most za daleko / A Bridge Too Far" w reż. R. Attenborough, aby dowiedzieć się, że istniała... Samodzielna Brygada Spadochronowa, dowodzona przez generała brygady Stanisława Sosabowskiego. Wstyd? Jak dla kogo. Winiłby ówczesny system edukacji. O 2 Korpusie było, o pancerniakach generała Maczka takoż. Ale o walkach w Holandii w 1944 r.? Jakoś uszło mej uwadze. Z chęcią przejrzałbym podręcznik do nauki np. historii w klasie VIII szkoły podstawowej z roku szkolnego 1977/78. Może to moja pamięć szwankuje? No, ale ja miałem o operacji desantowej, a nie swoich wspominkach z końca lat 70-tych XX w. Dodam tylko: po wyjściu z kina byłem dumny z postawy polskiego generała. Doskonale zagrany przez genialnego aktora Gene'a Hackmana (rocznik 1930).
"Pierwsze miały wystartować brytyjskie oddziały szybowcowe. Generał Urquhart, bardziej wysunięty na północ niż Amerykanie i mają inne potrzeby, musiał mieć w pierwszym rzucie maksimum żołnierzy, sprzętu i artylerii - zwłaszcza dział przeciwpancernych - aby zdobyć i utrzymać wyznaczone cele, dopóki nie połączy się z siłami lądowymi" - tak zaczyna się wojenna epopeja piórem C. Ryana [1] Cenna ta monografia jest plonem badawczych dociekań Autora, spotkań m. in. uczestników operacji desantowej o kryptonimie: "Market Garden", analizy wspomnień i dokumentów. Do napisania tego tekstu/postu/artykułu inspirowały mnie wspomnienia dwóch uczestników walk, jakie rozegrały się pomiędzy 17, a 26 września 1944 r., dwóch generałów, których nazwiska tu już padły: Roberta Urquarta i Stanisława Sosabowskiego. Każdy zainteresowany tym wojennym epizodem II wojny światowej raczej doskonale wie, jak niesprawiedliwie wyróżnionych lub poniżonych po klęsce w przejmowaniu mostów na Renie. Te fakty pozostawiam na uboczu, choć nie ukrywam bardzo bolą nawet tyle lat po walkach pod Arnhem i Driel.
Kogo winić za klęskę operacji "Market-Garden"? Dla mnie nie pozostaje wątpliwości: cała odpowiedzialność spada na jednego oficera! Był nim sir Bernard Law Montgomery, 1. wicehrabia Montgomery of Alamein! Chora ambicja, aby dotrzeć przed sowietami do Berlina zdominowała w decyzji podjęcia rozkazu, aby zdobyć mosty na Renie, a tym samym uderzyć w serce III Rzeszy! Montgomery odpowiada za straty rzędu kilkunastu tysięcy alianckich żołnierzy (Anglików, Amerykanów i Polaków)! Oskarżenie m. in. o niesubordynację czy niekompetencję gen. S. Sosabowskiego było jedną z największych podłości jakiej dopuszczono się na Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie! Co, jak wiemy, przypieczętowano odebraniu dowództwa SBS tak zasłużonemu generałowi.
Ze wspomnień generała majora Roberta Urquarta (1901-1988)
Mój dowódca korpusu, Boy Browning, szerokim ruchem ręki zakreślił trzecie duże koło na pokrytej talkiem mapie i, utkwiwszy we mnie surowe i szczere spojrzenie, rzekł: "Most w Arnhem - i trzymać go". trzy koła przedstawiały "dywan powietrznodesantowy", po którym Montgomery zamierzał przesunąć zwycięską 2 armię znad granicy belgijsko-holenderskiej poprze Zee. Było to niezwykle śmiałe.
Gdy wyjaśniałem nadesłany nam plan, Sosabowski, który był profesorem w warszawskiej Wyższej Szkole wojennej, przerywał mi wielokrotnie: "Ale Niemcy, generale... Niemcy!". Coraz wyraźniej widzieliśmy, że reakcji niemieckiej wcale nie brano pod uwagę.
Doskonale wyszkolony żołnierz, Sosabowski był także człowiekiem zawziętym. Jak większość Polaków, miał naturalną uprzejmość, silnie kontrastującą z nagłymi wybuchami w mowie i zachowaniu się, które formalnie miażdżyły każdego błądzącego, którego postępowania lub metod nie pochwalał.
Samodzielna kompania po zupełnie spokojnym locie zaczęła skakać z dwudziestu naprowadzających samolotów typu Stirling dokładnie w południe. spoglądając przez otwór w dół, Wilson widział w ciepłych promieniach słońca spokojnie pasące się krowy.
Gdy podchodziliśmy do lądowania, można było dokładnie zaobserwować zręczność pilotów szybowcowych. Ich latające wagony towarowe o cienkich ścianach zarzucało na wszystkie strony; niektóre wciśnięte były w ciasne kąty strefy lądowania - jej pewne wycinki były tak zatłoczone, jak parking samochodowy.
Zdałem sobie teraz sprawę, że, będąc z dala od mego sztabu, nie mam możności dowodzenia. Odwiedziono mnie od zamiaru powrotu, gdyż oznaczało to przejazd przez teren, który obecnie nie był w naszych rękach. [...] Przeklinałem jednak zatrważający brak łączności. Co więcej, nie było powodu, by sądzić, że w dowództwie dywizji działała lepiej.
W tym czasie Niemcy, którzy blokowali nas w domach wzdłuż drogi w pobliżu szpitala, podjęli na nowo swe ataki. Musiało być dla nich jasne, że mieliśmy nieograniczonych zapasów amunicji i ich czołgi oraz działa pancerne stopniowo stawały się coraz zuchwalsze. niepokoiła mnie także sporadyczna strzelanina na tyłach i niejednokrotnie zastanawiałem się, czy strzelcy wyborowi po drugiej stronie działek ogrodowych nie byli przypadkiem żołnierzami 1 brygady spadochronowej, a nie Niemcami.
Kolumna osiągnęła północny kraniec mostu i czołowe pojazdy zbliżały się - jeden, dwa, trzy, cztery. Ci z ludzi Frosta, którzy mieli najlepszy wgląd, naliczyli szesnaście wozów pancernych. rozpętało się teraz istne piekło, gdy artylerzyści ze swych sześciofuntowych dział, strzelcy wyborowi z piatów oraz cekaemiści otworzyli ogień. Udało się. Sześć pojazdów przewróciło się na nabrzeżu; nieliczne, które ocalały z pogromu, zostało zapędzone tuż pod równoległe skrzydła budynku szkoły zajętej przez saperów.
Były też inne krytyczne chwile, kiedy ujawniał się pogodny cynizm brytyjskiego żołnierza. w pewnej fazie bitwy energiczny i solidnie zbudowany kapitan o nazwisku Panter odkrył pewną ilość niemieckiego zaopatrzenia łącznie z papierosami i rozdał je swym ludziom. Gdy przechodził wśród żołnierzy, usłyszał, jak jeden z nich mówił: "Stary sukinkot myśli, że jest Świętym Mikołajem".
Przez krótką chwilę oddziałom niemieckim dodawało śmiałości pojawienie się samolotów Luftwaffe, dokonujących nalotów na rejony lądowań. kiedy jednak niebo zaczęło się wypełniać szybowcami i spadochronami oraz warkotem pozornie nie kończącego się łańcucha alianckich samolotów, nawet w jednostkach SS znaleźli się ludzie, którzy, jak mi później miał powiedzieć pewien niemiecki oficer, "załamywali się ze strachu".
Nad rzeką sprawy szły źle. Północny kraniec przeprawy promowej w Haveadorp znajdował się teraz w rękach niemieckich, a prom został zatopiony. Na drugim brzegu Sosabowski podszedł do rzeki, i nie znajdując ani lodzi, ani tratew, nie miał innego wyjścia, jak tylko rozkazać swym polskim oddziałom, by zajęły stanowiska obronne w pobliżu Driel.
Okazało się, że Polacy mieli straty i nadal tracili ludzi od ognia dział niemieckich, ustawionych na dominującym nad okolicą cyplu na północnym brzegu rzeki, skąd batalion pułku Border został zepchnięty dzień przedtem. Wśród całej tej gorączkowej aktywności generał Sosabowski objeżdżał swą brygadę na rowerze, co dodawało ducha jego żołnierzom.
Nad rzeką Polacy nadal z zapałem czynili wysiłki, by się przeprawić. Krótko przed północą około trzydziestu pięciu udało się to, ale silny prąd zniósł ich jednak na pewną odległość od punktów, w których byli ustawieni przewodnicy. [...] Polacy nadal usiłowali przeprawić się przez rzekę. Wielu z nich utonęło w wartko płynącej wodzie, a pewną liczbę prąd zniósł prosto w ręce nieprzyjaciela.
...w "kotle" niemiecki ogień z dział i moździerzy powodował dalsze straty i nowi ranni zajmowali miejsca ewakuowanych szczęśliwców. Był to straszny, rozpaczliwy dzień. Miejscami nieprzyjaciel wdarł się nieco w naszą obronę, lecz został wyparty brawurowymi kontratakami i śmiałymi wypadami.
Aż nazbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, że koszt wycofania resztek moje dywizji przez położony nad rzeką wąski pas terenu, zredukowany obecnie do jakichś sześciuset kilkudziesięciu jardów, może być wielki - nawet bardzo wielki. [2]
Ze wspomnień generała brygady Stanisława Sosabowskiego (1892-1967)
Chodziło mi wreszcie i o to, aby - jeżeli już mamy walczyć na Zachodzie - wziąć udział w takiej operacji, w której wkład polskiego spadochroniarza stałby się powszechnie znany, i aby następnie - po tej operacji wrócić do naszego celu - nawet gdybyśmy przybyli do Kraju po zupełnym upadku Niemców.
Brygada weszła w skład Brytyjskiego korpusu Powietrznego, zgodnie z uprzednim zapewnieniem gen. Browninga. Jemu też zostałem podporządkowany. Nasz stosunek z uprzednio przyjacielskiego przeszedł na czysto służbowy. Ten stosunek służbowy w wojsku brytyjskim jest odmienny od tergo, jaki miał miejsce w naszym wojsku.
Nie jest chyba naszą wadą, że jesteśmy narodem ambitnym. Ambicja kryje jednak w sobie pewne niebezpieczeństwo; jako bardzo wrażliwi na komplementy, łatwo tracimy poczucie rzeczywistości i idziemy na lep pochwał, których nie szczędzą nam ci, którzy chcą nas przy pomocy pochlebstwa odpowiednio wykorzystać.
W dniu 13 sierpnia żołnierze Brygady na znak protestu, widząc brak pomocy alianckiej dla Walczącej Warszawy w spontanicznym odruchu odmówili przyjęcia posiłku. Meldowałem o tym |Naczelnemu Wodzowi. konsekwencji dyscyplinarnych w stosunku do żołnierzy nie wyciągałem solidaryzując się z nimi duchowo.
Z zachowania się gen. Browninga w stosunku do przydzielonych - zresztą na jego żądanie - moich oficerów łącznikowych wynikało jasno, że ona jako dowódca Korpusu z Brygada, jako taką, bezpośrednio nie chce mieć nic do czynienia. Na taki rozkaz musiałem natychmiast zareagować moim meldunkiem do Naczelnego Wodza.
Arnhem przeszło do historii świata i znane jest każdemu Polakowi podobnie jak Monte Cassino, Falaise czy Tobruk.
Arnhem - to chrzest bojowy Pierwszej Samodzielnej Polskiej Brygady Spadochronowej.
Żądanie moje wywołało ogromne zdziwienie i zaskoczenie generała [tj. R. E. Urquharta - przyp. KN]. Powiedziałem mu, że moje żądanie rozkazu na piśmie nie oznacza, że nie zamierzam go wykonać. Natomiast chodzi mi o to, by pozostał po nim ślad. Dodałem przy tym, że za wykonanie otrzymanych rozkazów odpowiadam nie tylko przed moimi brytyjskimi przełożonymi, ale również przed moim Naczelnym Wodzem i narodem polskim.
...może nie będzie nawet mowy o dostaniu się na brzeg północny, nie mamy bowiem żadnych środków przeprawowych. Jest również prawdopodobne i możliwe, że zrzutowisko Brygady jest opanowane przez Niemców. Będę więc skakał w paszczę nieprzyjaciela. Wiadomo bowiem, że w momencie zrzutu i do czasu zbiórki oddziały są w rozproszeniu i prawie bezbronne. O dowodzeniu nimi mowy być nie może.
Jestem już przy otworze. Uderza mnie prąd powietrza i wpycha z powrotem do samolotu. Rękami chwytam się ram otworu drzwiowego i wypycham się ku przodowi. stawiam nogi w próżnię i lecę w dół jak kamień - sekundę lub więcej - nie wiem! Zresztą, kto w tej chwili liczy sekundy? Odczuwam gwałtowne szarpnięcie w ramionach. to rozwinięta czasza mego spadochronu zahamowała gwałtowny spadek ku dołowi.
Zrzuceni zostaliśmy dobrze - tak przynajmniej wyglądało. Zrzutowisko nasze miało milę wszerz i półtorej mili w głąb i ograniczone było od zachodu miejscowością Driel, od wschodu torem kolejowym i linią wysokiego napięcia, biegnącą z Elst do Arnhem.
Poza lokalną walką z Niemcami na zrzutowisku, nie miałem dotąd żadnej wiadomości o nieprzyjacielu po tej stronie Renu. Że jest on silny po drugiej stronie Renu, czułem to od początku, wsłuchując się w nieprzyjacielski ogień artyleryjski.
Pod ścianą domu, w którym mieści się moje dowództwo, stoi oparty rower - okazuje się, że damski. Siadam nań i krótko, zwracając się do wozów pancernych, mówię: "Follow me". I poprowadziłem je do zagrożonego rejonu.
Zaczęła się gehenna przeprawy. Ren był oświetlony rakietami Niemców i pożarami zabudowań fabrycznych, znajdujących się nad brzegiem południowym. [...] Nieprzyjaciel nie szczędził pocisków artyleryjskich właśnie na to skrzyżowanie, na na które pewnie już w dzień był dobrze wstrzelany. Miałem więc rannych i na tym punkcie.
Żołnierze Brygady nie ryzykowali niewoli. ryzykowali przepłynięcie Renu. Nie wszyscy dopłynęli.
Gorzko brzmi ocena całej operacji Market Garden słowami właśnie generał S. Sosabowskiego: "Wypadki, które miały miejsce w bitwie arnhemskiej, potoczyły się inną koleją, niż było planowane. Miały one dla Dywizji Brytyjskiej przebieg tragiczny. Dzieje się tak zawsze i wtedy, gdy planujący nie docenia możliwości nieprzyjaciela; specjalnie zaś, odnośnie wojsk desantu powietrznego, gdy planujący operację nie wie lub zapomina, że największym atutem powodzenia tych wojsk jest zaskoczenie. Jedno i drugie zarówno w planowaniu, jak i wykonaniu nie miało miejsca". Smutne jest, jak potraktowano polskiego dowódcę po samej bitwie. to kolejna plama na honorze armii brytyjskiej. Nie pierwszy i nie ostatni akt niewdzięczności tego Alianta. Ale to całkiem inna historia.
Oczywiście trudno oczekiwać, że to rocznicowe wspominanie wyczerpuje temat. Nigdy tak nie będzie. Po prostu zostawiam kilka spostrzeżeń, faktów, które skupiły moją uwagę. Chcę cały czas wierzyć, że Czytelnik blogu poszuka swojej drogi do Arnhem, zapewne jest w ciekawszej niż ja sytuacji, bo był w miejscach walk, o których tylko czytałem lub widziałem na filmach (w tym dokumentalnych). Na koniec chcę przypomnieć, że w Bydgoszczy (Cmentarz Starofarny) znajduje się grób jednego z oficerów Samodzielnej Brygady Spadochronowej, majora Mieczysława Barciszewskiego (1914-2000):
[1] Ryan C., O jeden most za daleko, tłum. T. Wójcik, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1986, s. 157
[2] Urquhart R. E., Arnhem, tłum. I. Bukowski, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1990, wydobyte spośród s. 21-202
[3] Sosabowski S., Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990, wydobyte spośród s. 178-225
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.