niedziela, grudnia 31, 2017

Françoise Juneau - wstaje z łóżka...

Françoise Juneau zamknęła oczy. 
Słuchała jak budzik drze się od dobrej minuty. Tak, drażniło ją to. I to bardzo. Ale nie podnosiła się. Nie cisnęła w jego kierunku niczym, co miała w zwyczaju. Darł się dalej. Jak niesforny bachor. Jeśli już, to walnęłaby we wszystkie lustra świata. Czterdzieści cztery lata wyciskały skazę na każdym kawałku jej skóry. Nastawiona wieczorem płyta wciąż grała. Zapomniała zaprogramować magiczne 30 minut na automatyczne wyłączenie się. To też miała we zwyczaju. To nieomal rytuał. Zapomniała. Dlatego słyszała teraz, jak Chantal Chamberland cedziła magicznie "What a Difference a Day Made". W takich chwilach piekliła się, że rzuciła palenie. Tak lubiła tę barwę głosu. Z chęcią wsunęłaby w kącik ust papierosa. Słuchać, jak perkusista omiatał tą dziwną miotełką swoje talerze. 

Françoise Juneau postanowiła jeszcze nie kapitulować.
Poczuła, że materac łóżka ugiął się. To pod ciężarem "Diany". Po chwili nie mogła mieć już wątpliwości, bo psi mokry nos dotknął jej policzka, a szczęście na czterech łapach zaczęło wciskać swój włochaty łeb między jej głowę, a poduszkę i ją wylizywać. Nie miała sił, aby ją spychać, aby jej tego zabronić. "Diana" była w swym żywiole. I to było piękne.
Françoise Juneau spojrzała na godzinę, którą wyświetlał jej dekoder. 
7,17. Wściekła godzina. Ale wiedziała, że jeżeli zaraz nie wstanie, to będzie krucho z jej poukładanym planem dnia. Każda stracona teraz minuta, to przyspieszenie tempa po wstaniu, gonitwa, jakby szło o zwycięstwo w sprincie na 100 m. 7,17 nagle zmieniła się w 7,23. Nawet nie zdążyła tego ogarnąć. Dokładnie w tej chwili Françoise Hardy zaczęła śpiewać "Mon amie la rose". Wiedziała, że na tej składance jest jej ukochany Jacques Brel. Wiedziała też, że jeśli będzie czekać na "Ne Me Quitte Pas", to może być jej Waterloo. Bo potem jest miejsce na Isabelle Boulay, Larę Fabian - i końca nie widać, bo każda nuta bezcenna, bo każda nuta jej, bo każda nuta wracała jej czas spędzony z... Maximilien?  
Françoise Juneau sięgnęła po kieliszek, który stał na komodzie. Był pusty. Pusta była butelka. Bo nie było też tego, który odkorkowałby, nalał, chwalił swym znawstwem winnic Prowansji czy Burgundii. Dla niej najważniejsze, aby było słodkie i czerwone. Szczep, gleba, nasłonecznienie, to jej nie interesowało nigdy. Maximilien wszystko to wiedział! Istny Charles Duchemin z "L’aile ou la cuisse". Tylko żaden z niego był Louis de Funès...
Françoise Juneau wstała! Victoria! Powlokła się ku łazience. Określenie "powlokła się" pasowało tu doskonale. Wręcz powłóczyła nogami. W korytarzu, jak każdego dnia mijała portret Cesarza. Zabrała go z pokoju kochanego dziadka, kiedy likwidowano jego mieszkanie po kolejnym udarze i umieszczeniu staruszka w domu opieki. Nie cierpiała tej gęby. Nie cierpiała mundurów. To dlatego zerwała z Marcelem. A opowieści dziadka o odmrożeniach jego pradziadka gdzieś w dzikiej Rosji znała na pamięć. Staruszek wymieniał i zmuszał do zapamiętania wnuczkę, aby powtarzał nazwy jakichś rosyjskich wsi czy miast. Nie wie dlaczego, ale zapamiętała kilka z nich: Woronowo, Medyń, Krasnoje. Na dźwięk "rok 1812" wpadała już w panikę. Taka była odkąd pamiętała. A jednak, kiedy los na wieki wieków zamknął oczy dziadka nagle jej tego zabrakło. Kogo dziś obchodziła jakaś tułaczka Germaina Juneau z korpusu marszałka  Davout? O! pasek u sandałów pękł! To był prozaiczny problem, z jakim musiała się zmóc, a nie rany weterana Wielkiej Armii sprzed przeszło dwustu lat.  A jednak chwilami żałowała, że nie wzięła tej koszmarnej ryciny z odwrotu Armii. Widziała ją później koło śmietnika. Nie odważyła się wziąć. Szkoda. Choć bała się tych wszystkim opatulonych byle jak, zmarzniętych wojaków.
Françoise Juneau weszła do łazienki. 7,32. Tubka z pastą do zębów była wyduszona do granic przyzwoitości. Ani kapki drogocennej miętowości? Pasty za królestwo?! - czuła swój nieświeży oddech. Podkrążone oczy, jakieś wory... Nie, nie chciała na siebie spojrzeć. Czuła się podle. Zimna woda nie dała ochłody? Rano myła twarz tylko zimną H₂O. Skutek "zimnego chowu" babki Marianny? Coś w tym było. Ta sędziwa dama, która do końca swoich dni  opłakiwała pierwszego męża Claude miała swoje zatwardziałe zasady, które pewnie korzeniami sięgały II Cesarstwa, a może jeszcze wcześniej? Trudno było z nią znaleźć wspólny język.
W kuchni była kolejnym wcieleniem cienia samej siebie. Ale żeby choć miała kaca. Od tygodni nie czuła cierpkości whisky. Nawet wino zdradziła dla szklanki wody. Sama siebie w takiej chwili nie poznawała. Totalna abstynencja, jakby była wykolejoną nałogiem zbłąkaną duszą? Ale nic z tych rzeczy. Odkąd  Maximilien zatrzasnął nieodwracalnie drzwi za sobą jej świat trochę zmienił tor... 
Nastawiał wodę. Wyciągnęła filiżankę. George Sand z cierpką miną patrzyła obojętnie przed siebie. Nasypała kawę.  Otworzyła lodówkę. Poczuła ulgę na widok kartonu z mlekiem. Kropelka, ale zawsze musiała być. Sięgnęła po karton. Ulga znikła z jej twarzy. Pojawiła się wściekłość. Taki grymas, który niweczy poranny optymizm. Karton był pusty. Furia zawładnęła jej duszą i czynem. Trzasnęła drzwiami lodówki, że mało jajka nie pospadały.  Odsunęła filiżankę. Na George Sand nie zrobiło to żadnego wrażenia. Dalej patrzyła przed siebie z tą cierpka miną. Dalej myślała o Chopinie? 
7,39. Już była spóźniona. Czuła już na sobie spojrzenie tych poukładanych osób, które są na swoim miejscu o określonej porze, zawsze idą tą samą drogą, nigdy nie zbaczają z raz wytyczonego życiowego szlaku. Françoise Juneau tak po prostu nie potrafiła. Do tego jeszcze deszcz. Widok za oknem rozmazywał się z każdą kroplą. Jak na złość Joe Dassin zaczął śpiewać "Et Si Tu N'Existais Pas". W takich chwilach zawsze myślała: on mi to robi specjalnie. Była małą dziewczynką, kiedy nagle skończyło się jego życie. To był sierpień 1980. Ojciec ekscytował się tym tam Wałęsą w Polsce, a matka zalewała łzami, że Dassin zmarł. Nic z tego nie rozumiała. A jeszcze bardziej zaskoczyło ją, że nie był wcale Francuzem. Potomek rosyjskich Żydów? - była totalnie zbita z tropu. Zdawał się być taki francusko-francuski.
Wyłączyła wodę nim gwizdem obwieścił całej kamienicy jej zamiary. Kawa bez kropli mleka. Brrryyy. Aż wzdrygnęła się na samą myśl. Maximilien pił bez mleka. Znów wracał? To ją rozsadzało! Gdziekolwiek spojrzała, to wychodził  O N ! Jak jakiś niechciany i nie kochany gnom! Maximilien już opuścił jej sny, ale w innych sytuacjach wracał. Nie miała odwagi wyrzucić jego płyt. Nawet tych, które przywiózł z Rosji. Z uporem maniaka słuchał tego. I żeby chodziło o Szostakowicza, Czajkowskiego czy Glinkę, to może by to zrozumiała, ale on ją katował jakimś kubańskim chórem. Jak go rozbawiła, kiedy dopytywała dlaczego nie śpiewają w hiszpańsku. Teraz wie, że nie chodziło o Kubę,  ale o Kubań w Rosji, to gdzieś za Uralem czy w innym dzikim miejscu. Nie mogła tego zakwalifikować. Ile można było słuchać tego "Распрягайте коней, хлопцы"? Nawet gwizdał, jak solista i powtarzał tekst. Wydawało mu się wtedy, że to po rosyjsku. Teraz leżał ten stos dokładnie tam, gdzie zostawił to. Kurzył się. Ile razy zapewniała samą siebie: spakuję mu to w cholerę i niech zabiera!... Ale wyrzucić nie miała cały czas odwagi.
Françoise Juneau lubiła ten portret. George Sand tak bardzo przypominała Catherine, przyjaciółkę z czasów dorastania. Drogi ich rozeszły się, kiedy wyjechała do Lyonu, później był Québec i Nowy Jork. Później dotarła do niej wiadomość o śmierci Catherine. W jednym z listów pisała coś o raku, genach, strachu... A potem była ta wiadomość o wypadku samochodowym. Czuła, że to było samobójstwo. Nie uwierzyła, aby rozsądna Catherine nie zapięła pasów. Raczej odpięła je nim jej auto nabrało zabójczej prędkości. To ona zresztą wynalazła cytat, który błądził teraz i zawsze w jej komórkach: "Jedno jest tylko w życiu szczęście: kochać i być kochanym". To właśnie z George Sand. 7.43.
Włosy w straszliwym nieładzie. Poprawiła ich niesforność jednym przygładzeniem szczotki. Szybko je spięła. Szminką przesunęła po ustach, niczym bezduszny automat. W podobnych chwilach czuła się takim zdezelowanym robotem. Bała się tylko jednego: że nagle odpadnie z niej jakaś śrubka, wytrąci trybik i cała maszyneria stanie lub co gorsza runie. 7.47. Dwa, trzy kroki - drzwi. Zatrzasnęła je. Dopiero wtedy pomyślała o "Dianie". Nie wyszła z nią, nie sypnęła suchego do miski. Za brak własnej nie-dyscypliny miała cierpieć psica? Zawahała się. Otworzyła drzwi.
Huragan szybciej nie spada z gór, jak ona zbiegała ze swoją czworonożną lokatorką. Pasowałaby teraz do nie "Uwertura 1812" Czajkowskiego. Kochała ten moment, kiedy odzywały się trąbki i biły werble w rytm "Marsylianki". Tylko, że ona była tym bębnem. A uderzenie talerzy brała na siebie, jak dźgnięcia szablą. I tak wróciła do roku 1812. Czy dziadek byłby z niej teraz dumny? Przez worek chwyciła to, co "Diana" zostawiła na skwerku. 7.51. Pepin Krótki został koronowany na króla Franków - uderzyła nią ta analogia. Brakowało, aby znów widziała grymas prof. Tricarda, bo udowodnił jej brak znajomości, nawet szczątkowej, Marca Blocha. Najgorszemu wrogowi nie życzyła zdawania poprawki z feudalizmu i prawa salickiego.
Wreszcie było pozamiatane. "Diana" uwolniona od skutków fermentacji w jelitach, drzwi zamknięte i  godzina raptem 7.53. Założenie Rzymu! W podobnej chwili roztrzaskałaby każdy napotkany zegarek elektroniczny. To skutek edukacji, jaką eksperymentował na jedynaczce ojciec, emerytowany nauczyciel akademicki. A jakże! Historyk! Ale nawet klasyczny cyferblat był dla niej pewną umysłową pułapką. Sama w niej tkwiła. 18.15, to było dla niej zawsze Waterloo, a 13.46 bitwa pod Crécy.
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Jej 2 CV zatrząsł się, zachłysnął, ale nie miał zamiaru ruszyć. W takiej dziejowej chwili! Wyjątkowa złośliwość przedmiotów martwych. Jeszcze jedna próba. Nic. Jeszcze jedna, jedna próba. Nic, nic. Uderzenie dłońmi o kierownicę niczego nie zmieni. Przestała tak drastycznie reagować. Korki? Co tam korki. Dłuższe stanie. Nie ma żadnego wpływu, to co będzie strzępić nerwy. Nie spieszyło się jej na Père-Lachaise. Dołączać do grona tych wszystkich nudziarzy? Jeszcze jedna, jedna, jedna próba. Silnik zagulgotał, jakby dostał kataru i tym razem zaskoczył. To było jej Marengo!...
Deszcz nie przestawał padać, kiedy mijała Łuk Triumfalny. Dzieło Chalgrina robiło na niej zawsze wrażenie. Tak, opowieści dziadka o odmrożeniach jego pradziadka uparcie pulsowała wtedy, tym bardziej, że nazwy bitew słyszała wiele, wiele, wiele lat temu. I to powtarzane z takim namaszczaniem, jakby pradziadek dziadka był przy narodzinach samego Klodwiga. Czy chciała czy nie, to była też część jej własnej historii. Nie miała czasu, aby zastanowić się, czy tamtego faceta z "Peugeota", który właśnie zajeżdżał drogę "Audi" na szwajcarskich numerach też przodek miotał się między Valmy, a Fontainebleau . Wcale ją nie zdziwił dźwięk gniecionej blachy. Dodała gazu i już jej tu nie było. 8.11.
Zaparkowała wreszcie. Jej miejsce nr "31" tym razem nie było blokowane przez żadnego nachalnego kierowcę. Nie musiała wołać ochrony. Wbiegła po schodach. Zerknęła na zegar. 8.17. Do jej gabinetu było jeszcze kilka stopni. Winda? W takich chwilach, to był zły pomysł. Czekać, wpychać i... Wolała schody. 
Bonacieux już czekał na nią. Ale nie dała mu dojść do słowa. Zamknęła się w swoim gabinecie. 


*      *     *
- Proszę wstać, Sąd idzie - głos woźnego odbijał się od ściany. - Sprawę prowadzi sędzie Françoise Juneau.

1 komentarz:

  1. Szalony rozrzut w tematyce opowiadań.
    Jestem pod wrażeniem...

    Luna

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.