środa, października 04, 2017
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (04)
- Surzyński! Surzyński! Nieee!...
- Panie kapitanie! Panie kapitanie! - chorąży Odrowąż próbował obudzić oficera leżącego obok na pryczy. Zroszony potem wił się na swym posłani, raz po raz wykrzykiwał... - Panie kapitanie! Niech się pan obudzi!
- Kto tam do cholery drze tą mordę?! - to był głos oficera dyżurnego.
- To... ten... nowy...
- To wy Odrowąż?
- Ja... panie poruczniku!
- Sukinsyn! - warknął oficer dyżurny. - Obudzi wszystkich. Całego "Koczkodana" postawi na nogi!
- My i tak nie śpimy - odezwał się z boku czyjś głos. Burczenie kilku innych głosów było potwierdzeniem nocnej normy.
Les Polonais à Coëtquidan |
- Diabli nadali nam jeszcze jakiegoś
paranoika! - gdyby to zależało od oficera dyżurnego zrobiłby porządek w
pięć minut. Rzecz jednak szła o oficera o stopień wyżej. - Rotmistrz,
tak?
Słychać było, jak splunął. Z
wyjątkową pogardą. Dla kogoś takiego, jak porucznik Kazimierz Wolny
kawalerzysta, to był archaizm rodem z płócien Kossaków. Jako
artylerzysta czuł jedność z Napoleonem Wielkim. "Ten sam fach" -
powtarzał szczególnie przy rekrutach, podnosząc tym samym swe świeże
oficerskie ego. Czuł powagę, powab i nadmiar ambicji wobec tej jednej
gwiazdki na pagonie.
- Tak, panie poruczniku! - przyznał chorąży Odrowąż. Otarł chustką czoło niespokojnie śpiącego.
- Rano zgłoście go do doktora...
- Tak jest!
- I bez tej musztry! Która, to kurwa jest?
- Trzecia - odezwał się ktoś zza pleców oficera dyżurnego. Porucznik Wolny odwrócił się.
- A ksiądz, co tu jeszcze robi?
- Byłem z Panem Bogiem u pułkownika Ranowicza.
- Tak? - porucznik Wolny poprawił mundur. - Co u niego?
- Zmarł pół godziny temu.
- Jednak?
- Jednak!
- To czemu ksiądz dopiero teraz wychodzi?
- Modliłem się przy zmarłym.
- Aaaa...
- Wiedział pan, poruczniku, że był na Sybirze za piąty rok?
- Nie...
- Walczył na barykadach w Łodzi. Potem wydał go jakiś... kolega... endek...
- Takie były czasy - żachnął się świeżo upieczony oficer. - Mnie do tego nic.
- A jednak wracają demony?
- O czym ksiądz mówi?
- To pan zdjął portret Marszałka w świetlicy?
- A, co?
- Tak pytam.
- To ksiądz nie wie, że jutro Sikorski ma być u nas?
- I z tego powodu...
- Nawet w ambasadach zdejmują portrety Piłsudskiego - podparł swe działanie argumentem administracyjnym.
- Nie myślałem, że będę kiedyś bronił kogoś, kto był w PPS-ie.
- Sam ksiądz widzi! - porucznik Wolny odzyskał dawną pewność siebie.
-
To też prawda, że zakazano śpiewania "Pierwszej Brygady..."? - ksiądz zapytał, bo nurtowały
go plotki o areszcie dla kilku oficerów za uczczenie 19 marca. Nie
wierzył.
- Dość było sanacyjnego panoszenia się! - buta wrywała się w oblicze oficera dyżurnego. - Idzie nowe!
- Bez Marszałka?
- Bez!
- Nie moja sprawa, ale czy nie byliście w 26-tym u boku Dreszera na moście Poniatowskiego?
-
Pamiętliwy ksiądz! - sarkazm znów zaczął dominować w głosie pytanego.
Dla chorążego Odrowąża to była dość cenna obserwacja. Wolał nie brać
czyjekolwiek strony. Słuchał, co najwyżej starał się wytrącić ze złego snu kapitana.
- Nic na to nie poradzę.
Porucznik Wolny nie był kontent, aby mu ktoś przypominał tamten maj. Jak wielu poparł Marszałka. Teraz widział nadzieje w Sikorskim. A ten patologicznie nienawidził "Dziadka". Szybko świeżo upieczonemu oficerowi przyszło porzucić dawną fascynację i oddać się bez reszty w objęcia nowego cielca...
- Takie rozkazy, proszę księdza.
- A zdrowy rozsądek? - ksiądz zawiesił głos.
Ale na dalsze snucie rozważań nie dał im mozliwości rotmistrz Korzeński, który znów zaczął szamotać się, napinać. Ksiądz podszedł do niego. Już pochylał się nad leżącym chorąży Odrowąż.
- Rany?
- Nie, proszę księdza. Żadnej - odparł zgodnie z prawdą chorąży.
- Chyba tylko psychiczne - dorzucił czyjś głos obok. - Dajcie mu coś, bo ja oszaleję!
Leżący nagle przebudził się. Widząc nad sobą pochylająca się postać chwycił za poły jej marynarki.
- Surzyński! Surzyński!
Ksiądz uwolnił się od tego uścisku. Leżący opadł na poduszkę. Zaczął głośno oddychać, zakaszlał.
- Kto to jest ten... no...
- Surzyński? - chorąży Odrowąż rozłożył ręce. - Nie wiem. Ktoś z wojny...
- Aha... - ksiądz ze współczuciem spojrzał na rotmistrza Korzeńskiego. Chciał odejść, ale zatrzymał go chwyt za rękę. Odwrócił się.
- Ksiądz?
- Tak.
- Jest ze mną... aż tak... aż tak źle?
Wlepił wzrok w sufit.
- Nie, to nie jest tak. Umarł pułkownik Ranowicz.
- Ranowicz? - Korzeński szeroko otworzył oczy. - Jacek jest tu?
- Niestety, pan pułkownik zmarł tej nocy.
- Umarł? W czasie wojny? Zagończyk roku 20 umarł w łóżku? W tej dziurze?
- Takie wyroki boskie...
- Boskie?
Rotmistrz Piotr Korzeński usiadł na łóżku. Czuł piekący ból w gardle, jakby ktoś chwytał go rozpalonym żelastwem.
- Gdzie jesteśmy?
- Sam pan mówił: dziurze!
- Ale... ale... gdzie... Zapomniałem...
- Majaczy - wtrącił chorąży Odrowąż.
- Coëtquidan.
- Francja, tak?
- Dokładnie Bretania, w miejscowości Guer, w departamencie Morbihan.
- Morbihan? - widać było, jak Korzyński zbiera myśli. Rozjarzał się po twarzach. nikogo nie poznawał. - Muszę... potrzebuję...
- Tak? - ksiądz usiadł na skraju łóżka.
- ...potrzebuję. Musze napisać.
- Co? - oczy księdza wyrażały współczucie i ból, i chęć niesienia pomocy. Miał przed sobą ruinę człowieka. Kolejnego rozbitka, który wydostał się z pieklą kampanii polskiej. Jego w kraju nie było od kilkunastu lat. Dostał wiadomość, że jeden brat padł pod Kutnem, drugiego zagarnęli Sowieci w okolicach Grodna. Dręczyła go myśl o losie sióstr i matki.
- List... proszę księdza...
- List.
- Do... do... Berlina...
- Wie pan równie dobrze, jak ja, że to niemożliwe.
- Zostawiłem tam... - zawahał się. - Umówiliśmy się na Unter den Linden. 7 września...
- Pojedzie pan... po wojnie... na defiladę... pod Brandenburger Tor. Obiecuję.
Twarz rotmistrza Korzeńskiego jakby lekko rozjaśniła się.
Porucznik Wolny nie był kontent, aby mu ktoś przypominał tamten maj. Jak wielu poparł Marszałka. Teraz widział nadzieje w Sikorskim. A ten patologicznie nienawidził "Dziadka". Szybko świeżo upieczonemu oficerowi przyszło porzucić dawną fascynację i oddać się bez reszty w objęcia nowego cielca...
- Takie rozkazy, proszę księdza.
- A zdrowy rozsądek? - ksiądz zawiesił głos.
Ale na dalsze snucie rozważań nie dał im mozliwości rotmistrz Korzeński, który znów zaczął szamotać się, napinać. Ksiądz podszedł do niego. Już pochylał się nad leżącym chorąży Odrowąż.
- Rany?
- Nie, proszę księdza. Żadnej - odparł zgodnie z prawdą chorąży.
- Chyba tylko psychiczne - dorzucił czyjś głos obok. - Dajcie mu coś, bo ja oszaleję!
Leżący nagle przebudził się. Widząc nad sobą pochylająca się postać chwycił za poły jej marynarki.
- Surzyński! Surzyński!
Ksiądz uwolnił się od tego uścisku. Leżący opadł na poduszkę. Zaczął głośno oddychać, zakaszlał.
- Kto to jest ten... no...
- Surzyński? - chorąży Odrowąż rozłożył ręce. - Nie wiem. Ktoś z wojny...
- Aha... - ksiądz ze współczuciem spojrzał na rotmistrza Korzeńskiego. Chciał odejść, ale zatrzymał go chwyt za rękę. Odwrócił się.
- Ksiądz?
- Tak.
- Jest ze mną... aż tak... aż tak źle?
Wlepił wzrok w sufit.
- Nie, to nie jest tak. Umarł pułkownik Ranowicz.
- Ranowicz? - Korzeński szeroko otworzył oczy. - Jacek jest tu?
- Niestety, pan pułkownik zmarł tej nocy.
- Umarł? W czasie wojny? Zagończyk roku 20 umarł w łóżku? W tej dziurze?
- Takie wyroki boskie...
- Boskie?
Rotmistrz Piotr Korzeński usiadł na łóżku. Czuł piekący ból w gardle, jakby ktoś chwytał go rozpalonym żelastwem.
- Gdzie jesteśmy?
- Sam pan mówił: dziurze!
- Ale... ale... gdzie... Zapomniałem...
- Majaczy - wtrącił chorąży Odrowąż.
- Coëtquidan.
- Francja, tak?
- Dokładnie Bretania, w miejscowości Guer, w departamencie Morbihan.
- Morbihan? - widać było, jak Korzyński zbiera myśli. Rozjarzał się po twarzach. nikogo nie poznawał. - Muszę... potrzebuję...
- Tak? - ksiądz usiadł na skraju łóżka.
- ...potrzebuję. Musze napisać.
- Co? - oczy księdza wyrażały współczucie i ból, i chęć niesienia pomocy. Miał przed sobą ruinę człowieka. Kolejnego rozbitka, który wydostał się z pieklą kampanii polskiej. Jego w kraju nie było od kilkunastu lat. Dostał wiadomość, że jeden brat padł pod Kutnem, drugiego zagarnęli Sowieci w okolicach Grodna. Dręczyła go myśl o losie sióstr i matki.
- List... proszę księdza...
- List.
- Do... do... Berlina...
- Wie pan równie dobrze, jak ja, że to niemożliwe.
- Zostawiłem tam... - zawahał się. - Umówiliśmy się na Unter den Linden. 7 września...
- Pojedzie pan... po wojnie... na defiladę... pod Brandenburger Tor. Obiecuję.
Twarz rotmistrza Korzeńskiego jakby lekko rozjaśniła się.
(c. d. n.)
Wichry wojny...?
OdpowiedzUsuńLuna
Wichry namiętności...
OdpowiedzUsuńZ pewnością " wichry namietnosci"
UsuńPiekne opowiadanie.
Zaiste...
OdpowiedzUsuńWszak wojny ,również wybuchają z namiętności.
Potężna to siła
Czekam ciągu dalszego wydarzeń
Luna
Powinienem zaskoczyć. Odcinek 5 już jest gotowy. Myślę nad 6 i kolejnymi. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńKiedy nastąpi "zaskoczenie"?.Niestety na czwarty odcinek trzeba było długo czekać.
OdpowiedzUsuńMożna stracić wątek.Dobrze , że opowiadania pojawiają się na pańskim "równoległym" blogu.
Szkoda,że ostatnio nie publikuje tam Pan poezji.
Luna
Z niecierpliwością czekam na odcinek 5 .
OdpowiedzUsuń