niedziela, sierpnia 04, 2019
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (49)
Oficer był bardzo znudzony.
Major Hannibal Langhorn miał dość tego ciągłego przesłuchiwania. Kolejna kobieta. Nagle grono uczciwych Niemców uprzejmie donosiła o tym, czy tamtym. Nie mógł pojąć, gdzie niby byli ci praworządni Niemcy przed 7 majem? Rosły stosy papierów, a tłum zatrzymywanych, sprawdzanych, prześwietlanych rósł. Teraz ta kobieta.
Major Hannibal Langhorn miał dość tego ciągłego przesłuchiwania. Kolejna kobieta. Nagle grono uczciwych Niemców uprzejmie donosiła o tym, czy tamtym. Nie mógł pojąć, gdzie niby byli ci praworządni Niemcy przed 7 majem? Rosły stosy papierów, a tłum zatrzymywanych, sprawdzanych, prześwietlanych rósł. Teraz ta kobieta.
Wykręcił papier z maszyny do pisania, zmiął go w ręku i cisnął w kierunku kosza. Po raz kolejny nie trafił. Leżały już tam cztery takie nietrafienia. Sięgnął po papierosa. Nic sobie nie robił z osoby, która siedział przed jego, zawalonym papierzyskami, biurkiem. Czekała na ciąg dalszy. Rozmowy, ale i swego losu. wiedziała jak wiele zależy od decyzji tego Jankesa.
- Fuller zapałki!
Zza szafy wysunął się Fuller. Był to kapral. Poczciwina jakich wiele szwenda się nad Missisipi, łowi tam ryby lub wsiadało na zdezelowany parowiec, który pewnie jeszcze pływał, gdy Samuel Clemens zarabiał na ich pokładzie pierwsze centy, a świat miał go poznać, jako Mark Twaina.
- Fuller!
- Tak szefie?
Zza szafy wysunął się Fuller. Był to kapral. Poczciwina jakich wiele szwenda się nad Missisipi, łowi tam ryby lub wsiadało na zdezelowany parowiec, który pewnie jeszcze pływał, gdy Samuel Clemens zarabiał na ich pokładzie pierwsze centy, a świat miał go poznać, jako Mark Twaina.
- Fuller!
- Tak szefie?
- Zapałki do jasnej cholery! Gdzie są moje zapałki?
- Pan major sam mi je dał!
- Fuller, nie kręć.
Kapral podszedł i położył przed majorem poszukiwane pudełko.
- Skocz mi jeszcze jeszcze po piwo!
- Piwo?!
- Fuller, do cholery czy w Montanie piją tylko lemoniadę?
- Ja... ja... jestem z Arkansas...
- Do cholery Fuller! Idź po to kurewskie piwo, bo mnie szlag zaraz trafi!
Fuller sięgnął po jakiś zdezelowany karton.
- Zostaw to. Werner to zaraz sprzątnie - oficer rozejrzał się po pokoju, ale jakoś wspomnianego jeńca nie dostrzegł. - Gdzie ten Szwab, znowu polazł?
- Mył schody, bo przecież... po wczorajszym... kapitan Stanting zarzygał nawet balustradę... a pobite szkło...
- Daruj sobie. Idź już. I jak zobaczysz tego...
- Wernera?
- To niech tu przylezie, do kancelarii! Już!
Fuller szurając butami wyszedł.
Major Hannibal Langhorn zapalił papierosa.
- To na czym skończyliśmy? - spojrzał na siedzącą przed biurkiem kobietę. - Aaaa... To jak się pani nazywa? Pani von Gauss.
- Nie nazywam się von Gauss - poprawiła go już zmęczonym głosem, kładąc szczególny akcent na "von". Przesłuchanie i nieudolne protokołowanie ciągnęło się już druga godzinę.
- Dobrze ludzie donieśli, że pani von Gauss była pupilką tego kuternogi Goebbelsa. Jawohl?
- Żadne "jawohl"! - odparowała niczym cios.
- Ale, że występowała pani w Berlinie na urodzinach Magdy Goebbels, to wymysł? Ktoś szkaluje dobre imię?! - otworzył teczkę. Wyjął gazetę. - Dobrzy, uczciwi Niemcy przynieśli taki cymes. "Völkischer Beobachter"? Dobrze przeczytałem?
- Cudownie. Pan major ma talent do języków.
- Nie, moja niania była z Bawarii. Ackert. Nazywała się Hannelore Ackert. Czytała mi Maya w oryginale. Wasz wodzunio go ponoć bardzo lubił.
- Nie wiem. Nie czytałam takiej literatury.
- No, tak. Pewnie tylko Goethe und Schiller?
- A także Emily Dickinson, której urodziny były jakoś w maju?
- Doprawdy? Słucham.
Kira Gauss, bo to ją przesłuchiwał major Langhorn, chwilę zastanowiła się. Trudno było jej skupić się. Tym bardziej kiedy popatrzyła na grymas, jaki wyginał gębę tego kowboja. Wreszcie wydeklamowała:
Mój przyjaciel musi być ptakiem
-
Dlatego, że on lata!
Śmiertelny, musi być mój przyjaciel,
Dlatego, że on umiera!
Kolce ma, jak pszczoła!
Ach, niezwykły przyjacielu!
Intrygujesz mnie!*
Langhorn zaczął klaskać:
- Brawo! Brawo!
Czuć jednak było, że to nie podziw dla deklamacyjnych talentów kobiety, która siedziała na wprost niego. To była ironia, zagryziona cynizmem.
- I też pewnie nie była pani w NSDAP?
- Nie.
- A to czemu?
- Jestem Żydówką.
- O! - major armii amerykańskiej aż sapnął. - Żydówka?
- Naprawdę nazywam się Greta Hoffabuer.
Major zaczął ponownie pisać.
- Zaraz... zaraz... Gauss czy Hoffabuer...
- Podawałam się również za Agnes Metz.
- Wiele tego - zakpił major. - Może pani zapali?
- Nie palę. Wielu chciało mnie po prostu dopaść...
- Kogoś, kto u Magdy Goeb...
- To był przypadek! - przerwała mu. - Głupi zbieg okoliczności. Zaproszono mnie i akurat pani Goebbels tam była...
- A to zdjęcie? - podsunął jej gazetę i uderzył palcem w artykuł. - Dziwna pamiątka.
- Ktoś zrobił. Miałam zwymyślać go, rozpętać awanturę, żeby nie pstrykał? Tu była III Rzesza! Wie pan, co to znaczy?!
Major nie wiedział. Schował gazetę z powrotem do teczki.
- Moich rodziców wywieziono do Warszawy.
- Po co?
- Pan pyta "po co"? - teraz Kira zakpiła. - Ściga pan zbrodniarzy, a nie wie, że w Warszawie było getto?!
- Tak... tak... - major wstał. Maskował tym swe zaniepokojenie, ale i lęk. Ta dziwna kobieta zaczęła go intrygować, ale i irytować. Widział się z kolejnym awansem na pagonach, a tu najzwyczajniej wyślizgiwał mu się pofrontowy sukces?
- Jeszcze raz! - papieros powoli dopalał się. Zadusił go w popielnicy. - Kim pani jest? Tak naprawdę!
- Greta Hoffabuer, córka Wilhelma i Ruth. Mój sceniczny pseudonim, to Kira Gauss. Urodziłam się w Berlinie...
- To już mam. Córka...
- To nie jest moje dziecko.
- Nie? To skąd...
- Mojej przyjaciółki...
- Nazwisko?
- Po co to panu? Zaginęła po nalocie na pociąg, którym uciekałyśmy na zachód. Wtedy tez znalazłam Petera... - zawahała się. Wspomnienie śmierci tego chłopca sparaliżowało nią. To niewinne dziecko, chłopczyk, leżący tam pod schodami, skulony, z rozbitą czaszką, która rozsypała się, jak miśnieńska porcelana.
- Nie zatrzymano z panią żadnego chłopca - przesłuchujący zerknął do papierów.
- Peter... może 5 lat... Sowieci go zabili...
- Hm... ale dziewczynka ma na imię...
- Cornelia.
- Naprawdę?
- Jeśli myśli pan, że szmugluję córkę Goebbelsów, to jest pan w błędzie. Frau Magda wszystkie swoje dzieci...
- Wiem. Czytałem. Widziałem zdjęcia.
- Nazywa się Sonntag, jej matka to Bärbel Sonntag z Breslau, jej mąż Max...
- Jak? - major ożywił się.
- Nie rozumiem.
- Fuller! Fuller! - poderwał się z miejsca.
Chłopak z Arkansas zjawił się, jakby wystrzelił go ktoś z trebusza. W ręku trzymał jakąś kolorową puszkę.
- Obżerasz się?
- To tylko.... landrynki.
- Gdzie jest ta żółta teczka?! Tu leżała wczoraj! Na biurku!
- Jaka teczka?
- Żółta! Z nadrukiem! Nie rób głupich min!
- A ... bo... zabrał ją... kapitan Brown.
- Brown?!
- Chyba mają tego... SS-mana.
Kira patrzyła na ten dialog z rosnącym niepokojem. Odważyła się zapytać:
- O co chodzi?
- Sonntag z Breslau? - upewnił się major Langhorn. - Był SS-manem? Standartenführer Max Sonntag?
- Chyba go złapali, panie majorze! Albo kogoś z jego rodziny. Nie wiem.
Major sięgnął po słuchawkę telefonu:
- Bill? Tak, to... ja... Hann... Dzwonię w sprawie teczki... Jak to jakiej?! Fuller ci ją wczoraj... Tak, taka żółta. Maxa Sonntaga! Była moja! Co? Chyba mam... mam jakiś ślad... Ty też?! Że co?... Powtórz!...
Zaczął coś pisać na kartce.
- Powtórz jeszcze raz... B, e, jak? "A" z kropeczkami?... ä, r, b, e, l. Aha! Dzięki!
Odłożył słuchawkę telefonu.
- Wiele tego - zakpił major. - Może pani zapali?
- Nie palę. Wielu chciało mnie po prostu dopaść...
- Kogoś, kto u Magdy Goeb...
- To był przypadek! - przerwała mu. - Głupi zbieg okoliczności. Zaproszono mnie i akurat pani Goebbels tam była...
- A to zdjęcie? - podsunął jej gazetę i uderzył palcem w artykuł. - Dziwna pamiątka.
- Ktoś zrobił. Miałam zwymyślać go, rozpętać awanturę, żeby nie pstrykał? Tu była III Rzesza! Wie pan, co to znaczy?!
Major nie wiedział. Schował gazetę z powrotem do teczki.
- Moich rodziców wywieziono do Warszawy.
- Po co?
- Pan pyta "po co"? - teraz Kira zakpiła. - Ściga pan zbrodniarzy, a nie wie, że w Warszawie było getto?!
- Tak... tak... - major wstał. Maskował tym swe zaniepokojenie, ale i lęk. Ta dziwna kobieta zaczęła go intrygować, ale i irytować. Widział się z kolejnym awansem na pagonach, a tu najzwyczajniej wyślizgiwał mu się pofrontowy sukces?
- Jeszcze raz! - papieros powoli dopalał się. Zadusił go w popielnicy. - Kim pani jest? Tak naprawdę!
- Greta Hoffabuer, córka Wilhelma i Ruth. Mój sceniczny pseudonim, to Kira Gauss. Urodziłam się w Berlinie...
- To już mam. Córka...
- To nie jest moje dziecko.
- Nie? To skąd...
- Mojej przyjaciółki...
- Nazwisko?
- Po co to panu? Zaginęła po nalocie na pociąg, którym uciekałyśmy na zachód. Wtedy tez znalazłam Petera... - zawahała się. Wspomnienie śmierci tego chłopca sparaliżowało nią. To niewinne dziecko, chłopczyk, leżący tam pod schodami, skulony, z rozbitą czaszką, która rozsypała się, jak miśnieńska porcelana.
- Nie zatrzymano z panią żadnego chłopca - przesłuchujący zerknął do papierów.
- Peter... może 5 lat... Sowieci go zabili...
- Hm... ale dziewczynka ma na imię...
- Cornelia.
- Naprawdę?
- Jeśli myśli pan, że szmugluję córkę Goebbelsów, to jest pan w błędzie. Frau Magda wszystkie swoje dzieci...
- Wiem. Czytałem. Widziałem zdjęcia.
- Nazywa się Sonntag, jej matka to Bärbel Sonntag z Breslau, jej mąż Max...
- Jak? - major ożywił się.
- Nie rozumiem.
- Fuller! Fuller! - poderwał się z miejsca.
Chłopak z Arkansas zjawił się, jakby wystrzelił go ktoś z trebusza. W ręku trzymał jakąś kolorową puszkę.
- Obżerasz się?
- To tylko.... landrynki.
- Gdzie jest ta żółta teczka?! Tu leżała wczoraj! Na biurku!
- Jaka teczka?
- Żółta! Z nadrukiem! Nie rób głupich min!
- A ... bo... zabrał ją... kapitan Brown.
- Brown?!
- Chyba mają tego... SS-mana.
Kira patrzyła na ten dialog z rosnącym niepokojem. Odważyła się zapytać:
- O co chodzi?
- Sonntag z Breslau? - upewnił się major Langhorn. - Był SS-manem? Standartenführer Max Sonntag?
- Chyba go złapali, panie majorze! Albo kogoś z jego rodziny. Nie wiem.
Major sięgnął po słuchawkę telefonu:
- Bill? Tak, to... ja... Hann... Dzwonię w sprawie teczki... Jak to jakiej?! Fuller ci ją wczoraj... Tak, taka żółta. Maxa Sonntaga! Była moja! Co? Chyba mam... mam jakiś ślad... Ty też?! Że co?... Powtórz!...
Zaczął coś pisać na kartce.
- Powtórz jeszcze raz... B, e, jak? "A" z kropeczkami?... ä, r, b, e, l. Aha! Dzięki!
Odłożył słuchawkę telefonu.
- Złapano Maxa Sonntaga? - zainteresowała się Kira.
Ale major Langhorn nie odpowiedział. Wpakował w usta kolejnego papierosa.
- Czy to tajemnica wojskowa? - zapytała.
- Zna pani tego Sonntaga z Breslau?
- Miałam okazję poznać. Ale czy znam? Nie. To bardzo okrutny człowiek.
- Tak? A skąd pani wie, skoro...
- ...go nie znam? - dopełniła pytanie. - Znam... znałam... jego żonę...
- Fuller!
Kapral zjawił się.
- Szukałem Wernera, ale kamień w wodę. Nie wiem gdzie tego Szwaba poniosło, majorze!
- Pies mu mordę lizał! - warknął major. - Idź szybko po Browna.
- Kapitana Browna? - upewnił się Fuller.
- A znasz tu jakiegoś innego?
- No... no... nie.
- To głupio nie pytaj!
Fuller wyszedł.
- O co chodzi?
- A panią Sonntag dobrze pani zna?
- Bardzo dobrze. Ale... Nie... rozumie...
- Aha.
Na te słowa wszedł kapitan Brown. Drobny, z twarzą bardzo pospolitą. Przypominał księgowego z Wall Street. Starannie dobrany mundur. Jakieś baretki nad lewą kieszenią. I wąs przycięty na wzór samego Clarka Gable. W ustach zaciskał ogromne cygaro. Był bardzo poddenerwowany, bo od razu zaczął narzekać:
- To... jakaś wariatka!
- Kto?
- Ta baba!
Kapitan Brown zmierzył wzrokiem siedzącą przed biurkiem kobietę.
- Czemu wariatka?
- Najchętniej to by rozmawiała z Omarem! Rozumiesz?! A ta tu... - wskazał na Kirę.
- Artystkaaa - zarechotał major.
- Tamta bredzi coś o MI6!
- Bo to prawda! - wtrąciła Kira.
- Co jest prawdą? - major Langhorn zawisł nad mówiącą i wlepił w nią swe ciężkie oczy.
- Bärbel Sonntag to brytyjski szpieg. CV074.
Obaj oficerowie popatrzyli na siebie. Miny mieli raczej nie tęgie.
cdn
Ale major Langhorn nie odpowiedział. Wpakował w usta kolejnego papierosa.
- Czy to tajemnica wojskowa? - zapytała.
- Zna pani tego Sonntaga z Breslau?
- Miałam okazję poznać. Ale czy znam? Nie. To bardzo okrutny człowiek.
- Tak? A skąd pani wie, skoro...
- ...go nie znam? - dopełniła pytanie. - Znam... znałam... jego żonę...
- Fuller!
Kapral zjawił się.
- Szukałem Wernera, ale kamień w wodę. Nie wiem gdzie tego Szwaba poniosło, majorze!
- Pies mu mordę lizał! - warknął major. - Idź szybko po Browna.
- Kapitana Browna? - upewnił się Fuller.
- A znasz tu jakiegoś innego?
- No... no... nie.
- To głupio nie pytaj!
Fuller wyszedł.
- O co chodzi?
- A panią Sonntag dobrze pani zna?
- Bardzo dobrze. Ale... Nie... rozumie...
- Aha.
Na te słowa wszedł kapitan Brown. Drobny, z twarzą bardzo pospolitą. Przypominał księgowego z Wall Street. Starannie dobrany mundur. Jakieś baretki nad lewą kieszenią. I wąs przycięty na wzór samego Clarka Gable. W ustach zaciskał ogromne cygaro. Był bardzo poddenerwowany, bo od razu zaczął narzekać:
- To... jakaś wariatka!
- Kto?
- Ta baba!
Kapitan Brown zmierzył wzrokiem siedzącą przed biurkiem kobietę.
- Czemu wariatka?
- Najchętniej to by rozmawiała z Omarem! Rozumiesz?! A ta tu... - wskazał na Kirę.
- Artystkaaa - zarechotał major.
- Tamta bredzi coś o MI6!
- Bo to prawda! - wtrąciła Kira.
- Co jest prawdą? - major Langhorn zawisł nad mówiącą i wlepił w nią swe ciężkie oczy.
- Bärbel Sonntag to brytyjski szpieg. CV074.
Obaj oficerowie popatrzyli na siebie. Miny mieli raczej nie tęgie.
cdn
* http://www.libertas.pl/poezja_emily_dickinson.html (data dostępu 29 VII 2019)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.