piątek, kwietnia 07, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 9
Roy Wern obudził się wcześnie.
Rozejrzał po wnętrzu. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie pamięta
wczorajszego dnia. Nie ulegało wątpliwości był w indiańskim wigwamie. Na
posłaniu opodal spał Dwa Księżyce. Obok niego siedziała dziewczyna.
Rozczesywała krucze włosy kościanym grzebieniem.
- Naomi?
Dziewczyna na dźwięk swego imienia poruszyła się.
- Jestem Roy Wern.
- Wiem. Ty i ten drugi...
- ...zostaliśmy napadnięci. Ukradziono nam skóry, zabito mego konia.
-
Biali są podli! - powiedziała to z taką stanowczością, jakby żyła
między nimi i dobrze poznała zwyczaje. - Do tego wódka! Ona zabiła mego
męża! Zrobiła z niego małego chłopca! Wolny Orzeł dawno przestał być
wolny!
- Kochałaś go?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Ostatni raz grzebień zjechał po jej lśniących włosach. Założyła szeroką opaskę.
- Byłeś żołnierzem?
- Byłeś żołnierzem?
- Tak, w czasie wojny białych! I wierz mi, to nie jest powód do dumy.
- A mundur był...
- Granatowy. Służyłem pod Hookerem pod Chancellorsville.
- Opowiedz mi.
- O czym?
- O tej wojnie, kiedy biali strzelali do białych.
Roy
spojrzał przed siebie. Dostrzegł piękną, skórzaną tarczę z wymalowanym
siwym koniem pokrytym jakimiś plamami. Nie chciał wracać do tego, co
było już za nim. Myślami gnał wśród zawiei i szukał swego oprawcy.
- Nie ma o czym. To była zła wojna.
- A są dobre? - w tym pytaniu było tyle ironii.
- Są sprawiedliwe.
-
Śmieszni jesteście! - patrzyły na niego najpiękniejsze piwne oczy,
jakie widział, jakie teraz podziwiał. Rozchylające się wargi ukazywały
piękne, mocne zęby. Na lewym policzku dostrzegł coś na kształt rany,
cięcia? - Sprawiedliwa wojna? A ta, która masakrujecie nasze wioski, to
jaka jest? Jak możemy zagrozić potędze, jaką posiada Wielki Ojciec na
Wschodzie? Nasze łuki i strzelby przeciw waszym armatom?
Roy
Wern nie umiał wyjść z podziwu. Nie pamiętał, aby z jakąś kobietą tak
rozmawiał. Te, które znał unikały tematów politycznych. Wzruszał je los
Indian, jak zeszłoroczny śnieg... Ta tu - była wyjątkowa. I była siostrą
Indianina, który wyciągnął do dwóch rozbitków pomocna dłoń.
- Nie co roku zdarza się Little Bighorn - dodała nie bez żalu. - I już się nie zdarzy. Szalony Koń nie żyje!
- Wiem. Słyszałem. W Forcie Robinson. Źle się stało - przyznał Roy. - Custerowi należało się lanie!
- Znałeś go?
- Znałem. Byliśmy pod Gettysburgiem.
- To ta wasza wojna?
Roy kiwnął tylko głową.
- Jak to jest, kiedy biały zabija białego?
Roy czuł się, jak na jakimiś przesłuchaniu? Chciał przerwać ten dialog. Najprościej było wyjść z namiotu i skończyć to tu. Ale nie chciał.
- Między waszymi plemionami też nie bywało słodko - przypomniał. - Dlatego też często nasi odnosili nad wami zwycięstwo. Wystarczyło jednych napuścić na drugich. Sami wycinaliście się ku uciesze białych!
- Pod Little Bighorn było inaczej.
- Raz jeden?
- To, co mieli robić moi bracia?! - podniosła głos. Dwa Księżyce poruszył się na posłaniu. Oboje spojrzeli w jego kierunku. On jednak tylko przewrócił się na bok. - Dać się pozabijać, jak barany?!
- Byłem w kompanii kapitana Keogha. Widziałem, co zrobili Szalony Koń i Deszcz w Twarz. Czułem gniew i...
- I spaliłeś wioskę Dakotów?
- Wycięliśmy trzy... co do ostatniej osoby...
- Wycięliście? - wycedziła każda literkę. - Nie braliście jeńców?
- Szalony Koń też sobie nie darował.
- Szalony Koń bronił swojej ziemi! Naszej ziemi! Naszej wolności!
Roy Wern poczuł smagnięcie batem. Tylko, że rzemieniami były słowa tej Indianki i ciskające się z jej pięknych, piwnych oczu gromy.
- Wszystkich was należałoby wyciąć! - niemal warknęła mu w twarz. Przypominała pumę, która szykuje się do skoku.
- A jednak twój brat uważał inaczej. Uratował nas. Wasz czarownik ratuje jedno, białe życie.
- Sama tego nie rozumiem. Gdyby to ode mnie zależało, to kazałabym was... wypatroszyć!...
Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu. Zatrzymała się. Rzuciła przez ramię:
- Nie obawiaj się! Nic ci tu nie grozi. Jesteś gościem Dwóch Księżycy i włos z głowy wam nie spadnie!
Wyszła.
Roy Wern miał o czym i nad czym myśleć. Trudno było zaprzeczyć słowom tej Indianki. Nie treść go zaskoczyła, bo ta poniekąd sam kiedyś tworzył. Nie mógł wyjść z podziwu nad elokwencją dziewczyny z wigwamu. Nawet nie zwrócił uwagi, jak Dwa Księżyce stanął za nim.
- Czyżby biały gość poznał język mojej siostry?
Roy był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Naomi jest... jak wy to mówicie... nagadana!
- Wygadana - poprawił go Wern.
- Właśnie. Moja matka nazwała ją kiedyś Rwącym Strumykiem, tak szybko słowa umykały z jej ust. I jak strumyk potrafi być wartka i zimna. zimniejsza jest tylko stal jej noża. Nie odpuści, prędzej zabije.
- Zabiła kogoś już?
- Nie, ale kiedyś... może... Jest trochę szalona...
- Rozmawia z duchami?
- Nie, jeszcze nie, ale Szara Sowa twierdzi, że ma w sobie ducha i moc...
- Rozumiem.
Dwie Rzeki pokiwał głową:
- Tego się nie da zrozumieć.
- To ta wasza wojna?
Roy kiwnął tylko głową.
- Jak to jest, kiedy biały zabija białego?
Roy czuł się, jak na jakimiś przesłuchaniu? Chciał przerwać ten dialog. Najprościej było wyjść z namiotu i skończyć to tu. Ale nie chciał.
- Między waszymi plemionami też nie bywało słodko - przypomniał. - Dlatego też często nasi odnosili nad wami zwycięstwo. Wystarczyło jednych napuścić na drugich. Sami wycinaliście się ku uciesze białych!
- Pod Little Bighorn było inaczej.
- Raz jeden?
- To, co mieli robić moi bracia?! - podniosła głos. Dwa Księżyce poruszył się na posłaniu. Oboje spojrzeli w jego kierunku. On jednak tylko przewrócił się na bok. - Dać się pozabijać, jak barany?!
- Byłem w kompanii kapitana Keogha. Widziałem, co zrobili Szalony Koń i Deszcz w Twarz. Czułem gniew i...
- I spaliłeś wioskę Dakotów?
- Wycięliśmy trzy... co do ostatniej osoby...
- Wycięliście? - wycedziła każda literkę. - Nie braliście jeńców?
- Szalony Koń też sobie nie darował.
- Szalony Koń bronił swojej ziemi! Naszej ziemi! Naszej wolności!
Roy Wern poczuł smagnięcie batem. Tylko, że rzemieniami były słowa tej Indianki i ciskające się z jej pięknych, piwnych oczu gromy.
- Wszystkich was należałoby wyciąć! - niemal warknęła mu w twarz. Przypominała pumę, która szykuje się do skoku.
- A jednak twój brat uważał inaczej. Uratował nas. Wasz czarownik ratuje jedno, białe życie.
- Sama tego nie rozumiem. Gdyby to ode mnie zależało, to kazałabym was... wypatroszyć!...
Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu. Zatrzymała się. Rzuciła przez ramię:
- Nie obawiaj się! Nic ci tu nie grozi. Jesteś gościem Dwóch Księżycy i włos z głowy wam nie spadnie!
Wyszła.
Roy Wern miał o czym i nad czym myśleć. Trudno było zaprzeczyć słowom tej Indianki. Nie treść go zaskoczyła, bo ta poniekąd sam kiedyś tworzył. Nie mógł wyjść z podziwu nad elokwencją dziewczyny z wigwamu. Nawet nie zwrócił uwagi, jak Dwa Księżyce stanął za nim.
- Czyżby biały gość poznał język mojej siostry?
Roy był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Naomi jest... jak wy to mówicie... nagadana!
- Wygadana - poprawił go Wern.
- Właśnie. Moja matka nazwała ją kiedyś Rwącym Strumykiem, tak szybko słowa umykały z jej ust. I jak strumyk potrafi być wartka i zimna. zimniejsza jest tylko stal jej noża. Nie odpuści, prędzej zabije.
- Zabiła kogoś już?
- Nie, ale kiedyś... może... Jest trochę szalona...
- Rozmawia z duchami?
- Nie, jeszcze nie, ale Szara Sowa twierdzi, że ma w sobie ducha i moc...
- Rozumiem.
Dwie Rzeki pokiwał głową:
- Tego się nie da zrozumieć.
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.