sobota, stycznia 13, 2018
Winfield Howard - powrót / Winfield Howard - return (05)
- Matt nie wrócił?
Zaczepiła Werna Coopera, jak tylko uchylił drzwi do salonu.
- Nie, proszę panienki.
- Pijacka gęba! - Lisa Gregg w podobnych sytuacjach bardzo przypominała swego ojca. Ta sama stanowczość, ten sam ogień w oczach. Do tego miała pazury, których mogła użyć. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodził jej w drogę. Kilku próbowało. Albo noszą do dziś ślady na swych twarzach, jak ten obwieś Hertz. Jedynym ratunkiem było wyszarpnięcie colta z kabury jego pasa. Nie zawahała się ni sekundy. To było niczym błyskawica. Ledwo broń znalazła się w jej rękach, już palcem był na cynglu i naciskał! i naciskał!... Kiedy już nawet leżał i charczał na podłodze palec nie schodził z cyngla. Ci, którzy to widzieli długo dochodzili do siebie. A ona stała tam z dymiącym coltem i rzucała takie spojrzenia dookoła zebranym, że cofnęli się o krok czy dwa.
- Matt może usnął gdzieś... z...
- Matt może usnął gdzieś... z...
- Tylko mu dupy w głowie! Parszywy kuzynek!
- No... - Wern Cooper nawet nie krył zakłopotania.
- Doktora Madsena też nie ma! - podeszła do okna. Na dworze zrobiło się ponuro, szaro, gdzieś w oddali zarysował się błysk pioruna.
- W taką pogodę...
- Co tam pogoda! - Lisa takie argumenty nie przekonywały. - Jest lekarzem czy nie?! Ma tu być! Niech to szlag!
Grzmot powtórzył się. Ale jakby bliżej.
- Słyszała panienka...
- O czym?
- Winfield Howard wrócił...
- I?
- Matt miał z Bobem uciszyć go.
- Kto to wymyślił?
- Panienki ojciec zanim jeszcze...
- Myślisz, że odważyłby się targnąć na mego ojca? Na nasz dom?!
- Ja tam nie wiem, proszę panienki - odparł Wern Cooper, trochę zmieszany. - Jak znam Wina, to jest do wszystkiego zdolny...
- Tak? A, co... my mamy do tego tam... Howarda? - Lisa wydęła usta, jakby chciała wypluć coś z buzi.
- Panienki nie było wtedy... gdy to wszystko... tu... On dostał 10 lat. Za napad!
- Za napad? - wzruszyła beztrosko ramionami. - I uważasz, że mi ta wiedza jest do czegoś potrzebna?
- Bo to, proszę panienki, każdy głupi wiedział, że to sprawka... - zawahał się.
- No...
- ...panienki ojca. Howard poszedł siedzieć, a panienki ojciec wygrał licytację.
- Jaką licytację?
- O to ranczo Wina. Panienka wtedy była na Wschodzie, ale...
- I dlatego Matt zniknął?
- Wziął Boba i miał rozmówić się z Howardem.
- I uważasz, że teraz rozmawiają? - ironiczny akcent położyła na ostatnie słowo.
- No... Matt... zbytnio gadatliwy, to nie jest, a Bob...
- Widziałam jego krasomówstwo... Z rewolwerem w garści.
- Nie myli się panienka, z tym, że Winfield Howard, to...
- Daj mi spokój! - zniecierpliwiła się tą rozmową Lisą. - Mój pyskaty kuzynek będzie miał okazję wykazać się.
Przed dom zajechał powóz zaprzężony w jednego konia, kryty daszkiem. Powożący wysiadł i szybko skierował się ku wejściu.
- Chyba doktor Madsen przyjechał.
Faktycznie. Zaraz ujrzeli doktora. Był wyraźnie zakłopotany. Ręce mu drżały:
- Wybacz Liso, drogie dziecko, ale..
- Czy pan wie, która jest godzina?!
- Poród! Ciężki! Pani Marx...
- Ósme czy dziewiąte?
- Jedenaste - sapnął lekarz, jakby dopiero, co przyjął ten poród.
- Jedenaste?! Chryste panie!
- No... też tak... pomyślałem... Memu związku Pan nie chciał pobłogosławić, a tu - o! Jedenaste!
- Ma kobieta zdrowie.
Wern Cooper postanowił się wycofać:
- To ja... pójdę do koni. One tak bardzo nie lubią burzy...
- Aaa... nadciąga... Zaraz będzie tu Armagedon! Stary dąb rozczepiło, jak zapałkę. Wiesz, koło zakrętu do Freemana.
- Teraz drzewa nie mają znaczenia, panie doktorze. Ojciec.
- No... tak.. już idę do niego... A jak się czuje?
- Bez zmian.
Lekarz ruszył prosto do gabinetu na piętrze.
Dla Lisy Greeg przybycie lekarza było jednak oparciem. Stan ojca z godziny na godzinę zmieniał się. Na niekorzyść. To było w dniu, kiedy Matta wysłał... Ledwo odjechał z Bobem, a zachwiał się, upadając jeszcze uderzył w skroń. Kiedy weszła do gabinetu leżał i trząsł się jakby w przedśmiertnych konwulsjach. Udar? Wylew? - trudno było określić. Jeszcze dwa dni wcześniej sprawny, silny i zdecydowany stać wbrew naturze, a teraz kulił się w sobie, patrzył beznamiętnie w jeden punkt.
Marion podeszła do okna. Pierwsze krople deszczu rozmywały się na szybie. Wydawało się jej, że widzi jakieś pojedyncze błyski. To nie mogły być grzmoty nadciągającej burzy. Zbyt blisko, zbyt nisko i zbyt wiele ich było.
- Panienkoooo! - Wern Cooper wbiegł do salonu bardzo poruszony i wystraszony.
- Ciszej! Lekarz!...
- On tu jest!
- On? - zdziwiła się. - Kto?!
- Winfield Howard!
- Winfield Howard?
- No... ten... o którym...
- Te błyski? - Lisa wskazała na okno. - To on?
- Nie wiem, co panienka widziała, ale tak! Raczej tak!
Wern Cooper drżał na całym ciele. Dopadł do szafy, w której gospodarz, pan Blake Gregg, przechowywał swe karabiny. Wyjął jeden z winchesterów. Przeładował. Drzwi skrzypnęły. Wern bez namysłu strzelił.
- Co... robiszszsz...
- O cholera! - Wern Cooper aż jęknął. W drzwiach osuwał się Norman Baker. Zbyt szybkie działanie skutkowało raną tego drugiego.
- Co się dzieje?! - Lisa Gregg podbiegła do rannego. Z korytarza dochodziły przytłumione huki wystrzałów.
Norman Baker trzymał się za okaleczony brzuch. Spod zaciskających się palców płynęła struga krwi.
- Czarny... czarny...
- Co?
- Freeman! Moses! ...i... Zabili... już kilku naszych...Howard
- Norman... nie chciałem... - Werna Coopera widok postrzelonego rozsypał kompletnie.- Howard?!
- Powrócił... - Norman Baker zamknął oczy.
- Bierz się w garść! - Lisa spojrzała na trzęsącego się Coopera. Wzięła z omdlewających rąk rannego jego broń. - Trzeba...
Nie dokończyła! Kolba karabinu wybijała szybę od werandy. Rozbite szkło spadało z hukiem na kamienną posadzkę. Lisa Gregg oddała w tym kierunku trzy strzały.
- B l a k e !
Ten okrzyk dobiegał z korytarza. Lisa Gregg otworzyła drzwi. Była zdesperowana. Nie żeby życie jej było nie miłe, ale dość miała tej niepewności. Na wprost niej stał ktoś kogo ledwo kojarzyła. Wysunięte do przodu dwa rewolwery nie wróżyły niczego dobrego. Uniosła swoją broń.
- Nie mam nic do ciebie - usłyszała. - Zejdź mi z drogi.
- Najpierw musiałbyś mnie zabić.
- Nie walczę z kobietami!
- I błąd! - nacisnęła na spust.
Ale ten musiał być gotowy na taką jej reakcję, bo odskoczył w bok. Pocisk wbił się we framugę drzwi za jego plecami.
- Panienko Liooooo! - Wern Cooper darł się, jakby go ze skóry obdzierano. Ale Lisa nie miała czasu, ani skupienia, aby iść z pomocą Wernowi. Poczuła, że męska dłoń wybija jej broń i jednoczenie chwyta za przegub dłoni. Ten nieznajomy przycisnął ją sobie do swego torsu. Czuła jego zapach. Pomieszanie prerii, potu, konia... Szorstkość niegolonej brody...
- Nie walczę z kobietami - powtórzył z naciskiem.
Chciała go ugryźć w rękę, którą przyciskał do niej. I ugryzła. Ale nawet nie drgnął. Wtedy ujrzała przed sobą czarnego mężczyznę. Tego skądś znała. Ręka, która ją przyciskała zluźniła jednak. Puściła ją.
- Kim jesteście? Czego chcecie?!
- Gdzie jest Blake Gregg?!
Odpowiedzią było nawoływanie doktora Madsena:
- Panienko Lisooooooooooooooooooooo!
Dziewczyna spojrzała w kierunku schodów. Nawet się nie zastanawiała. Ruszyła energicznie ku nim. Czarny mężczyzna stanął jej na drodze. Odepchnęła go. O dziwo tamten, który ją przyciskał, nawet nie poruszył się. Pobiegła na piętro.
Doktor Madsen miał minę zmęczonego psa...
- Co? Co się dzieje? - wyrzucała z siebie.
- Sama wejdź...
Doktor spojrzał w dół. Dwóch mężczyzn z bronią, jeden czarny, jakieś skulone ciało, rozglądający się bezradnie na boki Wern Cooper. Kiedy ten wysoki, biały postawił tylko stopę na pierwszym stopniu doktor zaczął podnosić ręce ku górze...
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.