sobota, lutego 18, 2017

Przeczytania... (195) Magdalena Niedźwiedzka "Maria Skłodowska Curie" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)

"Nieprzeciętna Polka, której zdarzyło się iść za głosem serca wbrew konwenansom. Film z brawurową rolą Karolin Gruszki w kinach" - taki dopisek znalazła się na okładce najnowszej książki pani Magdaleny Niedźwiedzkiej pt. "Maria Skłodowska Curie", jaką w roku 150 rocznicy urodzin Genialnej noblistki raczy nas Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Oto kolejna książka, której bohaterką jest ONA. Wychodzi na to, że to najczęściej brana "na warstat" biografia. Nie Piłsudski, nie Napoleon, nawet nie Hitler czy Stalin. Wszystkich tych panów bije na łeb na szyję Wielka Kobieta nauki. 
Filmu jeszcze w kinach nie ma (wchodzi w marcu). Nie mogę zatem ocenić gry pani Karoliny Gruszki. Książkę łykam z niezwykłą energię. Tak, piszę "łykam", bo to taka literatura, że delektując się jej narracją zapominamy o świecie. Raptem widzimy, że pomnikowa Maria staje się... istotą! Żywą! Namiętną! Kochającą? Przecieramy oczy ze zdziwienia, że  mogła mieć inne życie poza laboratorium, probówkami i tablicą Mendelejewa? "Wszystko się wydało! Wie o nas połowa Europy! Jak ma zejść jutro na obrady i spojrzeć tym mężczyznom w oczy?" - trzeba lepszej rekomendacji, aby zajrzeć do powieści pani Magdaleny Niedźwiedzkiej? O ile ktoś wcześniej zerknął do innych części tego cyklu (tj. 159 oraz 189) domyśla się kim był adresat tego pytania.
Tak, wątek zakazanej miłości, związanego z nią skandalem obyczajowym bez wątpienia dodaje koloru Marii Skłodowskiej-Curie. To jest ta bliskość, do której jesteśmy dopuszczani dopiero od jakiegoś czasu. Bo przez lata wiedzieliśmy tylko o Piotrze: "Nie z kochanką, tylko z Marie Curie. - Jeanne nie ukrywa zadowolenia. Poniżenie znajomej jest tym, czego pragnie najbardziej". Niemal od pierwszych stron powieści śledzimy koleje tego związku, który nie powinien był się zdarzyć? A na pewno nie wielkiej uczonej? To jakby Maria nie była kobietą tylko beznamiętnym pierwiastkiem, jakim jest Cl, O, Pb czy H2O. Mamy  Marię Skłodowską-Curie - kobietę! namiętność! miłość! Że to dla kogoś jakaś... poboczność czy szukanie taniej sensacji? Jestem daleki od tego, aby pikanteria scen wypierała inne obrazy z życia uczonej. Udawać jednak, że czegoś nie było, salwować się ucieczką pomiędzy te wszystkie pipety, menzurki i kwasy solne czy siarczany, to też nie profesjonalne. Jeżeli komuś trudno pogodzić się z faktem, że pod fartuchem uczonej biło serce, to niech lepiej omija książki, jak tę, której autorką jest pani Magdalena Niedźwiedzka.
Maria Skłodowska obrzucana błotem, nazywana "dziwką"? Żeby tylko. Z dalszej karty: "Żądam publikacji. Niech wszyscy wiedzą o tym bagnie, niech poznają genialną Curie... cholerną Żydówkę... złodziejkę... harpię... małpę...". No to kartka po kartce poznajemy. Zresztą trudno nie rozumieć oburzenia pani Langevin. Jej mąż Paul i jakaś tam Polka, do tego starsza od niego o pięć lat. Która żona udźwignęłaby taki skandal? Właściwie, to mamy chyba... moralny lub etyczny dylemat? Zresztą to jedna z pobłażliwszych wypowiedzi wyprowadzonej z równowagi kobiety!
"Obrzucają błotem madame Curie - rzuca Albert ironicznie" -  jakiż to Albert stawał w obronie polskiej uczonej? Ależ, to oczywiste, że Einstein! Rozmowa wielkich umysłów, to bardzo pouczające doświadczenie przy czytaniu tej powieści. Zawsze w takich chwilach zachodzę w głowę czy to rzeczywisty zapis rozmowy czy tylko imaginacja wyobraźni Autorki? Chcę wierzyć, że zdanie, które pada z ust madame Curie jest autentyczne: "Jestem laureatką Nagrody Nobla. Nie muszę się nikomu podlizywać". Jeśli nie, to i tak zdradza charakter uczonej. "Czuje lekką irytację, kiedy widzi, jak Maria Curie kokietuje innych i posyła im znaczące, pełne erotyzmu spojrzenia: to nie powinno się zdarzyć podczas spotkań naukowych, gdzie spodziewał się wyłącznie merytorycznych dysput. Ma ochotę udowodnić Marii miałkość, nijakość i brak profesjonalizmu" - chyba widząc książkę na półce księgarskiej nie spodziewamy się podobnych przemyśleń. To znowu Einstein. Zignorowany Einstein!
I raptem z paryskiego salonu AD 1911 wracamy do mieszkania państwa Skłodowskich w Warszawie, ale w 1884 r. Oddanie atmosfery tego domu - bez matki, z dwoma dorastającymi pannami: "Była sfrustrowana. Przyzwyczaiła się do tego, że jej ustępowano. Ustępowano, ponieważ miewała błyskotliwe pomysły, a jej przenikliwość zadziwiała rodzeństwo". Piękny rys charakteru młodziutkiej Marii. Aż ciekaw jestem, jak to zostało zagrane. "Chcę być kimś - rzuciła twardo, odsuwając się od ojca. - To takie dziwne? Kimś, tato. Nie czyjąś żoną, tylko kimś" - imponuje mi taki rys, takie słowa. Charakterna Maria. Zresztą przekonujemy się tym w różnych momentach życia i na różnych stronach tej książki. Nie mogę zdradzić każdego  opisu. Nie po to pani Magdalena Niedźwiedzka trudziła się nad przeszło czterystoma stronami, żeby teraz zawrzeć każde wrażenia w jednym "Przeczytaniu...".
"Czasem jej się wydaje, że powinna mniej pracować. Ostatnio w środku nocy, pochylona nad aparaturą, zastanawiała się, co robi o tej porze w laboratorium. [...] Po prostu czekała na Paula, za każdym razem z nadzieją, że się pojawi" - tak miłość do tego jedynego Paula stanowi jądro powieści? A, na to pytanie proszę sobie samemu odpowiedzieć.
"On? Żórawski? Dobrze urodzony, świetnie się zapowiadający spadkobierca rodzinnej fortuny? Nie tak znowu wielkiej, myślała Maria ze złością. Miałby poślubić takie... nic? I cóż, że Skłodowska wywodziła się ze szlachty, skoro była biedna jak mysz kościelna? Panicz Żórawski z guwernantką" - już widzę, jak fala oburzenia przepływa pośród czytających. Że niby owi Żórawscy tacy niegodziwi? Wracamy do 1889 r. Na podobne zdarzenia należy patrzeć oczyma XIX-wiecznego rodzica, a nie XXI-wiecznego moralizatora. Tak, po prostu było. Panna bez posagu, nawet jeśli była herbowna (a Skłodowska pisała się "Dołęgą"), nie miała szans na dobrą partię w swoim tzw. środowisku. Taki związek nie miał szans przed sobą na rozwinięcie skrzydeł.  Ale jest okazja poszperać choćby w internecie, aby poznać losy onego Kazimierza Żórawskiego herbu Trąby (1866-1953). I to jest kolejna wartość dodana powieści pani Magdaleny Niedźwiedzkiej: szukamy. Nie ograniczamy się tylko do fabuły. Pewnie, że doskonale byłoby po odłożeniu powieści poszukać biografii Marii, które ostatnio pojawiły się na półkach księgarskich (przypominam odcinki 159 i 189 tego cyklu).
"Piotr odszedł. umarł? Kimkolwiek dla niej był, czuła się przy nim wolna i bezpieczna. Paul jest jak fatamorgana. Jej oczy napełniają się łzami. Jedna z nich uwalnia się i spływa po policzku. Usta poruszają się bezgłośnie" - oto stan ducha Marii z końca 1911 r. A na kolejnych stronach powieści odnajdujemy taki obraz tego związku: "Była adorowana, podziwiana, uwielbiana nawet,a to wszystko przy kompletnym braku wyczucia ze strony męża, co i kiedy wypada. Piotr był łagodny, mądry i głęboki, obojętny na codzienne sprawy, które nieświadomie spychały Marię, a ją też one mierziły. Miał wielkie serce, wielki umysł i potrafił być namiętny". Dobrze skrojona narracja powieści naprawdę może nas złapać, że zaczniemy każde napotkane zdanie traktować za zapis czysto biograficzny? I ja mam z tym kłopot. Przeczytanie kilku książek o Marii Skłodowskiej-curie wcale nie daje mi monopolu na nie mylenie się. Chciałbym skończyć pisanie o "sprawie Curie" taką oceną Paula Langevina: "Maria nie może znieść jego beztroski, spokoju, zadowolenia z tego, że walczą o niego dwie kobiety, pewności siebie, z jaką wygłasza komentarze na temat jej przewrażliwienia. Nie może znieść tego wszystkiego, co ma związek z jego żoną Jeanne! A najtrudniej znosi to, że nie może jej od Paula odsunąć, on sam zaś ogranicza się wyłącznie do zapewnień, że coś zmieni". Historia sama dopisze (bo nie Autorka powieści) ciąg dalszy: wnuczęta Marii (Hélène Langevin-Joliot)  i Paula (Michel Langevin) pożenią się!
"Uważa mnie pan za istotę ograniczoną, jak każdy męski szowinista. - Madame Curie unosi się gniewem" - proszę sprawdzić do kogo tak ostro odezwała się bohaterka nr 1 powieści. Można by skompilować ciekawy quiz z cytatów. A może recepta dla niektórych z nas, mężczyzn wynikająca ze "sprawy Curie" (a miało nie być już nic na ten temat?). To chyba jednak dość bolesna nauka, aby z niej nie skorzystać: "Paul Langevin zastanawiał się czasem, po co mu ten romans. Maria nie była pierwszą kochanką, z którą zdradzał Jeanne, na pewno jednak okazała się się najkłopotliwsza. Zdarzało się, że cynicznie podsumowywał głupotę mężczyzn wiążących się z wykształconymi kobietami. Za dużo wiedziały i zbyt wielkie miały aspiracje, w ogóle myślały kategoriami ja i dla mnie, myślały... może problem tkwił w tym właśnie?". Ku przestrodze i zimowym przemyśleniom... Potoku wyzwisk Jeanne Langevin w kierunku Marii, w obecności Bronisławy Dłuskiej, nie będę cytował. Ciekawi mnie za to co innego, czy naprawdę Skłodowska-Curie przeżywała triumf Amundsena i tragedię Scotta w drodze na biegun południowy?
Z wielką sympatię i ciepłem pani Magdalena Niedźwiedzka za to kreśli losy związku Marii z Piotrem Curie: "Piotr był z siebie dumny, ponieważ rzadko miał okazję udowodnić żonie, że jest mężczyzną skutecznym. Maria była zwariowana i marudna, kochał ją jednak ponad wszystko. Każdego wieczoru wracał do domu wzruszony, że ją tam zastanie. Uważał się za szczęściarza". Tym bardziej, że przewidywano mu los... starego kawalera. Pojęcia "singel" nikt wtedy jeszcze nie znał.
"- Jak mógł? - szepnął Eugène, czując niepohamowany gniew na syna. - Nad czym się znów zamyślił? Jak tak można? Jak on mógł się tak zamyślić?" - te słowa (lub ich sens) pana E. Curie przytacza Autorka, aby dopełnić obrazu tego, co się wydarzało w Paryżu 19 kwietnia 1906 r. Wiem, że Piotr jadąc do Zakopanego uczył się polskiego, ale jeśli wierzyć Autorce powieści (a nie mamy podstaw, aby tego nie robić, bo zapewne wnikliwie to zbadała), to pisał listy do swej ukochanej Marii po... polsku!
Przez powieść przewija się jeszcze jeden życiowy wątek: znajomość z Albertem Einsteinem. Chciałbym być świadkiem, jak tych dwoje przechadza się ulicami Paryża. Ona pokazuje miasto Jemu: "...a ten cieszy się bezwstydnie na widok każdej loretki, gryzetki  czy midinetki. Głośno komentuje wygląd co urodziwszych kobiet, jakby były rasowymi klaczami, zwierza się madame Curie ze wszystkiego, co słyszał o paryskich kokotach i kurtyzanach, a Maria z niechęcią przyznaje w duchu, że niektórym ludziom pasują nawet świństwa". Proszę zwrócić na dobitną ocenę stolicy Francji na początku XX w.: "...bo Paryż dla tych, którym się nie powiodło, jest szarą śmierdzącą umieralnia". Poczułem się, jakby pani Magdalena Niedźwiedzka chciała mnie raz jeszcze zabrać do Paryża V. Hugo. Ale nie będzie zejścia "do nizin", nie dojrzymy nędzy Fantyny, zuchwalstwa Gavrocha.
Czy po przeczytaniu przeszło czterystu stron będzie mi się chciało obejrzeć Karolinę Gruszkę w roli Marie Curie? O tak, bardzo nawet. Na razie zostaje mi obejrzenie zwiastunu na YT. Powieść pani Magdaleny Niedźwiedzkiej jest niczym innym, jak subtelnym zaproszeniem na spotkanie z filmem, ale przede wszystkim z życiem Największej Polki i Największej Kobiety Wszech-czasów! Za mało cały czas wiemy o tej Niezwykłej Kobiecie. Może spójrzmy na świat Jej oczyma, Jej myślą:

"Nie można [...] mieć nadziei na skierowanie świata ku lepszym drogom, 
o ile się jednostek nie skieruje ku lepszemu. W tym celu każdy z nas powinien pracować 
nad udoskonaleniem się własnym, jednocześnie zdając sobie sprawę ze swej, 
osobistej odpowiedzialności za całokształt tego, co się dzieje w świecie, i z tego, 
że obowiązkiem bezpośrednim każdego z nas jest dopomagać tym, 
którym możemy się stać najbardziej użyteczni".

2 komentarze:

  1. Miałam już wyjść z domu, gdy zatrzymała mnie recenzja książki tak wnikliwie przez Ciebie tu opisana. Książki jeszcze nie przeczytałam, choć mają pierwszeństwo przed adaptacjami filmowymi. Jednak po twojej tu rekomendacji i wcześnie czytanymi w serwisie LC, koniecznie chcę przeczytać. Film oglądałam w listopadzie w ramach festiwali Camerimage w Bydgoszczy. Z tym pokazem przedpremierowym wiąże się zabawna historia. Otóż wyobraź sobie, po seansie, przyparta potrzebą biegnę do toalety, ale myślami pogrążona o tym wszystkim co widziałam przed chwilą na wielkim ekranie, gdy nagle w toalecie staję oko w oko z Karoliną Gruszką i Izabelą Kuną, które jakby zeszły z ekranu, rozbawiło mnie to zderzenie prozy życia z duchowym przeżyciem. Film uważam za wartościowy poszerzający wiedzę o naszej wielkiej rodaczce, która daje się tu poznać,jako kobieta w roli żony, kochanki, matki i siostry. Karolina Gruszka odtwarza postać Marii Skłodowskiej z dużym wdziękiem, a film ogląda się przyjemnie. Polecam:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zamierzam wybrać się do kina. Premiera dopiero w marcu. Po Twej rekomendacji to już chyba obowiązek. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.