wtorek, października 15, 2024

My english adventure - odcinek 2 - z Luton do Corby

My english adventure - no to ruszamy z Luton przed siebie, na wprost! Po szynach! Po szynach! Bez maszynisty! Nie, to nie żart. Gdyby ktoś mi kilka lat temu powiedział "a jechał będziesz pociągiem bez maszynisty", to bym popukał się po głowie i powiedział, że czyta zbyt wiele Lema lub innego fantasty. Pamiętacie telewizyjną wersję "Podróży za jeden uśmiech" (reż. S. Jędryka, film z 1972 r.), kiedy zniecierpliwiony Poldek krzyczy do Dudusia: "A może telefon bez drutu masz?!". No to ja miałem okazję zweryfikować futurystyczne  pomysły, jakie imały się autorów książek lub filmów gatunku science-fiction. Tylko, że  tu o żadnej fikcji mowy być nie mogło. Podjechał pojazd szynowy, którym kierowały siły techniczne XXI w.! Zatem po locie samolotem, to już druga rewolucja komunikacyjna w moim podróżowaniu! I to tego samego dnia, 16 września AD 2024. 


Zachodzące słońce czyniło podróż jeszcze bardziej niesamowitą. Nie trwała ona zresztą zbyt długo. Linia doprowadzona jest tylko (przejazd darmowy!) do stacji kolejowej Luton. Tam mieliśmy czekać na przesiadkę do Corby, a zatem do miejscowości, która na cały tydzień stać się miała moją swoistą bazą wypadową w różne kierunku Wielkiej Brytanii. Tam bowiem od kilku lat mieszka mój osobisty Syn z wybranką swego serca, Orsi. 

Taki widok, to tylko z pozycji... maszynisty, którego w wagonie nie było!...




Jedno co na pewno pozostanie w mej pamięci z tego poznawania to... bramki przejść! W tylu miejscach musiałem je pokonywać. Bez odkodowywania przez mego osobistego Syna padłbym już w pierwszym takim miejscu, jak choćby na lotnisku w Luton, o czym pisałem w poprzednim odcinku. READY - to chyba jedno z tych słów, które zakonotowałem sobie dobrze, bo padało z ust osobistego Syna i przewodnika. OK! - padało z mych ust, ona tam czarował przy czytniku kodowym i brameczka dawała wolne przejście ku kolejnym krokom i poznaniom.




Na dworcu w Luton gęba sama się uśmiecha. I nie chodzi tylko o napis "LOVE LUTON", ale o dwa kolorowe słonie! Zaskoczyło mnie też... pianino. Nie dość, że miało swoje lata (firmy: JOHN BROADWOOD & SONS), to jeszcze było pomalowane w fikuśne kolory. Okazuje się, że w wielu miejscach stawia się podobne instrumenty. Miałem się o tym wkrótce przekonać, a nawet usłyszeć popisy pewnego młodego człowieka. Sam sobie pozwoliłem na tym wiekowym instrumencie (zerknąłem do Internetu i przekonałem się o losach firmy sięgającej tradycją aż XVIII w.) wydobyć kilka dźwięków. Wolałem jednak nie wpadać w szał interpretacji i improwizacji. W końcu żaden ze mnie Chopin czy Paderewski, że o Blechaczu nie wspomnę. 



Od razu nanoszę sprostowanie do poprzedniego pisania! Czujny Czytelnik, mój osobisty Syn (w końcu autor i organizator tego advenczerowania) napisał do mnie tak: "Tak gwoli ścisłości w końcówce tekstu jest mały błąd: stacja z której jechaliśmy z lotniska do Corby nazywała się Luton Airport Parkway a nie London Luton. Technicznie rzecz biorąc lądowaliśmy w mieście Luton, a nie w Londynie, ale oni dodają London bo nikt by nie wiedział gdzie leci jakby było ze sto Luton, ha ha". Wstyd powiedzieć, ale że od tej podróży mija dopiero cztery tygodnie, to umykają mi szczegóły... godzinowe. Wiadomo, że lecąc z Bydgoszczy do Londynu (czy do Luton) cofamy zegarek o jedną godzinę. Ja mogę tylko zaapelować do osobistego Syna: trzymaj rękę na pulsie, wyłapuj moje niedoskonałości, a ja je będę poprawiał w kolejnym odcinku. 




Zerkam dla pewności do komputera i znajduję potwierdzenie, że wsiadaliśmy do pociągu o godzinie 21,40 czasu londyńskiego! Czekanie na kolejnej połączenie nużyło? Nie! Bo trochę przypominałem dzieciątko, które znalazło się w składzie cukierków, czekolady i gumy balonowej! Egzaltacja na takim poziomie. A przecież tak naprawdę poza jednym lotniskiem (ogromniastym jak dla mnie), dwoma peronami jeszcze niczego nie widziałem! Podróż, to kolejne 44 minuty! Noc sprawiała, że zerkanie przez okno też niewiele dawało. Mijaliśmy stacje w Bedford, Wellingborough, Kettering. Dwie tu wymienione miejscowości wrócą jeszcze do nas. Tak, będą bohaterami innych odcinków. Na razie ich jeszcze nie ma. Nie napisały się. Są tylko w głowie. 



No i przed godziną 22,30 wysiedliśmy na Corby Railway Station. Na ostatnim przystanku. Tak, dalej po prostu pociąg już nie jechał. A na peronie czekała na nas Orsi. I jej niezawodna Toyota-Corolla. Po kilkunastu minutach parkowaliśmy w klasycznym, rzecz można, angielskim osiedlu domkowym przy Dobson Walk (numer posesji pozwalam sobie zastrzec). Jak wyglądał najbliższa mi okolica, to zdradzę przy kolejnym opisywaniu. Na razie czekała mnie kolacja, pokój, garść słodyczy i... książka: "James Herriot's Yorkshire with photographs by Derry Brabbs", album zdjęciowy, który specjalnie dla mnie kupiła Orsi. Dla mnie, nie znającego języka autorów, tylko do oglądania, aliści i tak sympatyczny akcent. Bo raz, że zdjęcia urokliwe starej Anglii. Bo dwa, że autor narracji poniekąd mi... znany? To przecież na wspomnieniach J. Herriota oparty był urokliwy serial "Zwierzęta małe i duże", który oglądałem przed laty w TVP. 


PS: A! zapomniałbym: na cały tydzień mojego bycia w Zjednoczonym Królestwie budziłem się w hrabstwie Northamptonshire.  

Brak komentarzy: