niedziela, maja 30, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXV - O tempora! O mores!

- To ty jesteś tym nowym bratem?
- Tak bracie.
- Wolałbym jednak, aby zwracano się do mnie: Wielebny Opacie.
- Och, ja tak... zawsze.. kordialnie... szczerze...
- Darujmy sobie, bracie.
Wielebny Opat Kutbert z  Leicester poprawił habit. To marszczenie z boku drażniło jego wysublimowany smak estetyczny. Tyle razy powtarzał szwaczkom, jak mają szyć, żeby wyglądał jak sługa Pana, a nie jakiś franciszkański oberwaniec. Przybycie do opactwa tego nowego nie budziło w nim ani entuzjazmu, ani niczego. Tylu pukało do furty jego zgromadzenia, ale ten tu do niczego mu nie pasował. Lęk! Pomyślał o lęku. 
 
 
 - Naprawdę chcesz porzucić doczesne życie i wstąpić do naszego zgromadzenia?
- To takie dziwne oj... Wielebny Opacie?
- Frywolność spływa z twego lica! - orzekł Opat Kutbert.
- Tak, mam coś takiego we twarzy...
- Chyba w twarzy...
- Że jak?
- Mówi się: w twarzy. A nie: we twarzy - Wielebny Opat i bez tego słowotwórstwa widział, że ma przed sobą człowieka z gminu.
- Bo ja coś obiecałem nieboszczce mojej babce - i spuścił wzrok. Nie wiadomo czy patrzył na swe ciżmy, sandały Wielebnego Opata czy po prostu w ziemię.
- Chwalebna to sprawa wypełnić śluby składane zmarłemu. Co to było takiego, jeśli mogę zapytać?
- Bo ja obiecałem buni mojej kochanej, że zostanę świętym...
- Wysoko mierzysz! - Wielebny Opat Kutbert chciał jeszcze coś dorzucić, ale przybysz gnał już swoimi myślami dalej:
- W najgorszym wypadku chcę zostać papieżem!
- Że co proszę? - oczy Wielebnego Opata mało nie wypadły z orbit. - To jakieś żarty?! P-a-p-i-e-ż-e-m?!
- Tak mi się zdaje! Mam postawę, mam wymowę i znam łacinę!
- Łacinę?
- Vendi, vindi, vici!
- Chyba: veni! vidi! vici! - zuchwalstwo przybysza coraz bardziej wystawiało na ciężką próbę cierpliwość Wielebnego Opata. Coś jeszcze z... ła... ciny... znasz?
- Ab ovo!
- Nawet bezbłędnie! - ze znawstwem zauważył Wielebny Opat. - I, co dalej?
- Niech mnie wielebny Opat przepyta! - zaproponował.
- Amor patriae nostra lex.
- Coś... o... o...
- O?
- Miłości, bo jest amor!
- Patriae... 
- Nie było na mojej kartce! - wykrzyknął radośnie.
- Na jakiejże kartce?
- Mój proboszcz... - tu zaczął grzebać w swej sakwie, która leżała u jego stóp. - Spisał mi... i powiedział... Hubercie... naucz się tego, a będziesz papieżem!
- Chyba ten proboszcz był...
- To święty człowiek, Wielebny Opacie! Święty!
- Wielu takich świętych w twoich stronach Hubercie...
- Athelstanie, proszę!
- Przecież powiedziałeś: Hubercie?
- No tak, ale to mamusi wymysł. Ja wolę być Athelstanem, jak król.
- Athelstanie - poprawił się Wielebny Opat. - Zatem chcesz być... świętym lub kim?
- Papieżem!
- Aha! A jak chcesz niby tego dokonać?
- Mam wszystko ze sobą! - wskazał na sakwę!
- W tym worku?
- Tak.
- Wiele tam chyba nie dało się pomieścić?
- Oj! starczy! - entuzjazm bił z oblicza  Huberta zwącego się Athelstanem. - Mam obcęgi, włosiennicę, trzy batogi, kamień wodny!
- Trzy batogi? - Wielebny Opat otarł ręką czoło. - Po co aż trzy?
- Kiedy stary John szedł do Yorku, na kolanach, to batożył się całą drogę. I dwa połamał, a trzeciego nie miał. Trudno orzec czy już otarł się o bramę niebios czy nadal tkwił w zgniliźnie grzechu. Wolę nie utknąć w połowie drogi.
- Uważasz, że w Yorku doznasz duchowego oświecenia? I powołają ciebie na Stolicę Piotrową? - Wielebny Opat nie mógł wyjść z podziwu, dokrasił jeszcze słowami: O tempora! O mores! 
- Tak, proboszcz też radził. Tylko York.
- No, tak. Włosiennica, to rozumiem, ale obcęgi i kamień?
- Wodny!
- Kamień wodny!
- Jakby były próba wody, Wielebny Opacie. Przygniotę się i wypłynę.
- To źle na tym wyjdziesz Athelstanie.
- A to czemu?
- Znak to wiadomy: nie tonąc siłami diabelskimi wspierasz się! Potępienie zyskasz i śmierć na stosie, a nie zbawienie, a co dopiero o świętości czy papieskiej koronie. 
- Triera!
- Że, co proszę?
- Będę nosił trierę!
- Chyba tiarę! - Wielebny Opat tracił już cierpliwość. Chełpliwość i braki ogłady wylewały się i mieszały między sobą, dając pocieszny obraz kandydata. - Wiesz, co to triera?
- No... no... papież na głowie nosi.
- Statek?!
- Jaki statek, Wielebny Opacie?!
- Triera, to statek. Do szkół chodziłeś?
Zapadło niezręczne milczenie.
- Tego obawiałem się, Athelstanie. Masz braki!
- Braki?! Mam jeszcze kapłona! - ratował się kulinarnie.
- Kapłona? A na co ci kapłon?
- Na... na... zbawienie!
- Nie bluźnij bluźnierco! - Wielebny Opat zgromił rozmówcę spojrzeniem, które potrafiłoby zabarwić morze na czerwono, a świniom nakazać latać.
- Ja... ja... nie bluźnię! - i faktycznie wygrzebał kapłona ze swej pojemnej sakwy. - O!
- No i co zamierzasz z tym nieszczęsnym drobiem zrobić? - Wielebny Opat sapnął znacząco. - Do zbawienia potrzeba czego innego!
- Ale ja będę się z nim umartwiał!
- Na Boga żywego! Bo ja zaraz nauczę cię moresu, a i braci zwołam, to swoje na twój kark wyleją i to nie będą gorzkie żale. Brat Heliodor ma ciężką rękę, a brat Hiacynt tylko czeka sposobności, aby wychłostać z każdego diabła. Nikczemniku!
- Ale to prawda!
- Przecież to tylko kapłon! - Wielebny opat nie tracił animuszu. Wciąż jednak widział rozjaśnione pogodnością oblicze przybysza.
- Umartwiać się będę.
- Że co?!
- Będę się na niego patrzeć, patrzeć i...
- ...i patrzeć?! Kpisz?!
- I nawet go nie dotknę! Odmówię sobie tej przyjemności. Ascetą będę, tylko szarańcza i korniki!
- No, a te obcęgi? Zęby chcesz wyrywać? Od tego mamy Ruperta, naszego zacnego i pobożnego kowala.
- Ale to do drogi umęczenia?
- A kto miałby cię umęczać w naszej pięknej Anglii?
- Saraceny, Maury przebrzydłe i plugawe lub plemię Judy!
- Saraceni?! Skąd niby ich tu wziąć? Musiałbyś do Ziemi Świętej iść, a na to chyba się nie zanosi - Wielebny Opat aż zarechotał. - A ostatniego Żyda wygnał miejscowy szeryf już chyba z sześć lat temu.
- To może inna wesz przybije mnie do drzewa! -  nie dawał za wygraną Hubert zwący się Athelstanem. - Albo do krzyża!
- Precz! gnido przebrzydła! Może jesteś Szkotem?!
- Ja... Szkotem?!
- I zaczniesz po naszych wrzosowiskach ganiać z gołą dupą w spódnicy?! 
- Jestem Anglikiem, jak król Athelstan! - zaprotestował. - Wielebny Opat nie ma zrozumienia!
- Dla głupoty na pewno!
- Kiedy ja chcę zostać...
- Już to słyszałem: papieżem lub świętym! Precz! Demonie!
- Ja...
Wielebny Opat chwycił kamień wodny i cisnął nim w twarz rozmówcy. Odbił się od jej, a strużka krwi zaczęła płynąć po policzku.
- Co opat robi?!
- Diabła z ciebie wyganiam, niecnoto! - i nim się tamten połapał już smagał go batami. Tłuk na oślep, a równo. Szrama za szramą pojawiała się na ciele.
- Tylko nie... kapłonem! - zakrył obolałą twarz.
- Ani się ważę. Biorę go do refektarza. Na posilenie się! A ty won! Darmozjadzie. Maurów mu się zachciało, Saracenów! Dam ja ci takich Alladynów, że popamiętasz mnie do sądnego dnia! - obcęgi uderzyły w czerep czaszki. Huknęło! 
- Zabił mnie!
- Zabity nie darłbyś tu mordy! Won! Żmijo! Szatański pomiocie!
- Babcia...
- Babcią się będzie tu bydle zasłaniał?! Bracie Heliodorze, bracie Hiacyncie!...
W oddali pojawiły się dwie sylwetki, które najwyraźniej przyspieszyły kroku. Hubert zwący się Athelstanem wrzucił obcęgi do sakwy, kamień wodny i jedyny ocalały batożek.
- Wielebny Opacie, będziesz się w smole pławił za swoją niegodziwość!
- Mnie smołą straszysz szmaciarzu?!
Kiedy bracia Heliodor i Hiacynt dobiegli niedoszły święty lub w najgorszym wydaniu papież -  zniknął.
- Wielebny opacie, co się stało?! - zapytał brat Heliodor, chwytając łyk powietrza.
- Dogonić i obić? - brat  Hiacynt zawsze był gotowy.
- To tylko dostawca drobiu - wielebny Opat pomachał kogucimi zwłokami.
 
Amen!...

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.