niedziela, listopada 24, 2013
Świt... - odcinek 8 - ostatni
Tłum
na ulicach wiwatował. Przejazd Waszyngtona i Adamsa przypominał
triumfalny powrót rzymskiego wodza. Wokół mieniły się barwy,
mieszały okrzyki. Obcy sobie ludzie brali się w ramiona, ściskali
i gratulowali. A do tego wszystkiego biły wszystkie dzwony miasta.
Nie miało znaczenie wyznanie czy rodowód kapłana. Tego dnia
wszyscy naprawdę byli siostrami i braćmi, synami wolności! Wolność
stawała się faktem. Cornvallis skapitulował. Yorktown upadło!
Wojna miała się ku końcowi.
Przez rozentuzjazmowany tłum przedzierała się młoda kobieta. Twarz ginęła pod szerokim rondem kapelusza. Jego ukwiecone ozdoby wyróżniały jego właścicielkę z tłumu. Ktoś potrącił ją łokciem, ktoś podał kwiaty. Życzliwie odpowiadała na inne uśmiechy. Ale nie zatrzymywała się. Brnęła nadal do przodu.
Przez rozentuzjazmowany tłum przedzierała się młoda kobieta. Twarz ginęła pod szerokim rondem kapelusza. Jego ukwiecone ozdoby wyróżniały jego właścicielkę z tłumu. Ktoś potrącił ją łokciem, ktoś podał kwiaty. Życzliwie odpowiadała na inne uśmiechy. Ale nie zatrzymywała się. Brnęła nadal do przodu.
Stanęła
dopiero przed szarym budynkiem z ciężkim krzyżem na ścianie.
Uderzyła potężną kołatką w drzwi. Dobrą chwilę trwało nim
wrota zaskrzypiały i pojawiła się w niej pomarszczona twarz w
habicie.
-
Słucham, panią?
Kobieta
wyciągnęła z kosza kopertę z zielonym nadrukiem:
-
Nazywam się Sara Wetherburn. Mam tu pismo do matki przełożonej. Proszę przekazać.
Zakonnica
spojrzała na kopertę, później na kobietę. Mogła mieć
dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia dwa lata. Łagodne rysy, ciemny
włosy, mocno wycięte usta. Nad nimi niewielki meszek... Dziwne, że
na to zwróciła uwagę...
-
Pani poczeka.
I
zamknęła przed nią masywne drzwi.
Drogą szedł pochód. Kilku werblistów na przedzie biło miarowo w bębny, ktoś przygrywał na fujarce. Odezwały się też kobzy! Kobieta pomachała do mijających ją. Zaraz za tłumem pojawiła się kolumna żołnierzy. Na ich czele jechał jakiś siwy oficer. Koń z gracją stąpał, jak na menażu. Piękne kare zwierzę aż lśniło od promieni słońca. Na czele trzeciej kolumny jechał młody oficer. Prężył się i uśmiechał. Jakaś dziewczyna podbiegła do niego z naręczem kwiatów. Musiał się po nie schylić, a wtedy ona pocałowała go w policzek. Na więcej nie było, co liczyć, bo już i koń lekko wierzgnął. Dla zwierzęcia te wiwatujące tłumy, to też nie była normalna sytuacja. Nagle z dziesiątków piersi wyrwała się pieśń "Yankee - Doodle" i wzbiła się ponad głowami...
Kobieta
przy klasztornych drzwiach przyjrzała się młodemu kapitanowi i z radości krzyknęła:
Drogą szedł pochód. Kilku werblistów na przedzie biło miarowo w bębny, ktoś przygrywał na fujarce. Odezwały się też kobzy! Kobieta pomachała do mijających ją. Zaraz za tłumem pojawiła się kolumna żołnierzy. Na ich czele jechał jakiś siwy oficer. Koń z gracją stąpał, jak na menażu. Piękne kare zwierzę aż lśniło od promieni słońca. Na czele trzeciej kolumny jechał młody oficer. Prężył się i uśmiechał. Jakaś dziewczyna podbiegła do niego z naręczem kwiatów. Musiał się po nie schylić, a wtedy ona pocałowała go w policzek. Na więcej nie było, co liczyć, bo już i koń lekko wierzgnął. Dla zwierzęcia te wiwatujące tłumy, to też nie była normalna sytuacja. Nagle z dziesiątków piersi wyrwała się pieśń "Yankee - Doodle" i wzbiła się ponad głowami...
-
Adrian! Adrian!
Oficer
nie mógł dosłyszeć, a kiwająca z oddali kobieta była dla niego
tylko punkcikiem w tym mrowiu wiwatujących i radosnych życzliwe
ludzi.
-
Adrian!
Rzuciła
się w tłum nie myśląc o zakonnicy, która mogła zaraz wrócić z
odpowiedzią. Teraz ważny był tylko ten młodzieniec w szlifach
kapitana na swoim smukłym koniu.
-
Adrian!
Przedarła
się przez tłum.
-
Adrian!
Oficer
wstrzymał konia, aż cała kolumna zatrzymała się. Kobieta
podbiegła do konia. Ten zaczął kiwać swoim łbem, nie wiadomo czy
wyrażał aprobatę czy zgoła nie!
-
Na Boga! Panno...
-
Nie poznajesz?! - krzyknęła. - Braciszku! To ja! Sara!
-
Sara!
To
już nie był uśmiech, to był wybuch radości! Zeskoczył z konia.
Rzucił cugle sierżantowi Starckowi, który choć piechur
zaprzysięgły, ale na tą okoliczność dosiadł gniadego wałacha.
Wyszukano mu najspokojniejsze zwierzę pod słońcem. Nawet na swój
sposób uparte. Ale przewidywalne.
Rzucili
się sobie w ramiona.
-
Aleś urosła! Nie poznaję własnej siostry!
-
Ty też zmężniałeś!
-
I nawet się golę! - roześmiał się i dalej ściskał.
-
Bo mi kości połamiesz! Naprawdę mężczyzna z ciebie... Jaka
szkoda...
-
Co ty? Będziesz tu płakać? W takim dniu?
Podał
jej swoją chusteczkę. Tą samą, którą mu wyhaftowała, kiedy
szedł walczyć.
-
Nie... no... bo... tata... Szkoda, że tata...
-
Też mi go brakuje – pocałował ją w oba policzki i mocno
przytulił. - A ty, co tu robisz?
-
Mam... mam... pewną sprawę do załatwienia.
-
Tu? Dziś? - nie mógł się nadziwić.
-
Tam! - pokazała na szary budynek z krzyżem, na którego ganku
pojawiła się postać w brunatnym habicie.- Muszę... już... Żegnaj
braciszku!
-
Jak cię znajdę?
-
Zatrzymałam się w hotelu „Victoria”!
-
Znajdę cię! Powodzenia.
Dosiadł
konia i ruszył za kolumną. Sierżant Starck mijając Sarę
powiedział do porucznika:
-
Mógł pan powiedzieć o zaręczynach!
-
Później Starck, później. Teraz będziemy mieli dość czasu!
Zakonnica
otworzyła szeroko drzwi.
-
Siostra przełożona prosi...
-
To był mój brat... - chłonęła Sara. - Mój mały braciszek! Jest
kapitanem!
Ale
nie zmieniło to wyrazu pomarszczonej twarzy. Za bramą był inny
świat. A czy przed nią defilował
Waszyngton, Clinton czy nawet Jerzy III – nie miało to większego znaczenia. Nawet jakiś tam młody i uroczy kapitan. Tu była cisza, habit, cela i modlitwa.
Waszyngton, Clinton czy nawet Jerzy III – nie miało to większego znaczenia. Nawet jakiś tam młody i uroczy kapitan. Tu była cisza, habit, cela i modlitwa.
Poszły
długim korytarzem Przy schodach na pierwsze piętro skręciły w
prawo. Sara schodząc trzy stopnie w dół dotknęła poręczy. Była
zimna.
Stanęły
przed dębowymi drzwiami. Zakonnica bez pukania otworzyła je,
przepuściła kobietę. Sama nie weszła.
Sara
ujrzała dość ponure pomieszczenie z klęcznikiem, na którym
zawisła jakaś bura postać, kilka niezbędnych mebli: stół,
krzesła. Poczuła się bardzo nieswojo.
-
Przepraszam, jestem...
-
Wiem kim pani jest – bura postać przy klęczniku poruszyła się,
aby po chwili wstać. Była to już wiekowa kobieta. Może kiedyś
była piękna. Regularne rysy, których nie zmasakrował czas raczej
zdradzały niepospolitą urodę. - Proszę usiąść, panno Wetherburn.
Sara
usiadł.
-
Jestem matka przełożona Agata. Pani szuka...
-
Ronalda...
-
Wiem.
Zapadło
niezręczne pytanie.
-
Czy to ktoś z rodziny, pani brat?
-
Nie, mój brat defiluje tam... w Alei Róż!
-
Aleja Róż? - zakonnica zasępiła się, tak jakby próbowała sobie
przypomnieć z czym się jej te dwa słowa kojarzą. - Aleja Róż?
Hm... Więc jeśli nie brat, to kto? Narzeczony? Kuzyn? Ko...chanek?
-
Tak, kuzyn proszę siostry...
-
Matki przełożonej – poprawiła ją.
-
Przepraszam, matki przełożonej – dygnęła. Poczuła się znowu,
jak mała dziewczynka, którą babka strofowała, kiedy garbiła się
przy stole lub ganiała za bratem po podwórzu, co babce wydawało
zbyt wielkim liberalizmem. - Nasze matki były siostrami. A przed
wojną... przed wojną miał poprosić o moją rękę... ale...
-
Łajdak zostawił cię, moje dziecko? - w oczach zakonnicy zapaliła
się złowroga iskra.
-
Nie, to nie to...- Sara zmieszała się. - Mój ojciec miał inne
poglądy... Jefferson i te sprawy... był „Synem Wolności”, a
Ron...
-
Ron?
-
Pan Tennyson... był legalistą. Do końca na służbie u króla
Jerzego.
-
Przeklęta wojna! Niech mi Bóg daruje moje wzburzenie. Pan nakazał nam miłować nieprzyjaciół swoich...
- Wiem... matko przełożona. Czy pismo, które dostarczyłam...
- Tak, pisze mi ojciec John Caroll, żebym ci pomogła?
- Tak, chodzi o...
- Czy wiesz na co się porywasz, moje dziecko?
- Nie rozumiem, proszę matki przełożonej.
- On jest chory. Bardzo chory. Możliwe, ze nigdy... ba! może w swej dobroci Pan nas dozwoli... ale ja nie wiem... Uzdrowienie w jego stanie, to byłby naprawdę cud!
- A matka przełożona w cuda nie wierzy?
Zaintrygowała ją ta młoda kobieta. Podeszła do niej bliżej.
- Jestem już stara, bardzo stara. Wierz mi widziałam wiele. Jeśli chcesz na siebie wziąć ten krzyż, to tylko zyskasz wdzięczność i tych żywych i tych tam w niebie. Wezwij tą siostrę, co tu cię wprowadziła. Ona cię zaprowadzi. Ma na imię Klara.
Siostry Klary nie trzeba był szukać. Klęczała nieopodal drzwi i odmawiała różaniec. Nad nią wisiał jakiś poczerniały od starości obraz: chyba modląca się pod krzyżem zakonnica. Jedyne, co było widoczne, to trupia czaszka...
- Sio... Matka przełożona prosi siostrę.
Siostra Klara weszła, by wyjść równie szybko, jak poprzednio. Ruszyły dalej korytarzem.
- Wiem... matko przełożona. Czy pismo, które dostarczyłam...
- Tak, pisze mi ojciec John Caroll, żebym ci pomogła?
- Tak, chodzi o...
- Czy wiesz na co się porywasz, moje dziecko?
- Nie rozumiem, proszę matki przełożonej.
- On jest chory. Bardzo chory. Możliwe, ze nigdy... ba! może w swej dobroci Pan nas dozwoli... ale ja nie wiem... Uzdrowienie w jego stanie, to byłby naprawdę cud!
- A matka przełożona w cuda nie wierzy?
Zaintrygowała ją ta młoda kobieta. Podeszła do niej bliżej.
- Jestem już stara, bardzo stara. Wierz mi widziałam wiele. Jeśli chcesz na siebie wziąć ten krzyż, to tylko zyskasz wdzięczność i tych żywych i tych tam w niebie. Wezwij tą siostrę, co tu cię wprowadziła. Ona cię zaprowadzi. Ma na imię Klara.
Siostry Klary nie trzeba był szukać. Klęczała nieopodal drzwi i odmawiała różaniec. Nad nią wisiał jakiś poczerniały od starości obraz: chyba modląca się pod krzyżem zakonnica. Jedyne, co było widoczne, to trupia czaszka...
- Sio... Matka przełożona prosi siostrę.
Siostra Klara weszła, by wyjść równie szybko, jak poprzednio. Ruszyły dalej korytarzem.
* * *
To była cela. Mroczna, wilgotna, z małym okienkiem na północną stronę, a wiec bezsłoneczna. Smutne i przygnębiające miejsce. Na łóżku leżał człowiek. Częściowo był przykryty wełnianym pledem. Dawno już brzytwa nie tykała jego wychudzonych policzków. Oddychał ciężko. Jedna paląca się świeca nie dawała dużo światła. Miał na sobie jakiś znoszony mundur.
Skrzypnięcie drzwi poruszyło go.
Skrzypnięcie drzwi poruszyło go.
- Kto? - nieomalże krzyknął. Ujrzawszy siostrę Klarę uspokoił się. Widok jeszcze jednej osoby zaskoczył go. - Kto?! Kto to? Siostro Klaro?
- Ta pani... przyjechała z Wirginii...
- Ja... ja... nie znam... Gray! ognia! ognia!...
Sara zatrzymała się w drzwiach.
- On tak... Proszę się nie bać... - uspokajająco powiedziała siostra. Podeszła do łóżka. - Poprawię panu poduszkę...
- Nie! Nie! - chwycił oburącz rękę zakonnicy. Mocno ścisnął. - Siostro! Redutaaa! Ognia!
Zakonnica wyzwoliła się z uścisku. Wyszarpnęła poduszkę spod głowy chorego. Była mokra od potu. Poprawiła ją.
- Gdzie jest... Greenier?! Crossa zabili! siostro Crossa zabili! - drżał na całym ciele. Zaczął kaszleć. Głowa opadła na poduszkę.
- Hathaway! Szturmuj! Ognia! Norton! Ognia!...
- Będę za drzwiami.
Sara została sama. Podeszła bliżej.
- To ja. Sara - powiedziała bardzo daleko.
- Sa... ra...? Ta... dziwka z tawerny Blooma? Nie chcę dziwek!
- Nie ta Sara Wetherburn. Siostra Adriana, twoja kuzynka.
- Ku... zynka?
Popatrzył na swoje drżące, pokaleczone dłonie.
- Urwało mi... trzy palce... Jeden... dwa... cztery... - podsunął jej przed oczy. - Zobacz mam... siedem... siedem palców! Jak ja zagram na skrzypcach?
- Nigdy nie grałeś na skrzypcach - przypomniała mu.
- Nie? - zdziwił się. Szybko dodał: Ale bardzo chciałem się nauczyć... Ciocia Mary umie...
- Mama zmarła. Rok temu.
- Na wojnie?...
- Nie. W łóżku.
- Jak ja? Ja też jestem w łóżku! O!...
Spojrzał na siebie.
- Nie mam... nie ma mnie...
- Co ty wygadujesz?!
- Nie ma mnie! - zaczął bić pięścią po pledzie. Wreszcie uderzył się w twarz. Sara pochwyciła jego pięść przed zadaniem kolejnego ciosu.
- Co robisz?! Opanuj się!
- Wojna! Jak robaki... rozleźli się jak robaki... wszy...
- Kto?!
- Tam! Zobacz! Reduta!... biorą... Nie! Ratuj mnie! Klein bij w bęben!
Zamilkł.
Sara patrzyła z przerażeniem na kuzyna. Zdruzgotany, przegrany, wycieńczony. Bardzo ciężko oddychał.
- Ron! - zaczęła szeptać mu do ucha. - Ron. Przyjechałam po ciebie.
Ronald odwrócił twarz. Po policzkach spływały ciężkie łzy.
- Chcę cię stąd zabrać!
- Zabrać? Mnie! Mnie nie ma! To jak chcesz... Popatrz!
Zerwał pled. Zamiast nóg miał dwa kikuty.
Sara położyła mu rękę na ustach.
- Chcę cię zabrać do domu. Do Wirginii. Ron, czy ty mnie słyszysz?...
- Będę za drzwiami.
Sara została sama. Podeszła bliżej.
- To ja. Sara - powiedziała bardzo daleko.
- Sa... ra...? Ta... dziwka z tawerny Blooma? Nie chcę dziwek!
- Nie ta Sara Wetherburn. Siostra Adriana, twoja kuzynka.
- Ku... zynka?
Popatrzył na swoje drżące, pokaleczone dłonie.
- Urwało mi... trzy palce... Jeden... dwa... cztery... - podsunął jej przed oczy. - Zobacz mam... siedem... siedem palców! Jak ja zagram na skrzypcach?
- Nigdy nie grałeś na skrzypcach - przypomniała mu.
- Nie? - zdziwił się. Szybko dodał: Ale bardzo chciałem się nauczyć... Ciocia Mary umie...
- Mama zmarła. Rok temu.
- Na wojnie?...
- Nie. W łóżku.
- Jak ja? Ja też jestem w łóżku! O!...
Spojrzał na siebie.
- Nie mam... nie ma mnie...
- Co ty wygadujesz?!
- Nie ma mnie! - zaczął bić pięścią po pledzie. Wreszcie uderzył się w twarz. Sara pochwyciła jego pięść przed zadaniem kolejnego ciosu.
- Co robisz?! Opanuj się!
- Wojna! Jak robaki... rozleźli się jak robaki... wszy...
- Kto?!
- Tam! Zobacz! Reduta!... biorą... Nie! Ratuj mnie! Klein bij w bęben!
Zamilkł.
Sara patrzyła z przerażeniem na kuzyna. Zdruzgotany, przegrany, wycieńczony. Bardzo ciężko oddychał.
- Ron! - zaczęła szeptać mu do ucha. - Ron. Przyjechałam po ciebie.
Ronald odwrócił twarz. Po policzkach spływały ciężkie łzy.
- Chcę cię stąd zabrać!
- Zabrać? Mnie! Mnie nie ma! To jak chcesz... Popatrz!
Zerwał pled. Zamiast nóg miał dwa kikuty.
Sara położyła mu rękę na ustach.
- Chcę cię zabrać do domu. Do Wirginii. Ron, czy ty mnie słyszysz?...
K O N I E C
Poruszający finał. Dziękuję. Może dalsze losy Sary i Rona?
OdpowiedzUsuńRaczej ostatnia kropka została postawiona.
OdpowiedzUsuń