piątek, marca 17, 2017
Przeczytania... (201) Jonathan Schell "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu" (Wydawnictwo Czarne)
"Jonathan Schell był amerykańskim Jeremiaszem. Oprócz nerwu proroka miał
też bardzo silny nerw patrioty, któremu z kolei towarzyszył nerw
humanizmu każący wierzyć, że jeśli tylko pozwolisz ludziom zobaczyć, w
czym rzecz, jeśli bez względu na temat [...] rozkroisz wielki ocean
kłamstw i odsłonisz prawdę o wydarzeniach, jeśli po prostu pokażesz
ludziom, co się dzieje, dołączą do ciebie i postąpią właściwie. Jest to
przekonanie dogłębnie patriotyczne, dowodzi bowiem nieskończonej wiary w
sprawiedliwość współobywateli" - takim wstępem Mark Danner okrasił
poruszającą książkę Jonathana Schella (1943-2014). Po takiej rekomendacji
po prostu siadam do kolejnego czytania. Ta przesyłka (Wydawnictwa
Czarne) totalnie mnie zaskoczyła.
Powyższy akapit żywcem przeniosłem z założonej przeze mnie strony na Facebooku - Książkożerca. Wypowiedź M. Dannera, to wystarczający powód, aby poświęcić czas na poznanie książki Jonathana Schella "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu", w tłumaczeniu Rafała Lisowskiego, które Wydawnictwo Czarne darowuje swym wiernym i świeżym Czytelnikom w doskonałym cyklu "Reportaż". Kolejny to tom z niego w moich "Przeczytaniach...". Już mi się nawet liczyć nie chce. Niezwykłość "Prawdziwej wojny..." polega na tym, że składa się z trzech niezależnych książek: "Prawdziwa wojna", "Wioska Ben Suc" oraz "Wojskowa połowa".
"Ponad dekadę po zakończeniu wojna wietnamska nie chce spocząć spokojnie w historycznym grobie. [...] Pytania o samą naturę tej wojny pozostają bez odpowiedzi. Kto - zastanawiamy się do dziś - był naszym wrogiem? [...] Czy była to wewnętrzna rewolucja, wojna domowa, wojna agresywna wypowiedziana przez sąsiednie państwo, wojna wywrotowa wzniecana przez wpływy zewnętrzne, czy strategiczny krok globalnej potęgi pragnącej dominacji nad światem?"- pytania Autora są również moimi. Nigdy nie ukrywałem, że Azja zawsze dla mnie stanowiła jakąś dziejową abstrakcję. Japonia, Korea, Kambodża, Wietnam, Chiny - zawsze gdzieś tam zahaczały mnie, ale nie przekładało się to na szersze wypłynięcie. Ciekawe, że jako mały, przedszkolny gzub umiałem odróżnić Hồ Chí Minha od Mao Tse-tunga (jestem bardziej przyzwyczajony do tej formy zapisu). Do rozpuku ubawiło mnie, kiedy jeszcze pod koniec lat 70-tych XX w. odwiedziłem kolegę w Zespole Szkół Mechanicznych nr 2 w Bydgoszczy i zobaczyłem nieomal ołtarz (?) poświęcony twórcy Komunistycznej Partii Indochin, który był jej patronem. Hồ Chí Minh jak żywo przypominał mi... Piaskowego Dziadka ze znanej dobranocki rodem z NRD/DDR.
"Ponad dekadę po zakończeniu wojna wietnamska nie chce spocząć spokojnie w historycznym grobie. [...] Pytania o samą naturę tej wojny pozostają bez odpowiedzi. Kto - zastanawiamy się do dziś - był naszym wrogiem? [...] Czy była to wewnętrzna rewolucja, wojna domowa, wojna agresywna wypowiedziana przez sąsiednie państwo, wojna wywrotowa wzniecana przez wpływy zewnętrzne, czy strategiczny krok globalnej potęgi pragnącej dominacji nad światem?"- pytania Autora są również moimi. Nigdy nie ukrywałem, że Azja zawsze dla mnie stanowiła jakąś dziejową abstrakcję. Japonia, Korea, Kambodża, Wietnam, Chiny - zawsze gdzieś tam zahaczały mnie, ale nie przekładało się to na szersze wypłynięcie. Ciekawe, że jako mały, przedszkolny gzub umiałem odróżnić Hồ Chí Minha od Mao Tse-tunga (jestem bardziej przyzwyczajony do tej formy zapisu). Do rozpuku ubawiło mnie, kiedy jeszcze pod koniec lat 70-tych XX w. odwiedziłem kolegę w Zespole Szkół Mechanicznych nr 2 w Bydgoszczy i zobaczyłem nieomal ołtarz (?) poświęcony twórcy Komunistycznej Partii Indochin, który był jej patronem. Hồ Chí Minh jak żywo przypominał mi... Piaskowego Dziadka ze znanej dobranocki rodem z NRD/DDR.
Nie trywializując miałem gazetowo-telewizyjno-filmową wiedzę na temat wojny w Wietnamie. Syndrom tej wojny dręczy Amerykanów od lat. Książka "Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu" - jest kolejnym przykładem, że tak jest. Nie byłoby różnych rozliczeniowych z tym okresem filmów. Samo wymienianie tytułów, to szczyty amerykańskiego przemysłu kinowego, np. "Zielone berety / Green Berets", "Urodzony 4 lipca / Born on the Fourth of July", "Czas Apokalipsy / Apocalypse Now", "Łowca jeleni / The Deer Hunter" czy z nowszych "Byliśmy żołnierzami / We Were Soldiers". Nie przeczytałem żadnej monografii na temat tej wojny.
Z opinii, jaką dla tej książki wyraził sam Adam Michnik, dowiadujemy się: "Za swoją książkę Schell był brutalnie atakowany. Oskarżano go o brak patriotyzmu, tymczasem Schell, człowiek antytotalitarnej lewicy, po prostu inaczej pojmował patriotyzm". Ta opinia niejako zmusza nas do szukania potwierdzenia tych słów? Dlatego staram się czytać je post factum. Niech nie dominuje mego czytania i skupia mej uwagi w tym kierunku. Z czasem sami dochodzimy do wniosku, że nie mamy przed sobą pochwały ku czci walecznych amerykańskich chłopców. Ja po tą (i jej podobne) książkę sięgam w jednym celu, aby zrozumieć czym naprawdę była wojna, na którą kolejny prezydenci USA wysyłali swoich żołnierzy. Możliwe, że dzieci wuja Sama oburzały choćby takie stwierdzenia: "Prawdziwa wojna miała [...] charakter nie militarny, ale polityczny i toczyła się nie w jednym, lecz trzech krajach. Problem Stanów Zjednoczonych polegał na tym, jak politycznie spieniężyć militarne zwycięstwa". O jakich krajach myślał? Proszę odnaleźć. Moje pisanie też nie jest odpowiadaniem na każde pytanie, a wręcz przeciwnie: namieszanie, pourywanie wątków, aby tym bardziej zachęcić do odnalezienia najnowszego tomu reportażu Wydawnictwa Czarne.
"...stoimy przed problemem uwiarygodnienia naszej potęgi i zrobimy to właśnie w Wietnamie" - aż dziw dla wielu z nas, że te słowa wypowiedział idealizowany prezydent USA, John F. Kennedy (1917-1963). J. Schell cytuje wielu amerykańskich polityków. Bardzo interesująca jest wymiana zdań jaką przeprowadził kolejny prezydent Lyndon B. Johnson (1908-1973) i George Wildman Ball (1909-1994), ten drugi przestrzegał: "Uważam, że wszyscy zbagatelizowaliśmy powagę sytuacji. [...] Moim zdaniem długa, przeciągająca się wojna ujawni naszą słabość, a nie siłę". Tak, krakał! Nie wierzył w powodzenie operacji wspierającej Wietnam Południowy i podsuwał całkiem sensowne rozwiązanie z plątającej się sytuacji: "Najmniej szkodliwym sposobem na wycofanie się w porę z Wietnamu Południowego będzie pozwolenie, żeby rząd południowowietnamski stwierdził, iż nie życzy sobie naszej obecności. Powinniśmy więc przedłożyć mu propozycję nie do zaakceptowania". Jest i odpowiedź Johnsona: "Ależ, George, czy gdybyśmy zrobili, co proponujesz, wszystkie te kraje nie uznałyby Wujka Sama za papierowego tygrysa? Czy nie stracilibyśmy wiarygodności, łamiąc słowo trzech prezydentów?". Schell rozprawia z pewnymi zakulisowymi rozgrywkami, o jakich przeciętni Amerykanie nie mogli mieć pojęcia: "Decydenci epoki wojny w Wietnamie byli skłonni okłamywać opinię publiczną co do wielu rzeczy [...]". Czy to nie brzmi, jak oskarżenie? Ciekawa jest inna konkluzja Autora: "Wietnam Południowy upadł, lecz Stany Zjednoczone wciąż stoją".
Jak widzimy reportaż Jonathana Schella nie ogranicza się tylko do tego, co sam widział w Sajgonie, co przemyślał. Jest możliwość dotarcia do prezydenckich gabinetów, usłyszeć, co mieli do powiedzenia i jakie decyzje podejmowali. Dla laika takiego, jak jak, to cenności. Wnioski sobie potrafimy sami wyciągnąć, ale żeby je budować musimy mieć oparcie. A ono istnieje tylko w przekazie źródłowym. Tym są cytowane wypowiedzi polityków.
"Mówi się, że wojna wietnamska był grzęzawiskiem. Jeśli tak, nie było to wietnamskie grzęzawisko, które wessało Stany Zjednoczone, ale grzęzawisko amerykańskie - grzęzawisko wątpliwości i dezorientacji co do własnej potęgi, woli i wiarygodności - w które wessany został Wietnam" - chyba samym Amerykanom czytanie tych opinii nie było miłe i przyjemne. To też podpiera słowa A. Michnika. Wyczuwam pewną sympatię piszącego do głównego bohatera dramatu: "O ile Ho Chi Minh bezsprzecznie był komunistą w starym stylu, to niewątpliwie był również nacjonalistą, który jak nikt inny uosabiał wietnamskie pragnienie niepodległości".
Raz po raz wraca analogia do tego, co Europa przeżyła przed 1 IX 1939 r. Często pada: Monachium 1938, Czechosłowacja. Stąd i taka opinia o walczącym Wietnamie: "Nie mógł [...] jednocześnie być niepodległy i podporządkowany Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość i podporządkowanym Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość oraz Czechosłowacją z 1938 r.". I kwestia amerykańska: "Kluczową kwestią dla amerykańskiej doktryny nie były cechy reżimu, ale to, czy jego siła ma źródło lokalne, czy też pochodzi od obcego mocarstwa".
Warto chyba oderwać się od narracji treści i wyłuskać choć kilkanaście przestróg, nauk, pouczeń, mott, myśli (niepotrzebne skreślić), jakie znajdujemy na kartach "Prawdziwej wojny...". Czy po ich lekturze ktoś zawaha się nim rzuci w twarz adwersarza straszne słowo "wojna"? Wszystkie cytaty zaczerpnąłem z części pt. "Prawdziwa wojna":
Na swój sposób porażające jest uświadomienie sobie, jak bardzo różniło odczuwanie tzw. opinii społecznej od tych, co walczyli w wietnamskich dżunglach: "Żołnierze wypełniali zawodowe zobowiązanie udziału w wojnie, na którą wysłał ich demokratycznie wybrany zwierzchnik sił zbrojnych. Obywatele sprzeciwiający się wojnie wiernie wykonywali nie mniej solennie zobowiązanie do decydowania o tym, czy udział leży w interesie narodu". Dzieckiem będąc doskonale pamiętam relacje w "Dzienniku Telewizyjnym" z demonstracji antywojennych pod Białym Domem lub Kapitolem, sceny kiedy młodzi poborowi palili karty powołań w szeregi US Armii.
"Próbowaliśmy za pomocą siły militarnej rozstrzygnąć konflikt, którego losy zależą od woli i przekonania obywateli Wietnamu Południowego. To zupełnie tak, jakby wysłać lwa, żeby powstrzymał epidemię stopy okopowej" - tak wypowiedział się 8 lutego 1968 kandydat na urząd prezydenta Robert Kennedy (1925-1968) o skutkach ofensywy Tet. Często J. Schell wraca do myśli "dlaczego doszło do klęski?". Rozpatruje ją na wiele sposobów. Coraz to wraca jednak do... niedojrzałość politycznej Południa: "Upadek Wietnamu Południowego odsłonił jego prawdziwą naturę, a wraz z nią prawdziwą naturę wojny. Tamtejszemu społeczeństwu całkowicie brakowało wewnętrznej spójności, scalały je wyłącznie obce wojska, obce pieniądze, obca wola polityczna. Kiedy pozbawiona tego wsparcia stawiało czoła wrogowi samotnie i ułuda prysła, pokazało, czym jest naprawdę - luźnym zbiorowiskiem osób".
Brakuje komuś wojny, walk, wzajemnego mordowania, tego wszystkiego, czego naoglądał się choćby w wzmiankowanych wyżej filmach. Fakt, cześć pierwsza "Prawdziwa wojna" jest ich pozbawiona. Proszę się nie obawiać. Wszystko TO jest w kolejnych dwóch częściach (książkach) książki Jonathana Schella. Jest napalm, naloty, zespoły wyburzeniowe, śmierć, łzy, dramat: "Zgodnie z pierwotnym założeniem myśliwce Sił Powietrznych zrzuciły bomby na opustoszałe ruiny, ponownie wypalając osmalone fundamenty domów i po raz drugi ścierając w proch stosy gruzów, z nadzieją, że dzięki temu zapadną się tunele położone głęboko i zbyt dobrze ukryte, by zniszczyły je buldożery - jakbyśmy podjąwszy decyzję o zniszczeniu, teraz za wszelką cenę chcieli unicestwić każdy najdrobniejszy ślad wskazujący na to, że wioska Ben Suc kiedykolwiek istniała". Proszę zwrócić uwagę, to jest jedno zdanie! A ile w nim dramaturgii, śladów wojny.
"Najwidoczniej w Wietnamie obowiązuje zasada, wedle której żadne duże działo nie może milczeć dłużej niż dobę, a w wielu bazach artyleria wystrzeliwuje co rano określoną liczbę pocisków" - no to mamy serie wybuchów, leje po bombach. "Co najmniej jedna trzecia małych pól została trafiona chociaż raz, a niektóre leje zmieniły całe pola w stawy. [...] Nie tylko zniszczenia, ale też stały huk bomb i pocisków w pobliżu i w oddali sprawiał, że życie w wiosce stało się wykańczające nerwowo, a wszyscy czekali w ciągłym napięciu, gotowi w każdej chwili uciekać do schronów" - oto prawdziwy obraz wojny. Nie zapominajmy, że Jonathan Schell był TAM. To nie są opisy z którejś tam ręki. Część (książka)pt. "Wioska Ben Suc", to obraz zagłady jednej z dziesiątków wietnamskich wsi (nie takiej małej, bo liczącej 3 500 mieszkańców). Bombardowania z użyciem B-52. Można nie wierzyć, ale przed laty chyba każde polskie dziecko znało ten typ samolotu/bombowca. Żart? Moi rówieśnicy (tj. 50+) muszą pamiętać bzdurną piosneczkę, która zaczynała się od frazy: "Leci B-52, na pokładzie bomby ma...". Resztę przemilczę. Proszę zobaczyć, co się dzieje: wracają wspomnienia z lat dziecinnych!
Jonathan Schell niczego nam nie oszczędza. Poznajemy kryptonim operacji "Cedar Falls", ba! zabiera nas na spotkanie choćby z majorem Allenem C. Dixonem ze 173 Brygady Powietrznodesantowej. Cytowana jest wypowiedź Przewodniczącego kolegium Połączonych Szefów Sztabów, generała Earle G. Wheelera (1908-1975). Oddał atmosferę panującą w amerykańskiej bazie w Dau Tieng przed atakiem: "Słuchali nielicznych przemówień motywacyjnych albo rozmawiali między sobą oczekujących ich niebezpieczeństwach. Wydawało się, że każdy chce być sam na sam z myślami".
Autor znalazł się na pokładzie śmigłowca UH-1 z numerem bocznym 47. Opisuje lot: "Osiągnąwszy pułap piętnastu do osiemnastu metrów, stado zawróciło szerokim łukiem i z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, z lekko uniesionymi ogonami, ruszyło prosto w stronę Ben Suc. W dole widać było wyraźnie twarze rozproszonych wieśniaków, kiedy odrywali wzrok od swych bawołów wodnych i podnosili głowy, by oglądać nagłe wtargnięcie sześćdziesięciu śmigłowców, które z ogłuszającym hukiem pędziły nisko nad ich polami". Opisy są tak realistyczne, że niemal czujemy powiew wiatru, słyszymy wirowanie łopat śmigieł, oddechy żołnierzy, uczestniczymy w przesłuchaniach. Dzięki J. Schellowi jesteśmy TAM, w objętym wojną Wietnamie. Gdzie pozostaje nasza sympatia? Rodzi się odruch solidarności z żołnierzami Wietkongu? Cytuje wypowiedź jednego z oficerów amerykańskich na ich temat: "Dać im broń, to się podniecają. Połowa Wietkongu to zwodzone dzieciaki. Nie wiedzą, co robią ani dlaczego. Ale Wietkong wykorzystuje strach. [...] Może nie wszyscy chcą być w Wietkongu, ale są zmuszeni strachem".
Ujawnia kolejne sekrety wojny: co robiono z ciałami zabitych. Ujawnia kolejny sekret wojny: rozmowy z żołnierzami. Pouczające jest to, co usłyszał od majora Ch. A. Malloya: "Powiem panu, o czym myślał każdy żołnierz, kiedy dziś rano wysiadał ze śmigłowca: o przetrwaniu. Czy to przeżyję? Czy jeszcze kiedyś zobaczę żonę i dzieci? No dobra, czasami giną ludzie bez broni. Ale co pan zrobi, widząc gościa w czarnej piżamie? Będzie pan czekał, aż wyciągnie broń automatyczną i zacznie strzelać?". Trudno uciec od pytań: czy to bohaterstwo? co chłopak z Teksasu czy Oklahomy robił na tych polach ryżowych?
W "Prawdziwej wojnie..." nie ma patosu rodem z "Zielonych beretów". Ani tym bardziej prymitywnego dydaktyzmu o misji amerykańskiej cywilizacji. J. Schell już samym faktem, że napisał o torturach naraził się kilku swoim rodakom. Nikt nie lubi czytać o sobie, jako o... oprawcy, okupancie, agresorze. Nawet terminologia, jaką zaczęto stosować, jak choćby wróg cywilny: "Pytanie, jak nazywać tych wieśniaków, stanowiło jeden z wielu problemów semantycznych, które starała się rozstrzygnąć armii". Proszę nie przeoczyć logiki wypowiedzi jednego z kapitanów, który wyjaśnia, jak odróżnia wroga od cywila. Kolejną pouczającą lekcją człowieczeństwa (humanitaryzmu?) jest budowa obozu dla zatrzymanych Wietnamczyków.
"Niniejsza książka traktuje o tym, co dzieje się w Wietnamie Południowym - z jego mieszkańcami i ziemią - wskutek amerykańskiej obecności wojskowej. Nie będę omawiał moralnych konsekwencji tej obecności" - tak zaczyna się ostatnia część (książka), jaka wypełnia "Prawdziwą wojnę", pt. "Wojskowa połowa. Opis zniszczeń w Quang Ngai i Quang Tin". Jonathan Schell bardzo szybko identyfikuje swój stosunek do wydarzeń, które osobiście obserwował: "Podobnie jak wielu Amerykanów jestem przeciwny polityce Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Poznając tam amerykańskich żołnierzy, mogłem jedynie czuć żal wobec tego, co kazano im robić i co robili. [...] Oczywiście tysiące Amerykanów zginęły lub odniosły obrażenia w Wietnamie, często w poczuciu, że walczą w słusznej sprawie". Dziwić się, że Autora odsądzano od czci i wiary? znajdziemy wiele zdań-oskarżeń, jak choćby ten fragment: "...my bombardujemy Wietnam Północny, a Wietnam Północny nie jest w stanie bombardować Stanów zjednoczonych; że na bombardowanie Wietnam Północny może odpowiedzieć tylko ogniem z broni ręcznej; że nasi żołnierze często nie potrafią odróżnić wroga od przyjaznych bądź neutralnych cywilów". Musiałbym wiele podobnych w tonie i znaczeniu zdań przytoczyć. Sami je odnajdziecie na stronach "Prawdziwej wojny...".
"Nalot nie kończy się po jednym dużym wybuchu obejmującym cały cel; zwykle składa się z ośmiu czy dziewięciu niskich przelotów myśliwców bombardujących i trwa od dziesięciu do piętnastu minut" - oto jeden z obrazków tej wojny. Wiele miejsca Schell poświęcił ulotkom, jakie rozrzucano nad terenami walki, cytuje je. W pewnym miejscu podaje, powołując się na oficera z Biura Wojny Psychologicznej Zgrupowania Bojowego Oregon, że w jednym z rejonów walk zrzucono ich aż 1 515 000. Jedna z cytowanych informowała Wietnamczyków: "Amerykański żołnierz, który dał wam tę ulotkę, jest tutaj po to, żeby pomóc wam uwolnić się od Wietkongu i północnokoreańskich najeźdźców, którzy niosą wam wojenne spustoszenie. Zabierze was i waszą rodzinę do Ly Tra, gdzie rząd Wietnamu Południowego was ochroni". Słabością tej książki jest brak zdjęć. Reportaż bez fotografii. Szkoda. Swoista technologia wstrzeliwania się w pozycje wroga jest nam doskonale wyłożona. Wszelkie wątpliwości rozwiewa m. in. rozmowa z pewnym majorem. Stąd pojawia się też liczbowe wyliczenia co i jak.
"My jesteśmy tu po to, żeby wspierać rząd Wietnamu Południowego, a oni są obywatelami, więc jeżeli chcą zakończyć tę wojnę i wybić Wietkong, to muszą się zdecydować. Mogą nam powiedzieć, kiedy Wietkong wchodzi do wioski. Muszą przestać dawać mu żywność i pozwalać prowadzić walkę ze swoich wsi" - to zacytowany pogląd niejakiego kapitana Smitha. Sporo jest tu różnych takich wypowiedzi. Z tej samej wypowiedzi warto jeszcze wynotować takie spostrzeżenia: "Wietnamczycy bardzo często są apatyczni. Niestety to dotyczy mnóstwa ludzi w tym kraju. W naszym kraju mamy ten sam problem. My tu rozlewamy krew, a wielu to zupełnie nie obchodzi". Sam Schell uświadamia nam jednak, że armia amerykańska nie była monolitem: "Większość amerykańskich żołnierzy, których poznałem w Wietnamie, popierała wysiłek wojenny jako taki, spotkałem jednak również mających wątpliwości". Jedna z odnotowanych wypowiedzi kładzie cień na heroizmie tam walczących Amerykanów: "Jak wrócę, to może zamknę się w sobie i nie powiem nic [...]. Tutaj dzieją się tak brutalne rzeczy, że u nas by w to nie uwierzyli. A nie chcę umrzeć z frustracji, usiłując ich przekonać". Metody łamania jenieckiego milczenia (np.wyrzucanie ze śmigłowca, aby ten widok pozostałych zmusił do mówienia) trudno określić, jako humanitarne. Inna wypowiedź: "Widziałem w terenie, jak kropnęli ze czterdziestu Chinoli, i powiem wam, że też chcę iść paru kropnąć!". Opis rannej Wietnamki wrzuconej do śmigłowca może nadwyrężyć sympatię do dzielnych amerykańskich chłopców. A słowa tej piosenki:
Zbombardować kościoły i szkoły.
Pola ryżu zbombardować fest.
Pokażemy dzieciakom w wioskach,
Co to napalm jest.
Jonathan Schell w "Prawdziwej wojnie. Wietnam w ogniu" pokazuje nam świat prawdziwej wojny. To nie fabuła, cytowane wypowiedzi, to nie wyssane z palca wyobraźni scenki czy kadry. Ona nie tylko TAM był, ale znalazł się linii ognia, widział jak pacyfikowano wietnamskie wioski, rozmawiał z uchodźcami. Wydawnictwo Czarne, moim zdaniem, powinno pójść za ciosem i przybliżyć nam konflikt koreański, odsłonić ogrom zbrodni w Chinach czy Kambodży. Książkę, którą odkładam powinni przeczytać m. in. ci oszołomieni chęcią militarnych sukcesów politycy, którzy lubią pomachać szabelką. Nie da się beznamiętnie przechodzić wobec tego, co dla nas zatrzymał na kartach tej książki (tych książek) J. Schell. To nie tylko świetnie skrojony reportaż, ale to dla nas przesłanie. Proszę nie zapominać, że piszący ten blog jest pierwszym w swej rodzinie pokoleniem, które nie zaznało okrucieństwa wojny. Oby nigdy takie w nasze życiorysy nie zostało wpisane. PAX!...
Z opinii, jaką dla tej książki wyraził sam Adam Michnik, dowiadujemy się: "Za swoją książkę Schell był brutalnie atakowany. Oskarżano go o brak patriotyzmu, tymczasem Schell, człowiek antytotalitarnej lewicy, po prostu inaczej pojmował patriotyzm". Ta opinia niejako zmusza nas do szukania potwierdzenia tych słów? Dlatego staram się czytać je post factum. Niech nie dominuje mego czytania i skupia mej uwagi w tym kierunku. Z czasem sami dochodzimy do wniosku, że nie mamy przed sobą pochwały ku czci walecznych amerykańskich chłopców. Ja po tą (i jej podobne) książkę sięgam w jednym celu, aby zrozumieć czym naprawdę była wojna, na którą kolejny prezydenci USA wysyłali swoich żołnierzy. Możliwe, że dzieci wuja Sama oburzały choćby takie stwierdzenia: "Prawdziwa wojna miała [...] charakter nie militarny, ale polityczny i toczyła się nie w jednym, lecz trzech krajach. Problem Stanów Zjednoczonych polegał na tym, jak politycznie spieniężyć militarne zwycięstwa". O jakich krajach myślał? Proszę odnaleźć. Moje pisanie też nie jest odpowiadaniem na każde pytanie, a wręcz przeciwnie: namieszanie, pourywanie wątków, aby tym bardziej zachęcić do odnalezienia najnowszego tomu reportażu Wydawnictwa Czarne.
"...stoimy przed problemem uwiarygodnienia naszej potęgi i zrobimy to właśnie w Wietnamie" - aż dziw dla wielu z nas, że te słowa wypowiedział idealizowany prezydent USA, John F. Kennedy (1917-1963). J. Schell cytuje wielu amerykańskich polityków. Bardzo interesująca jest wymiana zdań jaką przeprowadził kolejny prezydent Lyndon B. Johnson (1908-1973) i George Wildman Ball (1909-1994), ten drugi przestrzegał: "Uważam, że wszyscy zbagatelizowaliśmy powagę sytuacji. [...] Moim zdaniem długa, przeciągająca się wojna ujawni naszą słabość, a nie siłę". Tak, krakał! Nie wierzył w powodzenie operacji wspierającej Wietnam Południowy i podsuwał całkiem sensowne rozwiązanie z plątającej się sytuacji: "Najmniej szkodliwym sposobem na wycofanie się w porę z Wietnamu Południowego będzie pozwolenie, żeby rząd południowowietnamski stwierdził, iż nie życzy sobie naszej obecności. Powinniśmy więc przedłożyć mu propozycję nie do zaakceptowania". Jest i odpowiedź Johnsona: "Ależ, George, czy gdybyśmy zrobili, co proponujesz, wszystkie te kraje nie uznałyby Wujka Sama za papierowego tygrysa? Czy nie stracilibyśmy wiarygodności, łamiąc słowo trzech prezydentów?". Schell rozprawia z pewnymi zakulisowymi rozgrywkami, o jakich przeciętni Amerykanie nie mogli mieć pojęcia: "Decydenci epoki wojny w Wietnamie byli skłonni okłamywać opinię publiczną co do wielu rzeczy [...]". Czy to nie brzmi, jak oskarżenie? Ciekawa jest inna konkluzja Autora: "Wietnam Południowy upadł, lecz Stany Zjednoczone wciąż stoją".
Jak widzimy reportaż Jonathana Schella nie ogranicza się tylko do tego, co sam widział w Sajgonie, co przemyślał. Jest możliwość dotarcia do prezydenckich gabinetów, usłyszeć, co mieli do powiedzenia i jakie decyzje podejmowali. Dla laika takiego, jak jak, to cenności. Wnioski sobie potrafimy sami wyciągnąć, ale żeby je budować musimy mieć oparcie. A ono istnieje tylko w przekazie źródłowym. Tym są cytowane wypowiedzi polityków.
"Mówi się, że wojna wietnamska był grzęzawiskiem. Jeśli tak, nie było to wietnamskie grzęzawisko, które wessało Stany Zjednoczone, ale grzęzawisko amerykańskie - grzęzawisko wątpliwości i dezorientacji co do własnej potęgi, woli i wiarygodności - w które wessany został Wietnam" - chyba samym Amerykanom czytanie tych opinii nie było miłe i przyjemne. To też podpiera słowa A. Michnika. Wyczuwam pewną sympatię piszącego do głównego bohatera dramatu: "O ile Ho Chi Minh bezsprzecznie był komunistą w starym stylu, to niewątpliwie był również nacjonalistą, który jak nikt inny uosabiał wietnamskie pragnienie niepodległości".
Raz po raz wraca analogia do tego, co Europa przeżyła przed 1 IX 1939 r. Często pada: Monachium 1938, Czechosłowacja. Stąd i taka opinia o walczącym Wietnamie: "Nie mógł [...] jednocześnie być niepodległy i podporządkowany Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość i podporządkowanym Moskwie - nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość oraz Czechosłowacją z 1938 r.". I kwestia amerykańska: "Kluczową kwestią dla amerykańskiej doktryny nie były cechy reżimu, ale to, czy jego siła ma źródło lokalne, czy też pochodzi od obcego mocarstwa".
Warto chyba oderwać się od narracji treści i wyłuskać choć kilkanaście przestróg, nauk, pouczeń, mott, myśli (niepotrzebne skreślić), jakie znajdujemy na kartach "Prawdziwej wojny...". Czy po ich lekturze ktoś zawaha się nim rzuci w twarz adwersarza straszne słowo "wojna"? Wszystkie cytaty zaczerpnąłem z części pt. "Prawdziwa wojna":
- Lekcje płynące z historii i strategii cementowała presja krajowej polityki.
- W przypadku wojny wietnamskiej wymieszanie debatowania z walczeniem było źródłem rozgoryczenia zarówno na polu działań, jak i w kraju.
- Żołnierz zabity podczas zdobywania wzgórza w Wietnamie Południowym poniósł najwyższą ofiarę.
- Aby wygrać, nasi nieprzyjaciele nie musieli udowodnić prawdziwości warunku pozytywnego - że potrafią nas pokonać; wystarczyło potwierdzić warunek negatywny - że nie dadzą się pokonać.
- Wojna to nie gra, ale ma pewne zasady czy reguły, określające drogę do wygranej lub porażki.
- Wielu krytyków sugeruje, że wysyłając wojsko, aby realizowało zadania polityczne, amerykańscy decydenci dowiedli niezrozumienia politycznych aspektów wojny.
- Naród może narzucić swoją wolę innemu narodowi poprzez interwencję sił zbrojnych, ale nie po tym gdy się one wycofają.
- To, że narody same decydują o swojej przyszłości, nie oznacza, że decydują mądrze (patrz Iran).
- Istnieje w naszym świecie potęga silniejsza niż siła - nazwijmy ją wolą ludu, nazwijmy działaniem politycznym.
- W naszym świecie zmniejszył się zakres okoliczności, w których użycie siły bywa skuteczne.
- Prawicową dyktaturę nie zawsze zastępuje jej lewicowy odpowiednik.
- Rząd demokratycznego państwa nie powinien iść na wojnę, nie uzyskawszy wpierw poparcia swego społeczeństwa.
Na swój sposób porażające jest uświadomienie sobie, jak bardzo różniło odczuwanie tzw. opinii społecznej od tych, co walczyli w wietnamskich dżunglach: "Żołnierze wypełniali zawodowe zobowiązanie udziału w wojnie, na którą wysłał ich demokratycznie wybrany zwierzchnik sił zbrojnych. Obywatele sprzeciwiający się wojnie wiernie wykonywali nie mniej solennie zobowiązanie do decydowania o tym, czy udział leży w interesie narodu". Dzieckiem będąc doskonale pamiętam relacje w "Dzienniku Telewizyjnym" z demonstracji antywojennych pod Białym Domem lub Kapitolem, sceny kiedy młodzi poborowi palili karty powołań w szeregi US Armii.
"Próbowaliśmy za pomocą siły militarnej rozstrzygnąć konflikt, którego losy zależą od woli i przekonania obywateli Wietnamu Południowego. To zupełnie tak, jakby wysłać lwa, żeby powstrzymał epidemię stopy okopowej" - tak wypowiedział się 8 lutego 1968 kandydat na urząd prezydenta Robert Kennedy (1925-1968) o skutkach ofensywy Tet. Często J. Schell wraca do myśli "dlaczego doszło do klęski?". Rozpatruje ją na wiele sposobów. Coraz to wraca jednak do... niedojrzałość politycznej Południa: "Upadek Wietnamu Południowego odsłonił jego prawdziwą naturę, a wraz z nią prawdziwą naturę wojny. Tamtejszemu społeczeństwu całkowicie brakowało wewnętrznej spójności, scalały je wyłącznie obce wojska, obce pieniądze, obca wola polityczna. Kiedy pozbawiona tego wsparcia stawiało czoła wrogowi samotnie i ułuda prysła, pokazało, czym jest naprawdę - luźnym zbiorowiskiem osób".
Brakuje komuś wojny, walk, wzajemnego mordowania, tego wszystkiego, czego naoglądał się choćby w wzmiankowanych wyżej filmach. Fakt, cześć pierwsza "Prawdziwa wojna" jest ich pozbawiona. Proszę się nie obawiać. Wszystko TO jest w kolejnych dwóch częściach (książkach) książki Jonathana Schella. Jest napalm, naloty, zespoły wyburzeniowe, śmierć, łzy, dramat: "Zgodnie z pierwotnym założeniem myśliwce Sił Powietrznych zrzuciły bomby na opustoszałe ruiny, ponownie wypalając osmalone fundamenty domów i po raz drugi ścierając w proch stosy gruzów, z nadzieją, że dzięki temu zapadną się tunele położone głęboko i zbyt dobrze ukryte, by zniszczyły je buldożery - jakbyśmy podjąwszy decyzję o zniszczeniu, teraz za wszelką cenę chcieli unicestwić każdy najdrobniejszy ślad wskazujący na to, że wioska Ben Suc kiedykolwiek istniała". Proszę zwrócić uwagę, to jest jedno zdanie! A ile w nim dramaturgii, śladów wojny.
"Najwidoczniej w Wietnamie obowiązuje zasada, wedle której żadne duże działo nie może milczeć dłużej niż dobę, a w wielu bazach artyleria wystrzeliwuje co rano określoną liczbę pocisków" - no to mamy serie wybuchów, leje po bombach. "Co najmniej jedna trzecia małych pól została trafiona chociaż raz, a niektóre leje zmieniły całe pola w stawy. [...] Nie tylko zniszczenia, ale też stały huk bomb i pocisków w pobliżu i w oddali sprawiał, że życie w wiosce stało się wykańczające nerwowo, a wszyscy czekali w ciągłym napięciu, gotowi w każdej chwili uciekać do schronów" - oto prawdziwy obraz wojny. Nie zapominajmy, że Jonathan Schell był TAM. To nie są opisy z którejś tam ręki. Część (książka)pt. "Wioska Ben Suc", to obraz zagłady jednej z dziesiątków wietnamskich wsi (nie takiej małej, bo liczącej 3 500 mieszkańców). Bombardowania z użyciem B-52. Można nie wierzyć, ale przed laty chyba każde polskie dziecko znało ten typ samolotu/bombowca. Żart? Moi rówieśnicy (tj. 50+) muszą pamiętać bzdurną piosneczkę, która zaczynała się od frazy: "Leci B-52, na pokładzie bomby ma...". Resztę przemilczę. Proszę zobaczyć, co się dzieje: wracają wspomnienia z lat dziecinnych!
Jonathan Schell niczego nam nie oszczędza. Poznajemy kryptonim operacji "Cedar Falls", ba! zabiera nas na spotkanie choćby z majorem Allenem C. Dixonem ze 173 Brygady Powietrznodesantowej. Cytowana jest wypowiedź Przewodniczącego kolegium Połączonych Szefów Sztabów, generała Earle G. Wheelera (1908-1975). Oddał atmosferę panującą w amerykańskiej bazie w Dau Tieng przed atakiem: "Słuchali nielicznych przemówień motywacyjnych albo rozmawiali między sobą oczekujących ich niebezpieczeństwach. Wydawało się, że każdy chce być sam na sam z myślami".
Autor znalazł się na pokładzie śmigłowca UH-1 z numerem bocznym 47. Opisuje lot: "Osiągnąwszy pułap piętnastu do osiemnastu metrów, stado zawróciło szerokim łukiem i z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, z lekko uniesionymi ogonami, ruszyło prosto w stronę Ben Suc. W dole widać było wyraźnie twarze rozproszonych wieśniaków, kiedy odrywali wzrok od swych bawołów wodnych i podnosili głowy, by oglądać nagłe wtargnięcie sześćdziesięciu śmigłowców, które z ogłuszającym hukiem pędziły nisko nad ich polami". Opisy są tak realistyczne, że niemal czujemy powiew wiatru, słyszymy wirowanie łopat śmigieł, oddechy żołnierzy, uczestniczymy w przesłuchaniach. Dzięki J. Schellowi jesteśmy TAM, w objętym wojną Wietnamie. Gdzie pozostaje nasza sympatia? Rodzi się odruch solidarności z żołnierzami Wietkongu? Cytuje wypowiedź jednego z oficerów amerykańskich na ich temat: "Dać im broń, to się podniecają. Połowa Wietkongu to zwodzone dzieciaki. Nie wiedzą, co robią ani dlaczego. Ale Wietkong wykorzystuje strach. [...] Może nie wszyscy chcą być w Wietkongu, ale są zmuszeni strachem".
Ujawnia kolejne sekrety wojny: co robiono z ciałami zabitych. Ujawnia kolejny sekret wojny: rozmowy z żołnierzami. Pouczające jest to, co usłyszał od majora Ch. A. Malloya: "Powiem panu, o czym myślał każdy żołnierz, kiedy dziś rano wysiadał ze śmigłowca: o przetrwaniu. Czy to przeżyję? Czy jeszcze kiedyś zobaczę żonę i dzieci? No dobra, czasami giną ludzie bez broni. Ale co pan zrobi, widząc gościa w czarnej piżamie? Będzie pan czekał, aż wyciągnie broń automatyczną i zacznie strzelać?". Trudno uciec od pytań: czy to bohaterstwo? co chłopak z Teksasu czy Oklahomy robił na tych polach ryżowych?
W "Prawdziwej wojnie..." nie ma patosu rodem z "Zielonych beretów". Ani tym bardziej prymitywnego dydaktyzmu o misji amerykańskiej cywilizacji. J. Schell już samym faktem, że napisał o torturach naraził się kilku swoim rodakom. Nikt nie lubi czytać o sobie, jako o... oprawcy, okupancie, agresorze. Nawet terminologia, jaką zaczęto stosować, jak choćby wróg cywilny: "Pytanie, jak nazywać tych wieśniaków, stanowiło jeden z wielu problemów semantycznych, które starała się rozstrzygnąć armii". Proszę nie przeoczyć logiki wypowiedzi jednego z kapitanów, który wyjaśnia, jak odróżnia wroga od cywila. Kolejną pouczającą lekcją człowieczeństwa (humanitaryzmu?) jest budowa obozu dla zatrzymanych Wietnamczyków.
"Niniejsza książka traktuje o tym, co dzieje się w Wietnamie Południowym - z jego mieszkańcami i ziemią - wskutek amerykańskiej obecności wojskowej. Nie będę omawiał moralnych konsekwencji tej obecności" - tak zaczyna się ostatnia część (książka), jaka wypełnia "Prawdziwą wojnę", pt. "Wojskowa połowa. Opis zniszczeń w Quang Ngai i Quang Tin". Jonathan Schell bardzo szybko identyfikuje swój stosunek do wydarzeń, które osobiście obserwował: "Podobnie jak wielu Amerykanów jestem przeciwny polityce Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Poznając tam amerykańskich żołnierzy, mogłem jedynie czuć żal wobec tego, co kazano im robić i co robili. [...] Oczywiście tysiące Amerykanów zginęły lub odniosły obrażenia w Wietnamie, często w poczuciu, że walczą w słusznej sprawie". Dziwić się, że Autora odsądzano od czci i wiary? znajdziemy wiele zdań-oskarżeń, jak choćby ten fragment: "...my bombardujemy Wietnam Północny, a Wietnam Północny nie jest w stanie bombardować Stanów zjednoczonych; że na bombardowanie Wietnam Północny może odpowiedzieć tylko ogniem z broni ręcznej; że nasi żołnierze często nie potrafią odróżnić wroga od przyjaznych bądź neutralnych cywilów". Musiałbym wiele podobnych w tonie i znaczeniu zdań przytoczyć. Sami je odnajdziecie na stronach "Prawdziwej wojny...".
"Nalot nie kończy się po jednym dużym wybuchu obejmującym cały cel; zwykle składa się z ośmiu czy dziewięciu niskich przelotów myśliwców bombardujących i trwa od dziesięciu do piętnastu minut" - oto jeden z obrazków tej wojny. Wiele miejsca Schell poświęcił ulotkom, jakie rozrzucano nad terenami walki, cytuje je. W pewnym miejscu podaje, powołując się na oficera z Biura Wojny Psychologicznej Zgrupowania Bojowego Oregon, że w jednym z rejonów walk zrzucono ich aż 1 515 000. Jedna z cytowanych informowała Wietnamczyków: "Amerykański żołnierz, który dał wam tę ulotkę, jest tutaj po to, żeby pomóc wam uwolnić się od Wietkongu i północnokoreańskich najeźdźców, którzy niosą wam wojenne spustoszenie. Zabierze was i waszą rodzinę do Ly Tra, gdzie rząd Wietnamu Południowego was ochroni". Słabością tej książki jest brak zdjęć. Reportaż bez fotografii. Szkoda. Swoista technologia wstrzeliwania się w pozycje wroga jest nam doskonale wyłożona. Wszelkie wątpliwości rozwiewa m. in. rozmowa z pewnym majorem. Stąd pojawia się też liczbowe wyliczenia co i jak.
"My jesteśmy tu po to, żeby wspierać rząd Wietnamu Południowego, a oni są obywatelami, więc jeżeli chcą zakończyć tę wojnę i wybić Wietkong, to muszą się zdecydować. Mogą nam powiedzieć, kiedy Wietkong wchodzi do wioski. Muszą przestać dawać mu żywność i pozwalać prowadzić walkę ze swoich wsi" - to zacytowany pogląd niejakiego kapitana Smitha. Sporo jest tu różnych takich wypowiedzi. Z tej samej wypowiedzi warto jeszcze wynotować takie spostrzeżenia: "Wietnamczycy bardzo często są apatyczni. Niestety to dotyczy mnóstwa ludzi w tym kraju. W naszym kraju mamy ten sam problem. My tu rozlewamy krew, a wielu to zupełnie nie obchodzi". Sam Schell uświadamia nam jednak, że armia amerykańska nie była monolitem: "Większość amerykańskich żołnierzy, których poznałem w Wietnamie, popierała wysiłek wojenny jako taki, spotkałem jednak również mających wątpliwości". Jedna z odnotowanych wypowiedzi kładzie cień na heroizmie tam walczących Amerykanów: "Jak wrócę, to może zamknę się w sobie i nie powiem nic [...]. Tutaj dzieją się tak brutalne rzeczy, że u nas by w to nie uwierzyli. A nie chcę umrzeć z frustracji, usiłując ich przekonać". Metody łamania jenieckiego milczenia (np.wyrzucanie ze śmigłowca, aby ten widok pozostałych zmusił do mówienia) trudno określić, jako humanitarne. Inna wypowiedź: "Widziałem w terenie, jak kropnęli ze czterdziestu Chinoli, i powiem wam, że też chcę iść paru kropnąć!". Opis rannej Wietnamki wrzuconej do śmigłowca może nadwyrężyć sympatię do dzielnych amerykańskich chłopców. A słowa tej piosenki:
Zbombardować kościoły i szkoły.
Pola ryżu zbombardować fest.
Pokażemy dzieciakom w wioskach,
Co to napalm jest.
Jonathan Schell w "Prawdziwej wojnie. Wietnam w ogniu" pokazuje nam świat prawdziwej wojny. To nie fabuła, cytowane wypowiedzi, to nie wyssane z palca wyobraźni scenki czy kadry. Ona nie tylko TAM był, ale znalazł się linii ognia, widział jak pacyfikowano wietnamskie wioski, rozmawiał z uchodźcami. Wydawnictwo Czarne, moim zdaniem, powinno pójść za ciosem i przybliżyć nam konflikt koreański, odsłonić ogrom zbrodni w Chinach czy Kambodży. Książkę, którą odkładam powinni przeczytać m. in. ci oszołomieni chęcią militarnych sukcesów politycy, którzy lubią pomachać szabelką. Nie da się beznamiętnie przechodzić wobec tego, co dla nas zatrzymał na kartach tej książki (tych książek) J. Schell. To nie tylko świetnie skrojony reportaż, ale to dla nas przesłanie. Proszę nie zapominać, że piszący ten blog jest pierwszym w swej rodzinie pokoleniem, które nie zaznało okrucieństwa wojny. Oby nigdy takie w nasze życiorysy nie zostało wpisane. PAX!...
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.