piątek, kwietnia 22, 2016

Przeczytania... (134) Kazimierz Orłoś "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy" (Wydawnictwo Literackie)

LubiMY tego typu książki! Rodzinna saga? I do tego spisana przez wybitnego Pisarza? To dopiero gratka! To dopiero uczta! Dla mnie osobiście historyczno-literacka! Z okładki patrzą na mnie krewni Autora, ale też widzę ukochane w sercu Wilno z sakralną Ostrą Bramą. Nie ma, co czekać - Komendant pod nią nie przejedzie. Na wyklejkach dwie mapy. Ta pierwsza, to de facto Dzikie Pola? Jakżeż bliskie każdemu czytelnikowi "Trylogii" Korsuń, Zbaraż, Zborów,  Kijów, Mohylew. Wprawne oko dostrzeże i Targowicę (forma: Targowitza). Czyli mamy mapę sprzed 1648 r.  Ta druga już datowana: "Mapa województwa wileńskiego [...] nakładem Drukarni i Księgarni Józefa Zawadzkiego - Wilno - rok - 1928". Dokładnie ten sam fragment mapy miałem wyrysowany na wewnętrznej stronie mojej skórzanej raportówki, która służyła mi w latach 1982-1999. Autorzy tej "aranżacji" zmuszają mnie, abym sięgnął po... lupę filatelistyczno-numizmatyczną?  Bardzo drobny druk, ale wydobywam jeszcze bliższe sercu nazwy miasteczek, zaścianków i okolic szlacheckich dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego: Wilejka (Stara), Kurzeniec, Kościeniewicze, Głębokie, Lebiedziewo, Mołodeczno, Smorgonie, Oszmiana, Wiazyń, Łyntupy, Rodziewicze,  jezioro Narocz. Tak - SAMI SWOI! Pisarz Kazimierz Orłoś podzielił się z nami swoją wiedzą o rodach, z których pochodzi. I maMY niezwykłą książkę pt. "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy". Wydawnictwo Literackie zadbało, aby edytorsko i ze smakiem można było obcować z treścią. Nawet nie zabieram się do liczenia mnogości zdjęć. Tak, to, co tak bardzo cenię: ikonografia! Skarbnica!
My Czytelnicy powinniśMY  poczuć się wyróżnieni, że Kazimierz Orłoś (gro zapewne kojarzy bardziej syn pisarza, czyli znanego dziennikarza Macieja Orłosia) zaprosił nas do siebie. I odsłania rozdział po rozdziale karty bogatej historii swych familii. Ciekaw jestem ilu z nas, Czytelników, będzie odkładało tę książkę z poczuciem... zazdrości. Dlaczego? Że Kazimierz Orłoś ma tak bogato udokumentowaną historię swej przodków. Ale tu nie ma, co zazdrościć, warg przygryzać - tylko wziąć się samemu do roboty!  Kwerenda zasobów archiwalnych, to dopiero frajda. Odnaleźć ślad przodka! Rewelacyjne doświadczenie. Jest pewne "ale"? Tak, wiem - o ile pochodzimy z rodzin kresowych (w moim przypadku 50 % jest zza Niemna, broń Boże "zza Buga"), to wiemy, jak trudno jest dotrzeć do archiwów. Te mnie interesujące są w Grodnie, Mińsku, Petersburgu. Nie wiem czy jest taka instytucja w Oszmianie czy Starej Wilejce. 
Książka Kazimierza Orłosia jest o tyle zajmująca i skupiająca naszą uwagę, że w TEJ rodzinie splotły się losy wileńskich i lwowsko-wołyńskich rodzin. I ja mam ciocię Marysię z samego Jazłowca, Jej ojciec był administratorem w słynnym klasztorze w Czortkowie.  Ale ciocia nie jest moją krewną, to żona wuja Telesfora, emerytowanego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego. Kazimierz Orłoś miał przy pisaniu swojej książki pracę częściowo ułatwioną, gdyż rodzice "... napisali wspomnienia, których obszerne fragmenty są częścią tej książki". Jeśli dopiero teraz dociera do nas, że wujami Autora byli Stanisław i Józef Mackiewiczowie, to nasz podziw dla Niego rośnie! Nie wiedziałem do teraz o związkach łączących rodziny Orłosiów i... Iwaszkiewiczów. Tak, tak - myślę o rodzinie Jarosława Iwaszkiewicza. 
Jakżeż bliskie jest mi myślenie Autora: "Dopiero z Conradowską «smugą cienia» uświadamiamy sobie, że przyjdzie na pewno, tak jak przyszła po tych wszystkich przed nami - po cały korowód ludzi bliskich, naszych przodków, którym zawdzięczamy życie. Pradziadów naszych, praprababek i tych przed nimi, jeśli zagłębić się w lata przeszłe - w XIX, XVIII i XVII wiek. Groby tych ludzi nie istnieją, jak i pamięć o nich. A przecież byli, żyli jak my teraz, przeżywając kolejne dni, kłopoty, choroby, nim odeszli". To swoiste puenta, która ma nam uświadomić upływ czasu, nieuchronność śmierci? Wielu z nas boi się... zapomnienia. Nic lepszego, jak sięgnąć do piór i pisać? Czuję, że po książkę Kazimierza Orłosia Czytelnik wyjątkowy wytrawny, dla którego genealogia, historia, to radość obcowania z przeszłością! I na nim, Czytelniku, zrobią wrażenia uwikłania w wielką historię przodków Autora , jak np. los pradziada Ksawerego Pietraszkiewicza, który "... został aresztowany jako student Uniwersytetu Kijowskiego, osądzony w Wilnie i skazany na wieloletnią służbę w sołdatach na Kaukazie za udział w spisku niepodległościowym [...] Szymona Konarskiego".  A związki z Krasińskimi, o których czytamy: "...dla Szymona, pochodzącego ze starej arystokratycznej linii Krasińskich, małżeństwo córki z synem oficjalisty nie było tym wymarzonym". Ale też jest i inna ciekawostka: stryjem owego Ksawerego był słynny Onufry, druh Mickiewicza! Wcale mnie nie dziwi, że kościoła w Nowogrodzie Wołyńskim już nie ma! Jest zamieszczone zdjęcie z 2010 r. - jak wygląda miejsce, plac po tej świątyni. Aż się chce wykrzyknąć: skąd ja TO znam?
I coraz więcej takich reakcji z mojej strony? I budzą się familijne wątpliwości? Jak mogli zachować się nasi antenaci np. w czasie powstania listopadowego? Skoro nie skonfiskowano ich majątków, a "porucznikowa wojsk rosyjskich" trzymała do chrztu przodka? Wkraczamy na... niebezpieczny grunt? Bo badania genealogiczne naprawdę mogą być... gorzkim odkryciem. Wiem coś na ten temat.
"Na fundamencie przeto takowych zaprodukowanych Dowodów Rodowitości Szlachecka Familij Urodzonych Mackiewiczów  probuiących My zastępcza Marszałka Gubernskiego i Deputaci powiatowi stosownie do przepisów w Dyplomacie pod rokiem 1785 nayłaskawiey szlachcie nadanym (...)za rodowitą i Starożytną Szlachtę Polską uznajemy i ogłaszamy, i onych do księgi Szlachty Gubernji Litewsko-Wileńskiey klasy 1ey na mocy ukazu 1801 Roku Maia 5 dnia nastałego zpisujemy" - tak brzmi, zachowany fragment aktu wylegitymowania Mackiewiczów ze szlachectwa. Przykład wyjątkowej perfidii carskiej administracji. Ślady tego faktu odnajdujemy na kartach "Pana Tadeusza" A. Mickiewicza (herbu Poraj), "Nad Niemnem" E. Orzeszkowej, ale i własnych rodzin. Część mojej litewskiej familii również  została wpisana do "do księgi Szlachty Gubernji Litewsko-Wileńskiey". Niestety - oryginały aktu nie zachowały się, gdyż po zajęciu Wileńszczyzny przez Sowietów (po 17 IX 1939 r.)  mój Dziadek zniszczył to, co świadczyło o szlacheckości rodu Poźniaków. Między 1854, a 1863 ród Głębockich herbu Doliwa został odarty ze szlachectwa i raptem "dworianie" stali się "grażdanami"! Co ja tu nagle z moją rodzinę między Mackiewiczów? Zobaczcie, co się dzieje przy okazji takich lektur: rozpoczyna się... polemika z książką, ba! swoista historyczna analiza porównawcza! Ale i wieź ze wspólnie przeżytej historii!
Nawet eskapada Mieczysława Pruszyńskiego do Berdyczowa, ma coś z tego, co zrobił mój wileński Dziadek - odważył się pojechać na Wileńszczyznę! Obie podróże (1972 i 1973) odbyły się niemal w tym samym czasie. Pewnie Domanowo czy Trepałowo, nasze rodowe zaściankowe gniazda, nie jak się mają do słynnego Berdyczowa, ale chodzi o skalę przeżyć i ryzyka, na jakie porywano się. Kazimierz Orłoś tak ocenia: "Myślę, że istotnie trzeba było wykazać się odwagą, aby w 1972 roku w Związku Radzieckim, w czasach Breżniewa, wejść na teren zrujnowanego klasztoru w Berdyczowie, odnaleźć tablicę i przepisać tekst". Tak, odnaleziono epitafium wystawione na cześć i chwałę przodków Autora. A ja myślę, że TA książka dla wielu Dzieci i Wnuków Kresów (w tym wypadku wileńsko-lwowskich), to jest niezwykła podróż po raju utraconym, krainie lat dziecinnych, ale i przesłanie: NIE ZAPOMINAJCIE! Myślę, że podobna literatura (o gdybyż znalazł się ktoś, kto przeniósłby te losy "na kino") mogłaby odegrać rolę, jaką wywołały słynne "Korzenie" Alexa Haleya. Przesada? Zupełnie - NIE! Przecież nie w każdy po-kresowym domu pielęgnuje się pamięć przeszłości. Alboż nie spotkałem się kiedyś z zaskoczeniem, że... Berdyczów (chodziło o pamiętne powiedzonko "to pisz do mnie na Berdyczów!") w ogóle istnieje? I rzecz dotyczy osoby z wyższym wykształceniem.
Z każdym przeczytanym epizodem, obejrzaną fotografia czy ryciną rośnie nasz apetyt do lektury i podziw dla zachowanych rodzinnych pamiątek. Listów! Nie mogę pojąć, że można było zniszczyć korespondencję mojej prababki Klary z siostrą Zofią Horodecką, atu czytam: "W papierach rodziny Pietraszkiewiczów, odziedziczonych przez mamę, zachowały się listy zesłańca". I Kazimierz Orłoś zaprasza nas do lektury niektórych z nich. Tak, podziwiam, że mimo tak wielu burz dziejowych te i inne papiery są z takim pietyzmem przechowywane. I budzi się... nuta zazdrości. I żal, że nie można samemu pobuszować pomiędzy tymi bezcennościami!... "Do kraju poszedłbym piechotą. W tych stronach, gdzie mieszkam, żadnego towarzystwa nie mam. Z pieniędzy przesłanych przez Ciebie kupiłem chatę za 12 rubli, konia za 15, zasiałem trzy morgi pola i rozpłaciłem się z długami" - czytamy w liście z 16 VIII 1868 r. pisał pradziad Józef Zalewski do Seweryny Górskiej, ciotecznej prababki Autora. Lektura chwyta za gardło! Nawet gdyby z całej książki miały pozostać strzępy tej korespondencji, to mielibyśmy bogactwo: "Umieram - znajdujemy w liście napisanym równo dwa lata później - umieram bez żartu i bez przesady z tęsknoty, moja droga ty jedyna pamiętasz o mnie. Cierpię i cierpienie to jest ciągłe, nieustające. Za kim i za czym tęsknię? Za krajem, za przeszłością, za życiem, bo tu jest tylko wegetacja. Dla kraju wszystko poświęciłem i nie zawahałbym się oddać życie, by go wskrzesić". Trzeba być z drewna, aby nie czuć drżenia emocji, wzruszenia... 
A teraz smaczek rodem z Młodej Polski! I to najwyższej, krakowskiej półki! Spodziewamy się w rodzinnej historii wpaść na... Stanisława Wyspiańskiego? TU jest! Zakochany w jednej z panien Pietraszkiewczównych, Zofii? Portret wykonany ręką Mistrza dotrwał w rodzinie do II wojny światowej "...który rodzice sprzedali w pierwszym roku okupacji niemieckiej, aby mieć za co żyć". Ech! te opowieści o Wyspiańskim! Zniszczenie pewnego obrazu, bo się panny Pietraszkiewczówny  ubawiły jego kolorystyką? Jaki smaczek. Albo inne wspomnienie babki Autora z Mistrzem i Dzwonem Zygmunta w tle? Nie, to trzeba koniecznie przeczytać. moje cytowanie, to namiastka. A jakże - jest i Lucjan rydel!
W takich chwilach łapię się na tym, że nie dam rady blisko pięciuset stronom wspomnień! Mierzę się z historią rodzin Mackiewiczów i Orłosiów, i zaraz wynika jak bardzo daleko jestem od podobnych doznań, jakie były udziałem bliższych i dalszych krewnych Autora. Można wpaść w... historyczne i genealogiczne kompleksy? Ech, jak to wydobywa dla nas Kazimierz Orłoś z kolei atmosferę petersburskiego domu swej matki (de domo Mackiewiczówny oczywiście) z jej własnych wspomnień: "Gdy nas troje ujrzało kolejno światło dzienne wśród murów Petersburga, w domu naszym bywała tylko rodzina i kolonia polska. dom nasz był już małym ośrodkiem polskości". I jak ja nie mam w takiej chwili wracać do moich Horodeckich z tegoż samego Petersburga? Rozczulające są zamieszczone dziecinne fotografie Józefa, Stanisława i Seweryna wykonane w stolic carów! Jadąc na swoje Kresy nie mogę zrobić zdjęć, jakie posiada Autor z ulicy Witebskiej. Fizycznie nie zachowały się kresowe gniazda! I znowu odzywa się gorzkość w gardle, jakby to mnie po mordzie tłukł Murawiow, a nie prapradziada Stanisława Poźniaka.
O ile nie jesteśmy w   żaden sposób związani z Kresami,  kresowością, a chwielibyśmy ją zrozumieć, ba! zbliżyć się do niej, to "Dzieje dwóch rodzin..." mogą sprawić, że TEN zaginiony świat stanie się bliższy: "Czuła się  Żmudzinką, choć uważała, że «Polsza ważniejszy naród»". To też ze wspomnień pani Seweryny Orłosiowej, opis żony ogrodnika Edwarda Łukaszewicza. Kto nie zna zawiłości i specyfiki Kresów (jakie by one nie były), to nie zrozumie... Ta książka powinna znaleźć się w rękach tych wszystkich, którzy śledzą "ile Polaka w Polaku!". Proszę zwrócić uwagę na ciotecznego dziadka Autora, Stanisława Matułajtisa. Oto prawdziwy obraz Kresów i ich niuansów rodowo-narodwościowych, a nie tylko rechot, że Kargul miał podejść do płota, bo Pawlak tak chciał!...
Piękna książka! Cudowna książka! Czy trzeba mieć za sobą ową wileńsko-lwowskość, aby to docenić? Chyba nie. Na pewno nie! Patrzę na fotografię placu Łukiskiego w Wilnie. Musiałem dopisać - gdzie. Pierwotnie postawił kropkę za nazwą tego okrytego ponurą sławą placu. Ci, którzy znają współczesną topografię Wilna nie poznają tego miejsca. Może jedynie fasada  kościoła św. Jakuba i Filipa obudzi wspomnienia. To tu wieszał insurgentów 1863 roku (m. in,. Z. Sierakowskiego) M. Murawiow-Wieszatiel. Tu odbywały  się każdego 4 marca słynne  Kaziuki: "A 4 marca - wspomina pani Seweryna - odbywał się wielki, doroczny jarmark św. Kazimierza, na placu Łukiskim, który był dla nas wielkim świętem. [...] Na początku placu stały kramy z zabawkami, kwiatami papierowymi, dewocjonaliami, słodyczami. Sprzedawano tu też baloniki, piszczałki, ruchome zabawki, grzebienie, paciorki. [...] Chłopcy z klatkami ptaków, królików, kur i kaczek. Był tu rwetes, tłok niebywały". Nie mogłem sobie darować tego opisu. Kiedy w sierpniu 2004 r. odwiedziłem tak bliskie sercu memu Wilno zawiozłem Córkę na pl. Łukiski / Lukiškių aikštė. Co tam Rossa, św. Anna, Katedra! - wiedziałem, że muszę Jej pokazać ten skrwawiony ofiarą bohaterów plac! Alboż to nasi krewni nie wycinali moskali w litewskich borach? Oto prawdziwe pojmowanie i uczenie historii. Żaden Algirdas, Vytautas, Vygantas nie ma prawa odbierać nam prawa do wspólnej IM i NAM historii. Kto wie, w jakim bylibyśmy miejscu, gdyby się "inaczej zgięła historii sprężyna", jak śpiewał J. Kaczmarski. I to jest kolejna wartość takich książek, jak "Dzieje dwóch rodzin...." K. Orłosia! To nieprawda! tu nie od wie rodziny chodzi! To jest opowieść o NAS, naszej wspólnej historii. Pewnie, że ktoś może opacznie odczytać przesłanie Autora i dawaj wywieszać banery o "litewskich chamach". To nie ta intencja, jak rozumiem, przyświecała Kazimierzowi Orłosiowi, kiedy siadał do pisania swej historii. 
Pewnie, że kiedy patrzę w oczy pana Tadeusza Orłosia, dziadka Autora, to szukam podobieństwa do wnuka Kazimierza czy prawnuka Macieja. Jak ja kocham te określenia: "Czasem jeździła lekką linijką [...]". I już widzę, jak ze zdziwienia otwierają się usta. "Może lepiej ekierka lub kątomierzem?" - wtrąciłby Mateusz z III b. Nie ukrywam, że lwowskość do mnie nie przemawia tak jak wileńskość. Tak, to wychodzi ze mnie brak tego emocjonalnego spoiwa. Kto mnie zna wie, że nie napiszę: ukochany w sercu mym Lwów. I okolice? Chciałoby się tu cytować o niepokojach na Podolu, pogromach Żydów, Czarnej Sotni. We wspomnieniach przodków Autora czyż nie znane z literatury sceny: "...obaj z Karolem dostaliśmy w prezencie strzelby. Pierwszą dostałem w roku 1908, w wieku 12 at, od ojca chrzestnego - wuja Bolesława Chmielewskiego. Była to mała damska dubeltówka, kalibru numer 16 - pistonówka, nabijana od przodu przez otwory luf". Czyż czegoś podobnego nie spotkamy u H. Sienkiewicza "W pustyni i w puszczy"? A, co czytali chłopcy z początku XX w.? Tak, m.i n. Juliusza Verne'a! Ech te wspomnienia rodzinnych odwiedzin, w majątkach krewnych. I trafiamy na Iwaszkiewiczów! A propos myśliwskich doświadczeń małego Henryka Orłosia, to pragnę uspokoić miłośników zwierząt i dodać, że w życiu młodego człowieka nastąpi pewien przełom, który zakończył się tak: "...postanowiłem zerwać z polowaniami, sprzedałem strzelbę, a proch, śrut, patrony u przybory myśliwskie oddałem bratu, który jednak pozostał wierny myślistwu do końca życia".
Rozczuliło mnie zdjęcie "Autor w Głuchowcach - lipy w miejscu, gdzie mógł stać dwór, 2010 rok". Ależ i My, moja familia ma takie swoje drzewo! Klon! Stoi w miejscu, którego tak naprawdę nie ma! Był ci na Litwie zaścianek starożytny Domanowem zwany. Nic się z niego nie ostało. W 1976 r. kiedy TAM byłem jedynie... dziura po studni i właśnie drzewo, jakie zasadził pradziad Józef Poźniak! Stał niczym strażnik naszej rodowej przeszłości. Domoszcza Gasińskich i Poźniaków zmiótł wiatr historii? Czego nie dokonała niemiecka pacyfikacja, to dobiła władza sowiecka! "Próbowaliśmy odszukać ślady majątku - resztki zabudowań dworskich, miejsca gdzie stał dwór" - wspomina Kazimierz Orłoś. Co znalazł? Częściowo odpowiedź na to pytanie daje nam podpis spod fotografii. Trzeba odwagi, aby odwiedzać takie miejsca jak Udycz. Autor odwiedza tamtejszą szkolę, jest jej gościem: "Całe spotkanie wzruszające. Widoczne życzliwość, sympatia i autentyczne zainteresowanie wspólną historią". Kto dziś pamięta, że pod Udyczem hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski gromił w 1606 r. tatarskie zagony Kantymira?
Przepiękną duszę mają zdjęcia z Riwiery, gdzie wyjechali państwo Mackiewiczowie wyjechali dla podratowania zdrowia córki Seweryna, mamy Autora "Dziejów...". To  tam przyszło im spędzić  Święta AD 1910. Gęba sama się uśmiecha po poznaniu historii, jak pani Mackiewiczowa opowiadała francuskim gospodarzom o obrzędach bożonarodzeniowych i chyba jednak wielkanocnych, bo odnajdujemy taki oto zapis: "Poczciwi Francuzi poplątali wszystko i w dzień Wigilii, ubrawszy pokój zieleniną, stół fiołkami, postawili na środku stołu babę wielkanocną,a obok licznego baranka na kółkach [...]".
Bezcenne dla miłośnika historii (niekoniecznie należałoby tu postawić: historyka?) są cytowane wspomnienia ojca Autora choćby te dotyczące oświaty w rosyjskim zaborze. Tak pisał o katechezie w języku polskim: "Pozwolono na to dopiero po rewolucji 1905 roku - przedtem obowiązywał także język rosyjski. Trochę później, w roku 1906, pozwolono uczniom, Polakom, zapisać się na lekcje języka polskiego. Odbywały się one wieczorem w jednej z klas prywatnej szkoły handlowej". Kręgosłup samodzierżawia pod ciężarem klęsk z Japonią i wstrząsu rewolucji nieznacznie nadwyrężył się? Nie miejmy jednak złudnego obrazu totalnej edukacyjnej wolności! Wspomnienia ojca Autora, pana Henryka Orłosia szybo sprowadzają nas na ziemie. Tak opisał swego dyrektora Nikołaja Wasylewicza Oppokowa, wspomnienie dotyczy roku 1913: "Nazywaliśmy go, chyba trafnie, «Wołkodawem». Tak nazywano psy, wytresowane do ścigania i duszenia wilków. (...) O wyglądzie zbója: krępy, barczysty, milczący i ponury. [...] Toteż baliśmy się go i unikali". Niezbyt uroczo wspominał zastępcę tegoż, niejakiego Mitrofana Konstatntinowicza Taranowicza. Opisy tego środowiska, to niemal powrót do Żeromskiego? Już same one mogłyby posłużyć za kanwę samodzielnego opowiadania. Zresztą kariera uczniowska Henryka Orłosia skończyła się w 1914 r., kiedy usunięto go jak sam cytuje, że był "wrogiem rosyjskiego narodu i rosyjskiej ojczyzny". W historiach obu rodzin znajdziemy ślady działalności w kółkach samokształceniowych, tajnych spotkaniach - zwykłej uczniowskiej konspiracji tego okresu! I we wspomnieniach pani Seweryny znajdziemy dużo szkolno-uczniowskich akcentów. Ale i... rozstań, jak choćby z  bratem Stanisławem, któremu zamarzyło się studiowanie w dalekim Krakowie!
A potem wybuchła wielka wojna! Należy podziwiać panią Sewerynę, którą w Ciechocinku zerwała odezwę kaisera Wilhelma II. Skąd ona tam? Jakiś mały oddział kawalerii pojawił się w uzdrowisku i wywiesili odezwę: "Zdarłam jedną i zabrałam ze sobą do Wilna, dlatego jej treść dotąd pamiętam:  «Polacy, Cesarz Niemiecki daje wam znać, ż on nie przeciw Wam , ale przeciw Rosjanom, waszym wrogom, walczy. On Was stawia pod swoje opiekuństwo, obiecuje Wam szanować Wasze obyczaje i prastary kult Waszej religii»". Uwielbiam takie perełki. Ulotne, propagandowe cudeńka? Tym bardziej, że podobnych odkryć (przyznajcie mi to) nie spodziewamy się w rodzinnej sadze. I znowu można by wykroić bogactwo wspomnień przyszłej pani Orłosiowej i poddać się tym opisom z lat wojny. Dwa epizody - nazwijmy je "Wilno" i "Car": 1 "W Wilnie zastaliśmy wielki popłoch. Rosjaninie z rodzinami wyjeżdżali. Zdejmowano z cokołów pomniki - Katarzyny i Murawiowa Wieszatiela. Chciano też z kościołów zabierać dzwony, Ludność wileńska nie chciała oddawać. W kościołach dzwoniono na alarm. Pod dzwonnicami, w dzień i  w nocy, stał tłum"; 2.  "...przez Wilno przejeżdżał cesarz, jako lustrator frontu. Zupełnie przypadkiem byłyśmy z mamą w mieście, na ulicy Subocz, kiedy od strony dworca ukazał się oddział konnicy kozackiej,. za którym jechało auto z cesarze. Nikt nie wiwatował. Rosjan już prawie nie było, a Polacy patrzyli niechętnie na auto cesarza". Prawda - jakie perełki? Bez wątpienia poruszający (wstrząsający) jest opis napadu na dwór Orłosiów w Staniłówce. I tu znajdziemy opis, jak rodem z "Trylogii", kiedy udzielano pomocy dziadkowi Autora, panu Tadeuszowi Orłosiowi po bandyckim (bolszewickim?) napadzie: "..do gabinetu ojca  - przybiegły dwie kobiety - gosposia i pokojówka. Zaczęły lamentować, rany ojca zalepiły chlebem z pajęczyną i owinęły porwanymi kawałkami prześcieradła" -  wspominał syn, Henryk Orłoś. Smutny ciąg dalszy dopisuje Autor rodzimej miejscowości "za sowieckich czasów". Nam tylko przychodzi wtrącić: zwyczajny kresowy los tamtejszych "stanic"?
I te mimo chodem powroty do Sienkiewicza? Zaścianki! Sakowicze, Butrymowie - skąd my znamy te nazwiska? A Giecewicze? Ta familia występuje i w moich rodzinnych opowieściach? To są właśnie Kresy! Nie mogło zabraknąć ryciny "Kaplica Ostrobramska  «podług dawnego obrazu»". Potężna, barwna reprodukcja ołtarza wisiała w domu moich wileńskich Dziadków. Chyba nie będzie chyba zaskoczeniem, kiedy napiszę, że jest teraz w moim posiadaniu. O! i zaczyna się dialog z książkę? Kolejna i kolejna... analiza porównawcza? I raz jeszcze nazwiska: Kierbedź, Krahelska! Przecież, to kamienie milowe naszej historii!...
Nie zaspokoję, w 100 %, zainteresowania tą niezwykłą lekturą. Nie mogę wyłuskać na potrzeby tego postu każdego drobiazgu, który zatrzymuje mnie przy czytaniu i zachwyca, zastanawia i uczy, śmieszy i wbija w stan skupienia, wzrusza i zmusza do refleksji. Książkę Kazimierza Orłosia powinniśmy czytać, jako na obraz pokoleń polsko-litewsko-podolskiej inteligencji. To jedno ze  spoiw naszej historii. Bez znajomości podobnych książek (patrz np. "Puklerz Mohorta" K. Masłonia, Wyd. Zysk i S-Ka; "Przeczytania..." - odc. 55) nigdy nie pojmieMY fenomenu Rzeczypospolitej Obojga Narodów (patrz np. "Rzeczpospolita Obojga Narodów 1501-1795" J. Topolskiego. Wyd. Poznańskie; "Przeczytania..." - odc. 96). Jakżeż pouczający obraz Wilna z lat 1919-1920. Miasto, które przechodziło z rąk do rąk. A w to wszystko wpisani krewni, przodkowie, znajomi rodziny. Autor obficie wykorzystuje wspomnienia swojej mamy: "Wilno wyglądało dziwnie. duże witryn sklepowe były pozabijane deskami, inteligencja po większej części uciekła z miasta, szkoły nieczynne [...], ludność wokół Wilna wrogo do Litwinów nastawiona. Do współpracy z władzami sowieckimi stanęli tylko robotnicy zrzeszeni w organizacjach lewicowych". Taka to Narodu jedność? Wszyscy murem w obronie Ojczyzny? Nie było renegatów i zdrajców? Zawsze byli! "W tamtych dniach mam i  Józio ciągle mnie pytali, czy mi się wyśniło zwycięstwo naszych wojsk?" - tak, bitwa warszawska, rok 1920. Chciałbym tu wlać coś z tej burzliwej atmosfery od sierpnia do października tego znamiennego roku! Tak, kiedy Litwini byli święcie przekonani, ale i sympatyzujący z nimi Polacy (w tym krewni Mackiewiczów), że Wilno pozostanie litewskie. Gorzko było słuchać Sewerynie, a potem zapisywać słowa jedne z cioć, Wilhelminy Matułajtis: "Bo Ineczko droga trzeba pogodzić się z tym, że już wasze władze nigdy tu nie wrócą". Nie mogę udawać, że nie robi na mnie wrażenia opis wkroczenia wojsk generała Lucjana Żeligowskiego: "Wieczorem usłyszeliśmy z mamą armaty. Dziewiątego października rano kanonadę słychać bliżej. [...] Pierwsze oddziały piechoty zatrzymały się przed Ostrą Bramą. Żołnierze zdjęli czapki i razem z otaczającym ich tłumem zaczęli śpiewać «Boże, coś Polskę». [...] Aż do zmroku stałyśmy na chodniku nie mogąc nacieszyć się cudem". Alboż nie było wśród nich jednego z mych ciotecznych dziadków, Jana Ostrowskiego: "Konie tonęły w białych chryzantemach, żołnierze zajadali bułki, które w nocy piekli wileńscy piekarze. Na wszystkich domach wisiały chorągwie biało-czerwone". A w kolejnym rozdziale znów wspomnienia ojca, pana Henryka Orłosia o tym, co działo się w Kijowie: "Niezwykle radosna była wielka manifestacja ludności Kijowa po zwycięstwie rewolucji lutowej i abdykacji cara Mikołaja II. [...] W pochodzie osobno szły liczne delegacje ludności ukraińskiej, polskiej i żydowskiej. Każdy pod własnymi sztandarami. [...] Widziałem wtedy radość tłumów z powodu upadku caratu i perspektyw, jakie otwierały się dla Ukrainy i Polski". Cenne jest spostrzeżenie samego Kazimierza Orłosia: "Niektóre fragmenty wspomnień mego ojca, z lat pobytu w Kijowie, czytane w 2014 roku, mogą przypominać wstęp do dziejów wybijania się Ukrainy na niepodległość. Tak samo wtedy, jak i dziś z ogromną Rosją za plecami". I to zdanie zamykające rozdział: "Po upływie bez mała stu lat Kijów znowu wystąpił przeciw narzuconej dyktaturze ze wschodu".
Przyglądam się fotografii "Stryja Karola, szefa szkolenia pilotów w Dęblinie", kawalera krzyża Virtuti Militari i odnajduję kolejny niezwykły los człowieka? Jaka bogata jest historia rodziny Orłosiów! Robi wrażenie. Opis tragicznego w skutki wypadku lotniczego z 25 lipca 1931 r. Dramat rodziny - to raz. Ale walka o dobre imię stryja (dlaczego tak zapominany zwrot do braci naszych ojców?) - to dwa! Kontrowersje wobec tego co i jak publikował Janusz Meissner, ale też bezcenność publikowanej korespondencji z samym... Witoldem Urbanowiczem. Tak, legendarnym dowódcą dywizjonu 303! Ten ostatni swoją korespondencją nieomal napisał świetlane epitafium śp. kapitanowi Karolowi Orłosiowi. Pozwalam sobie z jednego listu zaczerpnąć TO: "P. J. Meissner nie był takim zamiłowanym lotnikiem, jak to o sobie pisze - wręcz przeciwnie, dość poważnie migał się od latania, zajmując się swoimi prywatnymi sprawami i prawdopodobnie tak zacny człowiek jak kpt. Orłoś tego nie tolerował". I zakwestionował m. in. fakt, jakoby Meissner w ogóle był świadkiem katastrofy! Nie da się tego rodzinnego dramatu nie zauważyć...
Zostawiam ciąg dalszy losów Dwóch Rodzin do własnej lektury i analizy? Jestem pod wrażeniem ogromu pracy Kazimierza Orłosia. Mamy cudownie namalowaną słowami historię rodzin niezwykłych i zwykłych. Podejrzewam, że wielu bohaterów tej magicznej książki wzruszyłoby ramionami i dziwło się czego ten tam od nich chce, bo przecież Ich życie było takie zwykłe, normalne? Może i tak. Wielu z naszych bliskich i dalekich przecież tworzyło (często bezimiennie) historię odradzanej Rzeczypospolitej! Pewnie, że niewielu naszych rodaków widział takiego... Hitlera? Nie oszczędzone zostało Orłosiom i Mackiewiczom nic z dramatów, jakie rozegrały się w latach 1939-1945. Opluwano Ich dobre imię! Wydarto i wyzuto z ziemi Ojców! Na dobrą sprawę każdy epizod robi na mnie wrażenie. Chciałoby się tej książki nie kończyć. Tak, należy do tego gatunku, po których pozostaje niedosyt, że już się skończyła. I ten ciągły dialog. Nie przesadzę pisząc, że utożsamiam się z wieloma członkami rodów Autora! Chyba to da się dostrzec. "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy", to cudowna i liryczna opowieść pisana w różnych zakątkach dawnych Kresów, dawnej (jakżeż przeze mnie umiłowanej) Rzeczypospolitej Obojga Narodów.  "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy" są oczywiście dziełem wybitnego Pisarza, ale też Jego Rodzin. To przodkowie pisali jej dzieje, stawali się wzorem do naśladowania. Daj Boże każdemu sięgać do podobnego dorobku swych familii i w ten sposób przybliżyć się do przeszłości. Nie wiem, jak ja wcisnę ten tom na moją wileńską półkę. U mnie na pewno będzie stanowić ozdobę pośród lietartury dotyczącej Wileńszczyzny, Litwy, poezji Syrokomli, Mickiewicza, prozy Orzeszkowej, Kraszewskiego czy Sienkiewicza. Dlatego po raz kolejny pozwolę sobie kłaść tu cudowne słowa, która Eliza z Pawłowskich włożyła w usta swego bohatera, Anzelma Bohatyrowicza, niech będą zwieńczeniem tej niezwykłej i cennej książki:

"GNIAZDO NASZE - WSZYSTKO NASZE... 
I DLA TEJ PRZYCZYNY TRZYMAMY SIĘ JEGO 
ZĘBAMI I PAZURAMI".

Brak komentarzy: