wtorek, września 05, 2017

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (02)

Kurtyna kilka razy szła do góry. Wiwatów i oklasków nie było końca. Kosz kwiatów, jaki wniesiono nowej Carmen był przeogromny. Dobrych kilkanaście minut po finałowej scenie dopiero Kira Gauss mogła zejść ze sceny. Kilku dziennikarzy i dygnitarzy czekało na zadanie choćby najbanalniejszego pytania. Uciec od tego było jedynym jej pragnieniem. Tak, zamknąć się w garderobie, mieć za sobą ten świat i być tylko ze swoimi myślami. Nie widzieć tego entuzjazmu, zachwytu, nie czuć kolejnego pocałunku na rękach, uścisku dłoni. Kolejny bukiet był dla niej jak zbędny balast. Nawet nie zwróciła uwagi czy to jakiś nawiedzony student, dystyngowana dama czy oficer. To był dla niej w tej chwili tylko tłum. I to tym bardziej groźny, że odgradzał i oddalał ją od garderoby. Być już tam! Usłyszeć, jak zatrzaskują się za nią drzwi. 

Była wolna. Ten pozór dawała garderoba. Na honorowym miejscu wisiał plakat z ukochanego filmu "Der blaue Engel". Marlena w wyuzdanej porze i Jannings, który niemal pożerał ją wzrokiem. To niespełna dziesięć lat od premiery, a świat w którym dorastała runął. Marlena w Stanach,  Jannings jak ona honorowany przez dra Goebbelsa. Świat po prostu oszalał. A teraz jeszcze ta wojna...
Spojrzała na kalendarz. Jeszcze cały czas był 7 września. Wskazówka zegara dobijała do... Drzwi zadrżały pod stanowczym stukaniem. Podskoczyła.
- Nie, to niemożliwe... - jej piwne oczy skupiły się teraz na klamce. Zaraz ktoś je otworzy? Nie! To ona... Poderwała się z miejsca. Już była przy drzwiach. Ale pukający okazał się bardziej niecierpliwy, bo drzwi się otworzyły.
- Pio...
Dostrzegła mundur.
Stalowy mundur.
Mundur Luftwaffe.
Tej chwili zawahania nie mogła skryć przed wchodzącym. To było zmieszanie z zawodem, że jednak nie rotmistrz 13 Pułku... Tylko... Tylko
- Hermann?
- Nie widzę entuzjazmu, Gretchen.
Mężczyzna wszedł. W takim mundurze i z margerytkami mógł tu przyjść tylko on: Hermann Schmutt.
- Nie... nie... spodziewałam się ciebie - kryła nieumiejętnie zmieszanie. Uważne spojrzenie Hermanna dostrzegało tego, czego nie udawało się tuszować.
- Myślałaś, że kto? Doktor Goebbels? Widziałem, jak reichspropagandaminister rozmawia z jakąś wydekoltowana damą. Chyba robił jej uwagę, że w czas wojny nie nosi się na sobie tyle złota i diamentów...
- Nietaktowny, pan doktor.
Hermann roześmiał się. Mógł z tym zniewalającym uśmiechem wystąpić w reklamie pasty do zębów lub czekolady. Zresztą czegokolwiek. Pewnie tym uśmiechem przekonałby nawet do zakupu armat Krupa gospodynie domową, dla której szczytem techniki była ręczna maszynka do mięsa.
- Widzę, że nie w smak ci moja wizyta?
- Nie, dlaczego - nieudolnie udawała. Wzięła od niego kwiaty. Zaczęła szukać wazonu.
- Myślałaś o...
- Nie rozumiem.
Ich spojrzenia spotkały się.
- Myślałam, że jesteś... że pojechałeś na front...
- I beze mnie raz dwa rozprawią się z tymi głupimi Polaczkami!
- Dlaczego głupimi?
- Starczyło się zgodzić na propozycje...
- Chyba żądania.
- Niech ci będzie: żądania naszego Führera. I tej wojny nie byłoby, a teraz...
- A teraz nasze bomby spadają na Warszawę. 
- Nie rozumiem ciebie, Gretchen. Masz miękkie serduszko dla wroga.
- Polacy mi niczego złego nie zrobili.
- To coś nowego! - parsknął zuchwale i rozsiadł się na fotelu. Tego najmniej potrzebowała, aby Hermann został tu na dłużej i snuł swe narodowo-socjalistyczne poglądy.
- Kilka dni temu byłam w Warszawie. Wiesz, że oni tam mają Park Saski i Pałac Saski, a cały ciąg nazywają "osią saską", jeździłam na Saską Kępę.  
- I o czym to ma według ciebie świadczyć?
- Mieli władców z Saksonii.
- Po co mi o tym mówisz?
Ale ona wzruszyła tylko ramionami. Podeszła do okna. Wpuścić świeżego powietrza, ale też uciec od dręczącego spojrzenia oficera Luftwaffe. Hermanna znała od zawsze. Rodziny znały się od pokoleń. Kiedy jej familia pięła się po szczeblach drabiny administracyjnej czy medycznej, jego zasługiwała na szacunek wyczynami wojennymi. Chyba nie było żadnej wojny od czasów starego Fryca, w której by ktoś ze Schmuttów nie odniósł ran, nie zdobył krzyża lub nie poległ. Teraz przyszła kolej na Hermanna? 
- Na twoim miejscu nie trzymałbym tego tu... - wskazał na plakat z Marleną Dietrich. 
- A to czemu? Wielka, niemiecka aktorka.
- Nie zapominaj, co teraz robi. Odmówiła powrotu do Rzeszy.
- Ma chyba do tego prawo?  Nie jest przestępcą. Nikogo nie okradła, nikogo nie zamordowała.
- Zabawna jesteś - nie wiedziała ile w tym śmiechu było autentyczności, a ile ironii, zjadliwości czy nawet złośliwości. 
Chwycił ją za rękę. 
Zimny.
Stalowy.
Uścisk!
Jak skrzydła jego Messerschmitta.
- Myślisz, że nie wiem? - zawiesił głos, a błękitne oczy stały się szare i przenikliwe. Czuła ich ciężar na sobie.
- Puść! To boli! - uścisk naprawdę stawał się krępujący. Ale Hermann Schmutt nie puszczał jej. - To naprawdę boli.
- Słyszałem o tym Polaku!
- Nie... nie rozumiem...
- Dobrze rozumiesz! - puścił jej rękę, a właściwie odepchnął od siebie. 
- Nic, a nic - czuła, że łzy napływają jej do oczu. Nie mogła jednak dać po sobie poznać, że Hermann triumfuje. Podeszła do patefonu. Nastawiła płytę. Po chwili pokój wypełnił głos Marleny i jej wykonanie "Du, du  liegst mir im Herzen".
- Wyłącz to! - Hermann niemal poderwał się, jak rażony prądem.  
- Słuchać też nie wolno? Warum?
- Słyszałem o tym Polaku! - powtórzył z naciskiem akcentując ostatnie słowo. 
- Co słyszałeś?! - czuła, że wraca w nią duch Carmen.
- To jakiś zabawny harcerzyk z szabelką. Nasi teraz na metry takich koszą od Prus po Karpaty!
- Nie mów tak!
- Durnie myśleli walczyć konno z nami?!
- Wyjdź! - była teraz godną córą swej nacji? Której?
- Jesteś śmieszna! 
- Hermann wyjdź! - krzyknęła.
- Co?!
Podeszła do drzwi. Szarpnęła za klamkę:
- Wynoś się!
- Może masz gdzieś jeszcze zdjęcie tego Polaczka? - zatrzymał się w drzwiach. - To je powieś obok Marleny...
- Wynoś się! Raus!
- Jutro jadę na front!
Chciała jeszcze mocniej zaakcentować, ale teraz... Zawahała się! 
- Głupio wyszło...
- Nie masz prawa mnie oceniać!
- Nie masz prawa mnie tak traktować. Przepraszam...
To było coś nowego. Hermann nigdy, nikogo nie przepraszał. Słowa, którymi ciskał jak kamieniami spadały na ludzi, a on szedł dalej. Znali się tyle lat. Teraz miała przed sobą nierozgarniętego Hermanna, który z krwawiącym kolanem szukał mamy lub starszych sióstr. "Helga! Hedwig!" - jeszcze brzmiało jej w uszach to nawoływanie. Tyle lat minęło od tamtego wołania. Helga dawno ma swoje dzieci, Hedwig zaszyła się gdzieś a w jakimś katolickim klasztorze, jedynie Hilda mieszkała cały czas w Berlinie z tym spaślonym SA-manem, Georgiem  Stoßem.  
- Ty przepraszasz? Ty?! Świat się chyba wali!
- Żebyś chciała wiedzieć. Jutro lecę nad tą twoją Warszawę! 
Tymi ostatnimi słowami wytrącił ją kompletnie z równowagi. "Twoja Warszawa" - brzmiało, jak uderzenie grudy ziemi w dębowe wieko trumny.
- Hermann... idź już... nie mam ci nic do powiedzenia...
- Tak... głupio wyszło... Mam pozdrowić od ciebie tego... Polaka...
- Co ty mówisz?! Co ty pleciesz?! Czy ty się sam słyszysz?! Czemu mi to robisz?
- Ja?
- Tak, ty! Jesteś jak brat...
- Brat? - powtórzył beznamiętnie. - Chciałem... chciałem...
- Co chciałeś?
Nacisnął czapkę na głowę.
Cisnęła drzwiami z furia, jakiej po sobie się nie spodziewała. 
Została sama.
Naprawdę czuła się teraz bardzo sama. Jakby na całym świecie nie pozostał nikt. Tylko ona, jej przeszłość i bukiet róż. Zachowanie Hermanna... 
Podeszła do okna. Widziała jak Hermann wsiadał na motocykl. Po chwili usłyszała warkot jego silnika. Nie umiała nad tym zapanować, ale zaczęła na szybie pisać litery: "P E T E R". Spojrzała na to, co napisała. Pociągnęła dłonią. Zaczęła raz jeszcze stawiać litery: "P I O T R". Krople deszczu zaczęły uderzać w szyby. 

c. d. n.

1 komentarz:

  1. Jannings nie znosił Marleny.
    Był zazdrosny o jej rosnącą popularność. Na planie dochodziło między nimi do ciągłych tarć.
    Nawet zagroził "Ufie"zerwaniem kontraktu.

    Shanti

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.