piątek, grudnia 03, 2021

Przeczytania - 423 - Leopold Tyrmand "Dziennik 1954" (Wydawnictwo MG)

"Ja chcę zawrzeć w dzienniku siebie samego wmontowanego w moje społeczeństwo i w moją epokę: mimo że samo życie czyni ze mnie antagonistyczny podmiot, wcale nie palę się do wyjątkowości. Potrzebna mi jak gwóźdź w bucie. Więc kiwam ołówkiem wieczorami, ażeby zaprzeczyć temu co jest, mimo że tak bardzi wolałbym być sceptycznie uśmiechniętym profitantem" - pierwszy znalezione i przemawiający do mnie argument, aby wziąć do ręki "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda (1920-1985).
Nie czytałem "Złego". "Dziennik 1954", jakie kilkakrotnie już czytelnikom podsuwa Wydawnictwo MA jest pierwszą książką tego Autora. Spóźnione spotkanie? Możliwe. Ale warte. To interesujące odkrycie. Z wielu powodów. Okres! Spotkani bohaterowie! Świat, którego już nie ma! Możliwość spojrzenia na PRL z perspektywy kogoś kto był blisko! Poznanie środowiska, w jakim poruszał się Autor! 
"I co? Gówno. Po co pisać? Żeby leżało? Mam pomysł na sztukę teatralną, chciałbym spróbować. I kto na to spojrzy, skoro ani słowa o pracy, ani o historii, ani o społeczeństwie" - trudno porównywać się z Tyrmandem (nie ta skala i nie ten czas!), ale czy podobne dylematy nie targają każdym kto pisze do szuflady, kto teraz siada nad kartką zeszytu, aby napisać, co go dziś intrygowało, w kim się zakochał, jak było na kolejnej randce, dlaczego  szef nas nie docenia. Wiem, coś na ten temat. Sam pisałem przez kilka dekad! Zapełniłem tysiące stron. Dlatego tak bardzo lubię pamiętniki?
Nawet podstawą mojej pracy magisterskiej był... diariusz, czyli staropolski pamiętnik. "Co jest w tym dzienniku autentyczne? Ponure pytanie. Fakt, że autentyczność zapisu jest z reguły bardziej jeszcze ugniatalna od prawdy, to banał, wszyscy to wiemy. nikomu, w dziejach pamiętników, dzienników, autobiograficznych podsumowań i wynurzeń, nie udało się ustrzec przed tym wstydliwym mankamentem. Autentyczność jest miękka, dale się lepić jak plastelina, co bynajmniej nie wyklucza prawdy, ani pogoni za nią, ani obowiązku jej przestrzegania. Decyduje wierność zasadniczym założeniom, a nie szminka stylu, która nieuchronnie ciut zaciera a ciut wzbogaca" - zbyt długi cytat. Wiem. Kiedy to jest klucz do z rozumienia istoty takiego pisania.
Nie każdy jest Tyrmandem. Źle! Wróć! Nikt nie jest Tyrmandem. I należy wierzyć, że nikomu w tym kraju nie grozi żyć w podobnym klimacie politycznym, co tamto pokolenie, Tak, to słynny rocznik '20, rocznik Kolumbów. Pomyśleć, że dwa dni po 16 maja 1920 r., urodzi się w Wadowicach inny chłopiec, Karol Wojtyła. "Ten dziennik to posępne i gorzkie szczęście samotnej walki. wieczór w wieczór zmagań nikogo poza mną nie ciekawiących, przeraźliwie i rozgrzewające poczucie własnej nicości wobec potęgi przeciwnika, raniąca duma beznadziejności, bezczelność niemocy, która cały honor upatruje w ostatnim słowie, wyduszonym nawet za cenę płuc. Rozkosz codziennego buntu i plucia choćby w przestrzeń bez dna" - to istota takiego pisania, tworzenia. Bo to jest tworzenie, kreowanie. Zdradźcie się przed kimś, że piszecie dziennik, a rozmówca zasypie was pytaniami: jak? po co? dla kogo? dlaczego? 
Na razie nic nie dowiadujemy się o treści "Dziennika 1954"? Pisząc zachodzę w głowę czy tak właśnie nie zostawić. Pisząc niczego nie zdradzać o treści! A niech się podręczą moi Czytelnicy! Niech taka niekonwencjonalność w podejściu (książka prawie cała pozakreślana) rozpala ciekawość. Że jest Bogna! Że jest Jerzy Turowicz! Że jest Stefan Kisielewski (dedykacja dla "Kisiela")! Że Zbigniew Herbert! Że Zygmunt Kałużyński! Że Kazimierz Koźniewski! Że Jan Dobraczyński! Że... "Przegrałem wszystkie bitwy, ten dziennik to ostatnia reduta i będę się spoza niego bronił tak długo, jak długo będzie można. Co wieczór wstępuję na szaniec. Ja wiem, jestem niczym, zaś nic na szańcu znaczy, że nie ma niczego" - nie potrafię wobec takiej prawdy objawionej przejść obojętnie. Bo wychodzi, że robiąc, to co ja robiłem tyle lat, tyle tomów, tyle stron - czemuś jednak służyło. Przede wszystkim mi!
"Tak więc dziennik dostaje ode mnie wszystko, co we mnie ważkie i ciężkie" - ślad odchodzącego dnia. Przypomnę, że tytuł może trochę nas zmylić. Warum? - zapytają bracia zza Odry i Nysy Łużyckiej.  Krótki cytat, ale moim zdaniem potrzebny. Wcale nie zdziwię się, kiedy po lekturze "Dziennika 1954" wielu zacznie cytować Tyrmanda, jako... motto swoich dzienników. Umocni się, że warto. Bo warto! Bo trzeba! Jeśli jest w nas taka potrzeba. Do dziwnych wniosków pcha mnie lektura? Zapewniam: kto wpadnie w sidła narracji Leopolda Tyrmanda, to już jest zgubiony! Musi czytać dalej! Bo Bogna! Bo Turowicz! Bo Kisielewski! Bo Herbert!... Po prostu chcemy (musimy) wiedzieć, jak potoczy się życie u boku tych wszystkich żyć.
"Gdy wychodziłem z domu, przyszło mi ni stąd, ni zowąd na myśl, że to, co piszę w dzienniku, może mieć wartość nieprzemijającą. Może nawet doniosłą. Już kiedyś o tym myślałem, lecz zdało mi się robienie z siebie balona" - bez wątpienia Tyrmand nie docenił wartości tego wyjątkowego tworzenia, chyba, że to zwykła blaga czy jak mówi najmłodsze pokolenie: ściema. Dzięki "Dziennikowi 1954" mamy przecież zarysowany obraz pokolenia wyrastającej po hekatombie II wojny światowej pokolenia, które wpadło w pułapkę nowego ustroju. Socjalizm, komunizm, stalinizm, socrealizm - to pojęcia, które są odmieniane przez wszystkie przypadki i okoliczności. Stąd choćby Pałac Mostowskich, Pałac Kultury i Nauki im. J. Stalina, B. Bierut czy E. Ochab. A jednak rzucam trochę światła. Minimalnego! Minimalnego! - blisko czterysta stron czytania czekania na swoich Robinsonów. Do roboty! Żartów nie ma! Żarty się skończyli - jak powiadał klasyk.
"Dziennik to psychiczne odprężenie na prywatny użytek i to musi wystarczyć. Dziś wydało mi się, że to, jeśli przetrwa i dotrze do drukarskiej prasy - zostawi po mnie ślad. W związku z czym wynikł nowy problem: kto jest jego adresatem? Po prostu Polacy i ludzie? Zbyt ryzykowne" - dalej dowiadujemy się kto powinien być odbiorcą. No moje pokolenie (rocznik '63) ni jak się nie mieści w tych wyobrażeniach. Przyszedłem na świat blisko dekadę później. Tym bardziej chcę wniknąć w czas, kiedy stalinizm jeszcze całkiem dobrze miał się nad Wisłą i nikomu nawet przez myśl nie przyszło, aby obalać kult jednostki. Moi rodzice mieli wtedy po 17-18 lat. Ale kilka dobrych stron dalej podpowiada nam takie rozwiązanie: "Ja piszę ten dziennik dla XXI-ego stulecia, ktoś, kto będzie go wtedy czytał, pozbiera okruchy dowodów i dostrzeże całkowanie, zebraną z klocków rekonstrukcję [...]". No to sobie czytam w XXI wieku, roku 21.
"Jeśli odniósłbym sukces, ten dziennik byłby bezpieczny aż do nowego Stalina przynajmniej. W dzień wynegocjowana niezależność, nawet jeśli ze zmrużeniem oka, w nocy szaleństwa ścisłego obrachunku, ja kontra jak jest naprawdę i jak nie powinno być" - wczytywanie się, to cenna podróż. Nagle trafiamy na ludzi, których nie spodziewaliśmy się tu zastać. Przykład? A choćby... Stanisław Lem. "Niby pogodziłem się z myślą, że nigdy nie ujrzę tego dziennika w druku, ale jakoś pogodzić się nie mogę z tym, że polarna noc komunizmu nie skończy się nigdy dla nikogo, bowiem przeczy to zdrowemu rozsądkowi" - błąd! Wiemy, że Tyrmand pomylił się. Chyba nie utrwalił w sobie popularnego powiedzonka: "przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki/sowiecki". Trudno się zgodzić z tym, co odnotował dalej: "Kisiel utrzymuje, że odkąd zacząłem ten dziennik, stałem się niewymownie nudny". No tak, ale my nie znaliśmy Tyrmanda, ani przed pisaniem, ani w trakcie pisania, ani w ogóle.
A jednak sprawdzam, ostatni tom moi dzienników nosi numer: XXXVIII. Nie, to nie pomyłka w druku: 38. Na dobre utknąłem na s. 106. Tarabaniłem się od 20 VIII 2013 do 1 VII 2016! Gorzej, niż żółw. Ile w sumie zapełniłem papierów od 11 VIII 1982 r.? O ile gdzieś się nie pomyliłem, to jest tego... 7367 stron! Oto skutek czytania Tyrmanda! Ostatni, to m. in. wzmianka o imieninach mojej Mamy. Mama zmarła 2 maja w dobiegającym końca 2021 roku. Oto czym kończy Tyrmand swoje pisanie w dniu 2 IV 1945: "Czy sam w sobie coś cenie i poważam? Tak - subiektywne, lecz nieustannie i drobiazgowo badane przeświadczenie, że o ile wiem, nigdy w życiu nie wyrządziłem żadnemu człowiekowi świadomie krzywdy. W tym miejscu rzec można, że naturalny liryzm takich oświadczeń jest naiwnością, jak każdy fundamentalizm wejrzeń w samego siebie, niemniej jednak...". Wierzę, że nie rozstajemy się z "Dziennikiem 1954" raz na zawsze. Wydobyty materiał źródłowy (bo tak trzeba rozumieć różne moje podkreślenia) jest wart, aby podzielić się z nim każdym kto będzie chciał. Czy zrobię to jeszcze w tym roku czy już 2022? Nie wiem. Tym bardziej domknę ten odcinek ostatnim cytatem: "Człowiek jest kłębowiskiem sprzeczności - ja wiem, spóźniłem się nieco z tym osądem, lecz pomiędzy usankcjonowaną, a nawet wytartą prawdą, a indywidualnym rozeznaniem jest zawsze miejsce na subtelność odcieni".

Brak komentarzy: