poniedziałek, czerwca 07, 2021
Pandemiczne opowieści - odsłona XXVI - Summer Wind
Ethan Edwards pociągnął łyk z ciemnobrązowej butelki.- Co tak patrzysz? - parsknął ku dziewczynie, która siedziała na koniu obok. Dwa kosmyki rudych włosów miała zaplecione w warkoczyki. - Na żołądek! Zgaga!
- Zgaga?! - blada twarz dziewczyny ożywiła się, jakby nagle dostała rumieńców. - To wóda!
- Żadna wóda! - Ethan Edwards zakorkował butelkę i zerknął na nieomal zdartą przez czas i jego sękate dłonie etykietę i przeczytał ledwo widoczne litery: "Syrop doktora Willinsona".
- Chyba szarlatana! - zaperzyła się dziewczyna. - Babcia Vera uważała, że takich Willinsonów powinno się wytarzać w smole i pierzu.
- Dziarska, ta twoja babcia. Współczuję tylko twemu dziadkowi. Jak mu było?
- Ludwig! Ale on został w Europie.
- Wybrał wolność? - schował butelkę za pazuchę kurtki i roześmiał się w głos. - Rozumiem go dobrze. Też nie mogłem dźwignąć tego narzekania od rana do wieczora, przez cały tydzień i cały rok na okrętkę mojej ślubnej Lany. Przed "tak", to ona była słodka, jak maliny, a potem cierpkość i ohyda! Kazała mi sprzedawać pasmanterię w sklepie swej zidiociałej matki.
- Panie Edwards, nie wypada tak mówić o pani Scott, to zacna dama, szanowana.
- Pod tą szanowanością krył się demon zła i przewrotności, moja damo! I nie zapominaj, że to ja żyłem pod jednym dachem z tą piekielną babą!
- Panie Edwards...
- Panno Ramsel - przerwał jej. Powoli tracił cierpliwość do niej - czy jak tam panna się nazywasz, zapewniam że wiem co mówię, na każdą świętość bym przysiągł.
- A to nie bluźnierstwo? - upewniła się dziewczyna.
- Wielebny Cliff Worden, niech go Pan ma w swej opiece - to zdjął kapelusz, by go zaraz szybko naciągnąć z powrotem na głowę. - potwierdziłby słuszność moich słów. I stąd ta zgaga.
- Znowu będzie ta podejrzana butelczyna?
- Zaprawdę powiadam: możliwe!
Ale nie sięgnął po nią. Ruszyli.
- A za tym pagórkiem zrobimy postój.
- Tak, panno Ramsel, jak pani uważa, choć ja jestem zdania, żeby jednak przed zmrokiem być w Harper City.
- Harper City nie zając, nie ucieknie! - skwitowała go dziewczyna. - W końcu to ja płacę. A ja jestem zmęczona. Nie wiedziałam, że jazda konna tak... tak... męczy...
Zjechali w dół. Faktycznie za pagórkiem była dolina, płynął strumień. Ściana lasu osłaniała ich przed wiatrem. Ethan spętał konie.
- Ale chrust sama nanosisz. Od tego są kobiety!
- Panie Edwards! Ja płacę!
- Ja tam jeść nie muszę, wytrwam do Harper City - i wyciągnął się na trawie. Bardziej był zajęty przyglądaniu się kształtom płynących po niebie obłoków niż tym czy panna Ramsel znajdzie coś na opał. Las był pod ręka, więc raczej problemu być nie powinno. Zamknął oczy. Nawet gapienie się w niebo męczyło go. Nasunął kapelusz na twarz. Czuł, że odpływa razem z kolejnym obłoczkiem. Coś go trąciło. Machnął ręką, ale trącanie nie ustało.
- Co jest panno... - ale nie dokończył. Kątem oka dostrzegł parę, dwie, trzy butów, które nie mogły być panny Ramsel. Raz, że były to bardzo zniszczone buciory, a dwa że należały do paskudnie cuchnącego kogoś tam. Usłyszał zgrzyt przeładowywania winchestera.
- Zrób jeden fałszywy ruch, a odstrzelę ci ten stary łeb!
Zsunął kapelusz. Lufa wisiała nad nim jak przekleństwo.
- Kim jesteście?
- Na pewno nie świętym Mikołajem! - usłyszał. I po chwili usłyszał rechot dwóch innych głosów.
Lekko podniósł głowę.
- Ku ku! - usłyszał od tego, który go trącał. Nie widział dziewczyny. - Jestem Hank Hood. A tamci dwaj, to John i Dean.
- Czy my się znamy? - cały czas w głowie układał klocki. Na razie miał je rozsypane.
- Dowcipniś chłopcy! - Hank gestem ręki pokazał, aby się podniósł. Ethan Edwards zrobił to bardzo niechętnie. - A ty kim jesteś?
- Wielu którzy źle zaczęli uznali, że jestem śmierć.
- Odpinaj lewą ręką pas i kopnij go w tamtą stronę - wskazał na swoich dwóch kompanów. Cały czas celował w zaskoczonego Ethana Edwardsa. - Taki stary, jak ty powinien w domu grzać się. A tu, taka niespodzianka.
- Fakt! Nie podeszlibyście mnie tak łatwo kilka lat temu.
- Dwa konie? Gdzie twój koleś?! - Hank upajał się swoją przewagą.
- Nie żyje! Zabił go taki matoł, jak ty.
- No, no... - pomachał karabinem. I doskoczył do niego. W tym momencie padł strzał. Koleś nazwany Johnem zatrząsł się i upadł na twarz. Dean odwrócił się i w tej chwili odrzut strzału zepchnął go na bok. Ethan Edwards rzucił się na swego oprawcę. Wybił karabin i z całej siły wpakował swą pięść pod lewe oko. Zgrzyt gruchotanej kości musiał boleć. Teraz on stał nad Hankiem Hoodem.
- Panno Ramsel? To pani wyczyny?
Najpierw wybiegł pies. Potem pojawiła się panna Ramsel z obnażonym rewolwerem, a obok niej...
- Niech mnie kule... Barett Hill? - Ethan Edwards naprawdę przetarł oczy. - Chyba ze mną niedobrze. Prędzej bym się śmierci spodziewał.
- Chyba właśnie się jej znowu wywinąłeś. I jesteś na dobrej drodze do bogactwa!
- Ja? - Ethan Edwards nie dowierzał. Zresztą był człowiekiem miałkiej wiary. Wiedział, o tym każdy kto go znał, kto z nim pił, kto z nim nigdy w żadnym kościele nie był. Barett Hill zsiadł z konia. Za nim przywitał się zerknął na leżącego:
- Przecież to Hank Hood!
- I...
Barett Hill uśmiechnął się szeroko. Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyciągnął pogięty papier. Podał go Ethanowi. Ten rozwinął go. Jakaś szpetna gęba wyrysowana była pod nagłówkiem "Ścigany żywy lub zmarły".
- To... to...
- To on - upewnił go Barett Hill. - A ci dwaj z tyłu to zapewne John i Dean, bracia Bishop!
Ethan Edward znowu wbił wzrok w list gończy. Ręce zaczęły mu się trząść.
- Barett... ale... to... kupa... forsy...
- Sędzia Quentin Corbett ozłoci cię, takie widowisko. podbija jego sprawiedliwość.
- No... ale... to ty... tych.. dwóch...
- Nie dwóch, bo jednego unieszkodliwiła ta smarkata....
- Tylko nie smarkata! Jestem Lara Ramsel! - usłyszeli dziewczęcy głos za sobą.
- Ona zawsze taka pyskata?!
- Niech mnie pan sam zapytana, a nie Edwardsa - poziom naburmuszenie osiągnął krytyczny stan wytrzymałości młodej damy. - Mam język i umiem za siebie odpowiadać.
- Ethan! I ty na to pozwalasz?
Obaj parsknęli śmiechem.
- Ich konie są tu zaraz, bierz ich i jedź po nagrodę.
- Ale twoja dola... za...
- Ethan, wypijesz za moje zdrowie. Nie potrzebuję tych pieniędzy.
- Co robisz?
Barett Hill wsiadł na konia.
- Pilnuj szczególnie Hooda. To cenna zdobycz.
- Ale...
Ale Barett Hill nie zwracał na nich uwagi.
- "Dante"!
Pies ruszył przed siebie. A za nim jeździec.
- Dziwny człowiek - Ethan Edwards nie mógł się nadziwić.
- Kto to był?
- Naprawdę święty Mikołaj!
- Co?
- Nic. Panno Ramsel! Sznur! Trzeba tego baranka związać - wskazał na unoszącego się z ziemi Hooda. - Rusz tylko gwałtowniej głową Hood, a mózg twój będzie pożywką dla wilków, kojotów i mrówek. - Lara podała mu sznur. - Mierz prosto w ten łeb, gdy będę go wiązał.
- Dobrze - dziewczyna uniosła w górę rewolwer.
- Ty naprawdę załatwiłaś jednego z tych zbirów?
- Tak, tego w sombrero - przyznała.
Ethan Edward zarechotał. Mocno ściągnął pęta na dłoniach bezbronnego Hanka Hooda. Trochę trwało nim zarzucił ciała braci Bishop na grzbiet jednego z koni. Drugiego rozkulbaczył i puścił luzem. Później spostrzegł, że koń szedł jednak za nim. Może wiedziony poczuciem wspólnego w grupie bezpieczeństwa?
- Gdzie jedziemy? - Lara nerwowo zareagował, gdy zorientowała się, że Edwards obrał inną od planowanych drogę. - To nie tędy...
- Musimy odstawić te ptaszki do bezpiecznej klatki.
- Ale...
- Ale moja panno, nie zrezygnuję z zarobku, który sam spada na mnie niczym manna z nieba - i podsunął jej list gończy. - Sama poczytaj. To pouczające bardzo.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że na nas spada... - poprawiła go dziewczyna, kiedy poznała treść wystawionego listu gończego.
- Tak chciałem rzec, panno Ramsel.
Ruszyli. Hank Hood szybko zorientował się, jaki może być zamysł Ethana Edwardsa i jego towarzyszki podróży.
- Zapłacę - zaczął dość potulnie. - Tylko...
- Hank nie sil się. Bierz przykład z Deana i Johna. Grzecznie jadą.
- Panienko, może pani ma lepsze serce od tego starego piernika?
Ale Lara Ramsel nie słuchała, co ma do powiedzenia Hood. Pokiwała tylko głową.
- Jaka matka was urodziła?! Człowiekiem bądź dla człowieka!
Ethan Edwards zatrzymał się.
- Kiedy do mnie celowałeś, to też myślałeś o człowieczeństwie? Sędzia Corbett bardzo ucieszy się na twój widok. Chyba, że chcesz dołączyć do braci Bishop. Lubi wieszać takich, jak ty!
- Zapłacę!!! - potulność zniknęła. Hank Hood zaczął szarpać się na siodle.
- Jeśli spadniesz na pewno cię nie podniosę. Jedna kula i jedziesz bokiem. Zrozumiałeś?
Hank Hood skwasił się. Docierało już do niego, że z tymi dwoma nie dojdzie do ładu. Szans na ucieczkę też nie widział. Wizja spotkania sędziego Quentin Corbetta tym bardziej nie uśmiechała mu się. Ciskał się, ale bezsilność doprowadzała do rozpaczy. I to kogo? Hanka Hooda? Było zachodzić tego starego?
- Chyba miałeś rację, stary...
- Z czym?
- No, że spotkanie z tobą, to jak... śmierć...
- Im szybciej to sobie uzmysłowisz, tym lepiej dla ciebie - roześmiał się Ethan.
Hank Hood nie mógł być zadowolony z przewrotności losu. Być w rękach Ethana Edwardsa i tej upartej, smarkatej dziewczyny? Nie mogło się zdarzyć niż gorszego. A w perspektywie spotkanie z tym przeklętym Szkotem? Skóra cierpła. Nie trzeba było zaczepiać tego starego? Szarpnął się.
- Pić! - wrzasnął.
Ethan zawrócił swego konia.
- A w mordę chcesz?
Hank Hood bodnął ostrogami w bok konia. Ten natarł na Ethana. Zaskoczenie było zupełne. Na twarzy atakującego pojawił się ironiczny uśmiech. Lara Ramsel nie zastanawiała się ani chwili. Wyszarpnęła z olstra swój rewolwer. Strzeliła. Twarz Hanka Hooda wyrażała bezmierne zaskoczenie wymieszane z pogardą.
- Zabiłaś mnie?
- Tylko zniechęciłam do głupich pomysłów.
Struga krwi płynęła wzdłuż prawego ramienia.
- Opatrz mnie suko!
- Jeszcze jedno słowo! - Ethan był na siebie wściekły. - A moja kula rozerwie ci co innego!
- Opatrz! - Hank Hood zmienił się w pokornego pacjenta. - Proszę. Wykrwawię się.
- Bez obaw! Nie wyręczę kata. Sędzia Corbett na pewno cię godnie przyjmie. Będziesz mógł zadyndać na sznurze. Dobry strzał!
Lara Ramsel uśmiechnęła się. Była dumna z siebie.
- Ale gdybyś postrzeliła go w czaszkę, to... cena by spadła...
- Wiem w co celuję.
- Kto ciebie nauczył? Babcia Vera?
- Dziadek Ludwig był pod Lipskiem! Ustrzelił jednego marszałka, to widać coś we mnie zostało.
- Lubię tego twego dziadka. Świeć panie nad...
- Ma chyba ze sto lat! - przerwała mu.
- Żyje?
- Przecież mówię.
- Tym bardziej go lubię. A my nazywaliśmy generała Lee... babcią? - roześmiał się.
- Pomocy! - Hank Hood chciał być zauważony. Faktycznie nikogo nie interesowało krwawienie jego ramienia. - Pomocy!
The End?...
Wszystkie drogi prowadzą na zachód
OdpowiedzUsuńDobry tytuł. Coraz to budzi się we mnie duch westernu.
OdpowiedzUsuńCzy w związku z tym oczekiwać opowiadania o tym tytule?
OdpowiedzUsuń