środa, marca 13, 2024

Pandemiczne opowieści - LI - The Stagecoach odc. 2

- Niech cię szlag trafi, Craig! - tylko opanowanie Eda Kerseya uratowało ich przed całkowitą katastrofą. A przecież to była tylko chwila. Poprosił Craiga, aby na moment przejął lejce, bo zachciało mu się zapalić fajkę i poczuć moc machorki, jaką kupił u starego Mata Fergusona. Craig szybko zrobił użytek z bata, którego Ed tak naprawdę z rzadka, albo właściwie w ogóle nie używał. Zdzielił najbliższą dwójkę po zadach, a potem to już poszłooo. - Ty durniu! Pijacka mordo! 
Dyliżans niebezpiecznie przechylił się na lewą stronę.
- Co się stało?! - Dwight Metfield wyskoczył, niemal wpadł na Eda.
- To przez tego tumana! - nie mógł opanować się. Craig siedział na koźle i starał się chyba zrobić jak najbardziej niewidzialnym. - I czego tam siedzisz?! Złaź tu! Zobacz, co narobiłeś!  
- Coś z kołem? Czy tylko pieski preriowe? 
- Całe koło do wymiany! Całe koło! Ja za to płacił nie będę. Peterson mnie ze skóry obedrze!
 
Colt Dragoon - domena publiczna
 Craig zeskoczył z kozła. Obszedł dyliżans.
- Co tam łazisz?! - Ed chwycił go i pchnął w kierunku szkody. - Tu patrz, baranie! 
Wygięta piasta i wybite szprychy nie dawały szansy na jakąkolwiek jazdę.
- Zaraz będzie noc! Zabiję cię! - Ed wyrzucał z siebie całą swą bezsilność.
- A koła w zapasie nie wozisz? - szeryf kręcił głową.
- Zostawiłem, bo miałem i tak tyle bagaży... Zabiję tego matoła!
Craig wbił wzrok w horyzont, jakby stamtąd miało nadejść zabawienie lub ratunek.
- Nie ma tu jakiegoś miasteczka? Muszą mieć stelmacha lub kowala. 
- Za jakieś trzy mile jest osada górnicza, West Bold - Ed podrapał się po brodzie. Craig zaczął sprawdzać, czy może koło da się jakoś naprawić. - Zostaw to!
- Trzy mile, to nie koniec świata.
- Ale to West Bold! - Ed nie miał miny entuzjazmem podmalowanej. - Same oprychy i szumowiny, najgorsze na północ od Rio Grande! Jeśli ktoś ma na bakier z prawem, to gdzie zmyka? Między te mordy, które oby się nigdy nam nie przyśniły. Nikt o zdrowych zmysłach tam sam nie wpada na pokerka.
- Fajowo! - usłyszeli głos rozentuzjazmowanego Theo Reydona. Galopujący dyliżans wybił z błogiej drzemki wnuka senatora. Brakowało tylko rad jego ciotki, Molly. - Idę z panem, szeryfie!
- Zapomnij!
- Zapomnij! - zawtórował kobiecy głos. Ciotka Molly pocierała obolałe czoło, bo na jednym z wybojów po prostu nabiła sobie guza. - Nigdzie nie pójdziesz! Najpierw Indianie, potem ten pijany stangret, by na koniec...
- Indian, na szczęście, droga pani nie widzieliśmy.
- Ale sami panowie mówili...
- Ja pójdę! - zadeklarował się Craig.
- Ty? - Ed wyrósł nad nim, jak ściana Wielkiego Kanionu. - Nie ma mowy! Zostajesz tu, jakby nie daj Boże jakieś inne nieszczęście nie miało nas ominąć!
- Jakie... nieszczęście? - ciotce Molly zatrzęsła się broda.
- Robi się ciekawie - Theo zapłonęły oczy. 
- Nigdzie nie pójdziesz, mój chłopcze! - ciotka Molly stawała się coraz bardziej stanowcza. - Co by na to powiedział twój dziadek?!
- Dziadek?! Dziadek też uciekł do wojska, gdy szła armia Santa Anny! - rozpalał się Theo, a przykład heroicznego dziadka miał tylko wesprzeć go w przekonaniu, że teraz nadchodzi godzina jego próby. Może nawet dziejowa?
- Santa Anna?! - ciotka chwyciła się za głowę. - O czym ty bredzisz?! Kiedy to było?! Zresztą wtedy wojna...
- Ja idę! Postanowione! - upierał się Theo z siłą dziesięciolatka.
- Chyba ja też mam coś do powiedzenia?! - wtrącił się szeryf Metfield. Do Eda zwrócił się z pytaniem: Masz jeszcze jakąś strzelbę? 
- Starą Mildred!
- Co? Kogo?
- Moja dwururka - żachnął się Ed. - Nie życzę nikomu stanąć jej na drodze. 
- Pamiętam! Ale myślałem, że dogorywa gdzieś na śmietniku.
- Szeryfie, jak pan może  - udawane oburzenie Eda rozbawiło tylko szeryfa.
- Nie pozbawię ciebie jedynej obrończyni - szeryf dla pewności zaczął sprawdzać swoje rewolwery. Komory były pełne pocisków, pas też obciążał wianuszek kul. 
- To jak, szeryfie? - oczy Theo Reydona płonęły niecierpliwością. - Mogę iść?
- Ani mi się waż! - ciotka Molly trzymała fason nieustępliwości, ale widać było, że jej stanowczość raczej nie odnosi skutku. - Chłopcze! co ja powiem twojej biednej matce, a twój dziadek...
Ale Theo za nic miał takie argumenty. Matka zawsze była egzaltowaną damą, a dziadek by raczej zrozumiał. Gorzej z ojcem.
Szeryf nie czekał, co zostanie przedsięwzięte. Ruszył w kierunku zachodnio północnym. Właściwie nie znał tych stron. Bywał tu, to prawda, ale nie na tyle często, aby czuć się tu pewnie. O West Bold nigdy nie słyszał. Domyślał się, że skoro to górnicza nora, to powstała spontanicznie i pewnie równie spontanicznie zniknie ze szlaku. Bo tak bywało na Zachodzie. Nawet miasteczka znikały po bezlitosnym wyroku, jakim było zamieranie szlaków, bo akurat jakaś spółka zbudowała kolejną linię kolejową. Żywot kopalnianych osad też była tak długa, jak wydobywanie odkrytych tam złóż. Te wyczerpywały się i znikali ludzie. Wiatr, deszcz, zima robiły swoje i to, czego nie zabrano ze sobą po prostu tratowały żywioły natury.
Theo rzucił się galopem za szeryfem.
- Niech pan... poczeka...
- Zostań z ciotką, pomożesz Edowi.
- Ed, to osioł! - wykrzyknął z silnym przekonaniem Theo.
- Skąd takie przypuszczenie?
- Kto bierze takiego matoła, jak ten... no... ten...
- Craig?
- Yes, sir! Craig! - Theo rozpalał się emocjonalnie. - Na taką wyprawę brać moczymordę?!
- Dobry strzelec.
- I pijany!
Szeryf przyjrzał się uważnie najmłodszemu z Reydonów:
- Wiesz, co mały, coraz bardziej podobasz mi się.
- Się wie! - chłopiec zadarł głowę.
- I naprawdę twój dziadek poszedł na wojnę z Santa Anną?
- Naprawdę!
- Tylko mi nie wciskaj, że był pod Alamo.
- No nie, ale został ranny.
- Ranny?
- Tak, pod Buena Vista! Generał Taylor gratulował mu, gdy zjawił się w lazarecie. Pan nie wierzy?
- Nie, no... czemu...
- Bo taka mina!... Widziałem ranę dziadka! O tu - i pokazał na lewy bok. Meksykanin pchnął go bagnetem!
Szeryf nie miał zamiaru kwestionować bohaterskich wyczynów i zasług seniora Reydona. 
- Jeśli mamy sprowadzić pomoc, to przebieraj nogami szybciej. Trzy mile, to jednak nie spacerek do szkółki niedzielnej. A ja nie mam zamiaru ciebie niańczyć.
- Dobrze, proszę pana.
Szli dłuższą chwilę nic do siebie nie mówiąc. Unoszący się raz po raz skowyt zaniepokoił Theo.  Nie uszło to uwago szeryfa Metfielda:
- Boisz się?
- Kojoty czy Indianie?
- Potępione dusze - zażartował szeryf. Theo mimo woli wzdrygnął się.
- O! cholera!
- Może zawrócisz?
- Ja?! - Theo rozejrzał się jednak  dookoła siebie. - Nigdy w życiu! Co by dziadek powiedział? Reydonowie nigdy się nie cofają! 
- Bez obaw, to tylko kojoty.
- Tylko?
- Widząc takich dwóch jak nas czmychną do dziury!
To zapewnienie uspokoiło Theo.
- Szeryfie...
- Tak?
- A jeśli w tym West Bold będzie naprawdę strasznie?
- Jak miałeś zamiar zadawać takie głupie pytania, to trzeba było zostać z ciotką. 
- Nie, nie. Tylko nie to. Tak tylko pytam.
- To nie pytaj. Martwić będziemy się jak dojdziemy. Ktoś jedzie?
Faktycznie na horyzoncie pojawiła się bryczka zaprzężona w muła. Na koźle jechał, a może bardziej drzemał, starszy jegomość z przekrzywionym na lewo ucho melonikiem. Na widok dwóch wędrowców muł o dziwo zatrzymał się, a woźnica ocknął:
- Na rany ukrzyżowanego, a wy skąd się tu wzięliście?! 
- Jestem Dwight Metfield. Szeryf Metfield, a to Theo Reydon.
- Rex Kearney, lekarz.
- Dyliżans miał wypadek i idziemy do West Bold po pomoc.
- Naprawdę chce pan tam znaleźć pomoc? - pytanie zawisło nimi ciężkim brzmieniem.
- Nie mamy chyba innego wyjścia, doktorze.
- Nie wiem czy ten malec będzie panu tam pomocny...
- Nie jestem żaden malec! - Theo budził w sobie dawny gniew i oburzenie. - Jestem Reydon!
- Nie chciałem cię urazić, młody człowieku. Znałem jednego Reydona. Boba.
- To mój dziadek!
- Aaa! to gratuluję! - i uścisnął chłopcu rękę. Był zaskoczony zachowaniem staruszka.
- A pan, doktorze, co tu robi o tej porze? - zapytał szeryf.
- Meg Grabtown urodziła zdrową córeczkę. Musiałem maleństwu pomóc w zjawieniu się na tym padole łez - uśmiechnął się. - Wracam do domu. Ale, co to za dom, kiedy moja Moira od sześciu lat...
Przerwał.
- Rozumiem.
- Mogę was podwieźć, to już niedaleko.
- Tylko kłopot - szeryf czuł się jednak lekko zakłopotany.
- Żaden kłopot. Chłopak wskoczy do tyłu, a pan szeryfie obok mnie. Zmieścimy się.
- Nie boi się pan jechać z nami, doktorze? 
- Czego? - zdziwił się. - Żaden oprych w okolicy nie podniesie ręki na jedynego lekarza w okolicy. to by dla nich samych znaczyło śmierć.
- No tak...
Wsiedli. Doktor Rex Kearney zawrócił muła. Ruszyli.
- Mają tam kowala?
- Oj, tak! Ręce ma jak ze stali, choć na mój gust zbyt wiele pije. Coraz to ręce mu się trzęsą.
- Kto nie lubi wypić?
Doktor nic nie odpowiedział. Lekko zerknął za siebie. Theo zwinął się i zasnął.
- Pański syn zasnął.
- To nie moje dziecko. Jechaliśmy dyliżansem, koło pękło i uparł się iść ze mną do West Bold.
- Charakterny dzieciak.
- W końcu Reydon. Naprawdę zna pan jego dziadka?
- Byłem młodym felczerem, gdy zaciągnąłem się na wojnę z Meksykiem. Bob został ranny w jakieś potyczce, a potem długo robił przy mnie za noszowego i takie tam. Opatrunki zmieniał. Zmyślny chłopak był. Kilka lat nawet pisywał do mnie. Po wojnie umilkł. Robił karierę polityczną, to po co mu stary doktor? Wnuk wdał się w niego?
- Nie wiem. Poznałem go i jego ciotkę dziś w południe. Pyskaty jest, to fakt. 
- Da sobie radę w życiu.
- Zapewne.
Doktor zatrzymał bryczkę na rozstaju dróg.
- Pójdziecie tą drogą, to za tym laskiem. Jak nie muszę, to tam nie jeżdżę. 
- Rozumiem. Theo! pobudka!
Chłopak przeciągnął się.
- Gdzie jesteśmy?
- W okolicach West Bold, chłopcze - powiadomił uprzejmie lekarz. Theo przeciągnął się raz jeszcze i zeskoczył z bryczki.
Szeryf na pożegnanie ścisnął dłoń doktora Kearneya.
- Powodzenia!
Zaciął muła i ruszył bez pośpiechu z powrotem.
- Czemu tu stoimy? - Theo wracał do świata realnego.
- Bo pan doktor miał jeszcze inne sprawy - skłamał.
Ruszyli ku laskowi. Faktycznie za nim widać już było zabudowania, dymiące kominy, słyszeli przytłumiony gwar. Na skraju osady ujrzeli rozpadającą się chyba stodołę. Tuż stało ogromne poidło dla koni i bydła. Ktoś poił osiodłanego wierzchowca.
- West Bold? - upewnił się szeryf.
Mężczyzna wyprostował się, zmrużył oczy.
- Cholerna nora! - warknął na ich widok. - A was, jakie nieszczęście tu przywiało? Zdrowia macie za dużo?!
- Dwight Metfield, a to... - ale mężczyzna nie dał dokończyć opowiedzenia się.
- Tu nikt nikogo o to nie pyta. I lepiej niech tak zostanie. Nie chcę być niegrzeczny, ale czego tu szukacie?
- Kowala.
- Kowala? A może świętego Mikołaja? - roześmiał się. - Cholerna nora!
I splunął.
- Jest tu kowal?
- Kowal? I dwieście innych nieszczęść. Radzę po dobroci, albo zawróćcie, albo niech Bóg ma was w swej opiece.
Szeryf wyjął cygaro. Jedno podał mężczyźnie. Ten bez oporu je przyjął. 
- Kowal mieszka po drugiej stronie osady, za czymś, co kiedyś ojciec Norman nazywał kaplicą. Głosił słowo boże, ale w końcu dał sobie spokój i jednej nocy nawiał. A kaplica, to dziś ruina. Gdyby nie krzyż... A ten dzieciak pana?
- A co ci do tego?! - w Theo zaburzyła się wydawało się wystygła krew Reydona.
- Theo, grzeczniej - szeryf wiedział, że podobne rady, to jak strzelanie do komara z armaty. 
- Na jego miejscu uważałbym na język!
- Bo, co?! - Theo odzyskiwał wigor.
- Bo ci go ktoś utnie i da psom do zabawy! - roześmiał się ponownie, ale z jeszcze większą energią.
- Szeryfie! - Theo szarpnął się.
- O! to pan jest szeryfem?! - oniemienie malowało się na przepoconym obliczu. - No toś pan wdepnął w gówno! Będziecie zaraz mijali takie stare drzewo. Dwa tygodnie tam dyndało tam truchło Aba Chowleya. Sępy miały, co skubać. Jego gwiazda jest cały czas przybita w framudze saloonu Lucky Laxa. Zresztą tam najpewniej znajdziecie kowala. Życzę powodzenia. Wziął konia za uzdę i ruszył przed siebie. Odwrócił się - ale potem nie miejcie pretensji, że was nie ostrzegałem. 
Chyba po raz pierwszy Theo poczuł dreszcz niepokoju na swym ciele:
- Może... szeryfie... zawrócimy...?
- Teraz? Gdy jesteśmy już West Bold?
- Ale... ten stary... i każdy... że to...
- Zły pomysł? Lubię złe pomysły. I nie zapomnij, twoja ciotka czeka na koło do dyliżansu.
- Ciotka... - parsknął Theo.

c.d.n.

Brak komentarzy: