piątek, marca 24, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 6
Roy przyglądał się Indianinowi. Ten
bacznie patrzył na spotkanych. Widać było, że i dla niego spotkanie
tych dwoje jest zaskoczeniem, niespodzianką. W tej głuszy, o tej porze.
Biali z reguły pozostawali albo w swoich miastach, albo gdzieś na
ranczach. Nawet wojsko ukryło się za palisadami fortów i mało kto
wyściubiał nosa. A tu - tych dwoje. Do tego stary jakiś... Ranny?
-
Nie szukamy zwady - Roy spokojnie i cedząc każde słowo zaczął mówić.
Czuł narastające napięcie. Myśl o ataku ze strony Indianina jakoś go
opuściła. Nie wiedział dlaczego, ale nie widział w nim krwiożerczego
wroga. Indianin prawie bezszelestnie przesuwał się przed nim, pochylił
nad Bootem. Koń delikatnienie zarżał. - Napadnięto nas. Nie widziałeś...
takich trzech?
Indianin pokiwał głową. A więc rozumiał go. Dalej nic jednak nie mówił. Zsiadł z konia. Roy też zsunął się z siodła muła.
- Jestem Roy Wern. A to Boot. Jesteśmy...
- Nieważne! - usłyszał niski i ciężki głos. - Zgubiliście się?
- Nieważne! - usłyszał niski i ciężki głos. - Zgubiliście się?
- Napadnięto nas! Okradziono ze skór i... Boota...
Indianin nic nie odpowiedział. Pochylił się nad Bootem. Stary bez entuzjazmu przyglądał się, jak ów ściąga z niego wilczą skórę.
Indianin nic nie odpowiedział. Pochylił się nad Bootem. Stary bez entuzjazmu przyglądał się, jak ów ściąga z niego wilczą skórę.
- To źle wygląda! - usłyszeli diagnozę.
Roy podszedł do Boota. Ukląkł przy nim.
- Musimy dostać się do osady... Do Mountbatten.
- Daleka droga... Nie dojedzie z tą nogą...
- Co on klepie?! - obruszył się stary. - Tylko skręcona!
-
Skoro jesteś głupi - odparł Indianin. - to jedźcie. Ja was nie trzymam.
Droga zasypana po kolona. Może się przedrzecie. Tylko, że ten wasz muł,
to nie łosza...
- Co
proponujesz? - Roy autentycznie zaniepokoił się. Właściwie na słowo
uwierzył staremu, że noga jest tylko skręcona. A jeśli to złamanie?
- Tam - Indianin wskazał na kolano. - Zbiera się krew lub woda...
- Puchlina? - stary ożywił się. Słowa te nie tchnęły optymizmem. - Co teraz?
-
Mówiłeś, że to tylko zwichnięcie! - warknął Roy. Taki werdykt, to
właściwie wyrok dla nich wszystkich. Oczywiście dla Boota oznaczało
to...
- Bałem się! - jęknął stary.
- Czego?!
- Bałem się... że... mnie... tam zostawisz...
- Ty stary durniu!
Chciał rozciąć mu spodnie. Plama na nich wskazywała, że coś tam się z kończyną dzieje nie najlepszego.
- Zostaw! - Indianin pochwycił dłoń z nożem. - Tu i teraz, to dla niego śmierć.
-
Skąd on taki mądry?! - zniecierpliwił się stary. Ale Roy zrozumiał.
Schował nóż do pochwy. - Jak teraz już wiesz... to... Wsiadaj na Klarę i
jedź! Jedź do wszystkich diabłów!
- Głupi jesteś! - Roy zaczął tracić cierpliwość.
- Skończyliście te występy?! - usłyszeli głos Indianina. Popatrzyli na siebie. Nawet nie zauważyli, jak ten dosiadł swego konia.
-
Jeśli dłużej będziecie się szarpać kto i czemu jest winny, to zachód
słońca zrobi swoje, a jutro rano wilki dokonają reszty. Okryj tego
starego...
- Tylko nie starego! - obruszył się Boot. - Mam swoje lata, ale...
- Czy on musi tyle gadać?! Zamknij się stary, bo ci język utnę!
- Zamknij się Boot! Słuchamy... wodza.
-
Nie jestem wodzem. Nazywam się Dwa Księżyce! Ale mój brat jest
szamanem. Jeśli on nie pomoże, to niech wasz Bóg ma go w swej mocy.
- Dwa Księżyce?! - stary aż jęknął. - Przecież to...
- Chyba wiem kto - przerwał mu Roy. - Ale to teraz nie ma znaczenia. Gdyby chciał nas zabić zrobiłby to już dawno.
- Ale...
- Zamknij się Boot! On chce ratować twoją skórę.
- A nasze... twoje skóry...
- Są gówno warte, jeśli miały by być ważniejsze od twego życia stary koźle. Twoja Klara jest od ciebie mądrzejsza.
Opatulił go szczelnie skórą i wsiadł na muła.
Dwa Księżyce odjechał nieopodal. Karabinem, który cały czas ściskał w dłoni, pokazywał kierunek.
- Dwa Księżyce? - stary mruczał pod nosem. - Równie dobrze mógłbym się sam oskalpować.
- Co tam mruczysz?!
Ale Roy tym razem nie reagował. Postanowił zdać się na los. A ten teraz był bez wątpienia w rękach Dwóch Księżycy.
Po chwili zrównali się z nim. Ruszyli przed siebie. Roy jechał po lewej ręce Indianina. Przyglądał się mu z uwagą.
To
była twarz wojownika. Mężczyzny w wieku jeszcze nie starczym, ale już
więcej niż dojrzałej. Głębokie bruzdy ryły się w jego policzkach. Włosy
miał cały czas krucze, związane w dwa krótkie warkocze. Jego imię okryte
było ponurą sławą. To jemu przypisywano rozbicie dwóch szwadronów 316
pułku kawalerii majora Harringtona. Oficerów obwiesił na najbliższych
drzewach. Znany był z tego, że nie brał jeńców. Tym bardziej teraz jego
zachowanie względem dwóch białych rzuconych w tą zimową głuszę wydawało
się jakimś ponurym żartem. Mieli inny wybór? Roya to pytanie nie
opuszczało od chwili, kiedy zdecydował się ruszyć śladem indiańskiego
ogiera. To nawet nie była intuicja. To była konieczność. Tak nakazywał
instynkt samozachowawczy.
Dwa
Księżyce nic nie mówił. Zmierzch dopadł ich, kiedy wjeżdżali w las.
Stary jednak zasnął. Nie wiedział, że gorączka dopada schorowany
organizm. Nie mogli jechać szybciej. Klara też miała swoje bariery. Roy
zaczął zwalniać. Dwa Księżyce zatrzymał się.
- Daleko jeszcze?
- Za tym zakolem - wskazał na rzekę.
- Musimy ją pokonać?
- Na szczęście nie.
Gdzieś w oddali odezwał się skowyt. Klara zaczęła nerwowo strzyc uszami.
- Wilki?!
- Wilki - ze spokojem odparł Dwa Księżyce.
- Ruszajmy!
Indianin tylko skinął głową.
Rzeka
była na dobre skuta lodem. Ujrzeli niewielkie stado ptactwa. Po chwili
byli na skraju zakola. Nagle droga załamywała się i lekko schodziła w
dół. Na polanie stało kilka wigwamów. Roy uśmiechnął się do
siebie. Nawet w najzuchwalszych snach nie mógł sobie wymyślić, że będzie zawdzięczał ocalenie Indianinowi.
(c.d.n.)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.