piątek, maja 07, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXIII - przerwany sen Louisa Eshera

 - Wooler! Już nie żyjesz! - wyrzucał z siebie rozwścieczony Dick Rothwell. Stał na środku dość ruchliwej ulicy Garden City i wygrażał pięścią w kierunku okna na drugim piętrze. - Wiem, że tam jesteś łajdaku! Wiem, że mnie słyszysz! Nie zamkniesz mi ust! Wooler! Nie daruję ci!

- Dick! - w oknie na parterze pojawiła się łysa głowa Louisa Eshera. - Czego drzesz się o tej porze?! Nie wiesz, która godzina?!

- Zamknij Louis okno, bo i tobie się oberwie! - Dick Rothwell skierował swój gniewny wyraz oczu w tego, który odważył się interweniować, a dokładniej stawać w obronie ciszy nocnej. Garden City było spokojną na ogół mieściną. Gwar się podnosił, gdy okoliczni kowboje gnali bydło na targ. Ale teraz po spędzie pozostawało mgliste wspomnienie.

- Zaraz poślę po Ezrę! - zagroził Louis Esher. 

- Ty łysa małpo! - w Dicka Rothwella wstąpiła nowa dawka energii i ochoty do samodzielnego rozstrzygnięcia  nieuniknionej konfrontacji. - Zamknij to okno i idź spać, bo będziesz mieć koszmary. Będzie mnie Ezrą straszył, stary palant! 

- Ostrzegam cię, Dick! Z Ezrą żartów nie ma! - Louis Esher nie ustawał w powoływaniu się na osobę szeryfa. - A jak da w mordę, to i planety można obejrzeć z każdej strony.

- Sprawdzałeś na sobie?

- Ja się nie włóczę po nocach i nie drę ryja pod oknem niewinnych mieszkańców.

- Tylko nie ryja! Tylko nie ryja! - Dick obruszył się. - Dobrze ci radzę, Louis, idź spać! Sissel chrapie czy kopie?

- Od mojej żony zabieraj swe spocone łapska!

- I o to chodzi! Niech każdy trzyma się swojej kobiety!

- Przecież ty nie masz żony! To co się ciskasz?!

- Nie mam! - przyznał Dick. - Ale mam siostrę! 

- Rosa?

- Rosa! Ten bydlak wszystkiemu winien! - nagle Dick przypomniał sobie po co awanturuje się na głównej ulicy spokojnego, sennego miasteczka Garden City. - Wooler! Wstawaj draniu!

- Zbrzuchacił ci siostrę? 

- Co?

- Mała Rosa jest przy nadziei? Wujkiem będziesz! - ryknął rubasznie Louis.

- Jeszcze słowo łysa pało, a ty będziesz trupem! I nie Ezra będzie potrzebny a Ron Bideford ze swoją drewnianą miarką. 

- Grozisz mi?!

- Tylko ostrzegam! Wooler! 

- A wziąłeś pod uwagę, że skoro nie reaguje, to może nie ma go w domu.

- A nie ma? - Dick wlepił wzrok w okna na stosownym piętrze. Czuł, że wcina się weń cień zwątpienia.

- Skąd mam wiedzieć?! Może siedzi u Sama i traci dolary na karty.

- Byłem tam. Nikt tego moczymordy nie widział. Wooler!

- Rano sprawdzaj sobie czy jest. Musisz akurat o tej porze?! Chryste panie! Rano trzeba wstać!  

- To idź do wyra, stara pierdoło! - w Dicka wstępował świeży duch czynu. - Sissel niech cię przytuli do swoich dwóch olbrzymów...

Nie dokończył, bo nagle obok otworzyło się z hukiem okno i... gruchnęło z niego wystrzałem.

- Do cholery! - Dick odskoczył w ostatniej chwili. - Kto to strzela?!

- Ja! Sissel Esher z domu Loughton! Córka pułkownika Willa Loughtona!

Teraz dopiero Dick dostrzegł, że dziarska matrona zaciskała swe masywne palce na dwururce. Z jednej lufy szedł jeszcze dym.

- Chcesz sprawdzić matole czy druga komora pusta?

- Ja tylko chcę... chcę... sprawiedliwości... - z kim jak z kim, ale z Sissel żartów nie było. Chyba zresztą na nich się nie znała. Określenie "poczucie humoru" nie zagrzało miejsca w słowniku jej pojęć moralnych. 

- Mój tatuś za mniejsze sprawki wieszał takich typów, jak ty Dick! Jak pamiętam kilku  Rothwellom ułatwił i przyspieszył drogę do Pana lub piekła. Chcesz jeszcze dziś stanąć przed Sądem Ostatecznym?!

- Nie mam z nimi nic wspólnego - łgał Dick. Innych Rothwellów w okolicy nie było, jak tylko jego bliższych i dalszych krewniaków. A ci często mieli nie po drodze z nakazami Pana i kodeksu karnego. 

- Skoro Louis prosi, żebyś skończył tu drzeć mordę, to zabieraj się stąd! - niepewnie dał o sobie znać Louis.

- Ale Rosa...

- Rosa mogła się szanować i pilnować... - zawyrokowała Sissel.

- Kiedy...

Sissel podniosła ku górze broń. Celowała idealnie w korpus Rothwella. 

- Czy ja mam trzy razy powtarzać?!   

Dick Rothwell nie mógł się zdecydować. Co robić w podobnej sytuacji? Szczególnie, gdy widzi się rozwścieczoną Sissel z dwururką, której używał pułkownik, tatuś zasłużony sędzia pokoju. Nie na darmo nazywany sprawiedliwym Willem Niemiłosiernym. Teraz jego nieodrodna córka stała w oknie i celowała doń. 

- A jeśli zwieje do Meksyku? Mam go szukać za Rio Grande?

- A szukaj gdzie chcesz! Teraz daj pobożnym ludziom spać.

- O! to to! - dał o sobie przypomnieć nagłą stanowczością Louis. 

- Zamknij się! - Sissel nie miała litości i wyrozumiałości dla nikogo. Ani dla Dicka, ani tym bardziej dla swej ślubnej połowy. - I to on chrapie i wierzga swoimi girami, jak opętany paralityk!

- Ja?

- Tak, ty! - Sissel nie znosiła sprzeciwu.

Dick Rothwell uśmiechnął się. Punkt ciężkości uwagi Sissel zdecydowanie przesunął się z niego na męża. Łysa głowa nerwowo poruszyła się w oknie. 

- Ty do łóżka, a ty Dick grzecznie i na paluszkach do domu! - rozporządziła.

- No... ale...

- Dick, nie ma żadnego tam no... ale... Idziesz grzecznie do siebie! Jutro 4 lipca.

- Już jest 4 lipca - zauważył Dick.

- To tym bardziej! 4 lipca świętujemy! - Sissel raz jeszcze wzięła swego rozmówcę na muszkę. - A jak będziesz chciał, to mogę być matką chrzestną maleństwa.

- Maaamaaa tktktkt ąąąą .. chrze... stnąąąą ???? - Dick czuł, że mu się język plącze. Wizja, że nerwowy ruch może spowodować, że pocisk z drugiej komory poszybuje w jego kierunku, rozbijała go na drobny mak. 

- I przy porodzie pomogę.

- A... a... a... Wooler?

- Wooler za żadną Rio Grande nie ucieknie, daję słowo. Koń mu padł wczoraj.

- Chociaż w tym jednym sprawiedliwość boska - ucieszył się Dick. - Ale to nie zmienia faktu, że Rosa...

- Nie bądź dziecko Dick! - Sissel nerwowo potrząsnęła dubeltówką. - Rosa chyba wie co do czego? A może to jej kolejna sztuczka. Nie pamiętasz, co było z Petersonem?

- Z Petersonem?

- Teraz będzie sklerotyka udawał?! Petersonem. Wmawiała mu brzuch, który był poduszką z gęsich piór.

- Jakich gęsi? My nie mamy gęsi!

- Za to masz ryj, jak stary burak - ryknęła, a echo tego pognało w noc. Na tyle skutecznie, że tu i ówdzie błysnęły światła zapalnych lamp.

- Kto tam się w nocy tłucze? - odezwał się posępny baryton.

- To tylko Dick Rothwell! - odwrzasnęła Sissel Esher z domu Loughton.

- To ty Sissel? - zapytał baryton.

- Nie, Jerzy Waszyngton! - odszczekała się. - Śpij Ed!

- Bo jak co... to... ja...

- Ma Ed wpaść do tej pogawędki?! - Sissel zarechotała złowrogo.

Pod Dickiem ugięły się nogi. Gdyby nie mrok, a właściwie ciemność, to wszyscy dostrzegliby rumieniec, który spalił jego niedogoloną brodę.  Perspektywa spotkania z Edem i łapskami, które wykuwały podkowy, podnosiły złamane osie niczym zapałki nie budziła entuzjazmu w oczach. Trwoga zagościła w duszy Dicka.

- Mam przyjść tam?

- Dam sobie radę. Dick nie Crazy Horse! Szkody wielkiej nie poczyni! Prawda?

Dick przełknął ślinę. Cześć siostry ważna sprawa, ale być między Sissel i łapskami Eda? Tego nie życzyłby najgorszemu wrogowi.  

- Ed! Ja tylko... - zaczął od kowala, którego obecny był tylko jego głos, a nie cielesność. - Sissel... to ja... może... 

- Podwijaj ogon i won mi stąd!

I wypaliła z drugiej rury.

- No... no... co ty... Sissel! Chcesz mnie zabić?! - jęknął. Odskoczył do tyłu.

- Gdybym chciała to zrobić pacanie, to już byś miał jesionowy garniturek u Rona. I miejsce koło Sandersa. Won do wyra!

Dick Rothwell rozejrzał się, jakby upewniał się czy jego upadek zanotuje się w pamięci jakiegoś mieszkańca Garden City. Bolałoby gdyby ktoś przy szklaneczce whisky wypominał mu, że obsobaczyła go Sissel Esher i pognała na cztery wiatry. W końcu był jednym z tych, którzy lata temu wdarł się do Fortu Sumter i wyściskał go sam generał  Beauregard i powiedział nawet "i co tam przyjacielu, dobrze było?".  

- No już zamiataj ogonem, konfederacka przybłędo! - wypomniała mu przeszłość żona Louisa. Usłyszał, jak przełamuje dubeltówkę. Nie mógł dostrzec, czy na pewno doładowuje komory. Nie chciał jednak tego doświadczyć na sobie.

- Ja... tylko... - Dick Rothwell obrócił się i wykonując susy niczym wystraszony zając pognał w mrok. Sissel Esher zamknęła okno.

- Tak się załatwia sprawy, Louis. A nie ta dręcząca paplanina.

- Kiedy... - Louis Esher obawiał się tego. Tak, rozmowy po fakcie. Z góry wiedział, jaki będzie podział ról i zasług. 

- Bo ty nie umiesz załatwić najprostszej sprawy. Szafkę w kuchni naprawiasz ile lat? Starczy wziąć młotek i gwoździe. Ale ty? Nieudolnik! Nieudacznik!

Brakowało, aby usłyszał:  z e r o !

- Jak Amerykanka mogła wydać na świat takie ciele?! - obrzuciła męża pogardliwym spojrzeniem. - Cud, że wygraliśmy wojnę z tymi bawełniarzami mając takich żołnierzy, jak ty kapralu Esher.

- Byłem... byłem sierżantem... - poprawił ją mąż.

- No to żeś się dochrapał! Bohater! Myślałby kto, że mam w domu Granta lub Shermana. Zero!...

- Nie jestem zero! - obudził się w nim bohaterskich obrońca Little Round Top, widział śmierć pułkownika Stronga Vincenta. Gniew żony, to huragan, ale przecież nie mógł być groźniejszy od dział konfederackich 3 lipca '63. - Nie jestem zero!

- Louisie Esherze! Podnosisz głos?! 

- A podnoszę! - wspiął się na wyżyny śmiałości i desperacji. - Byłem pod Gettysburgiem!

- Wielka mi rzecz! A mój tatuś...

- A twój tatuś, to był opój, babiarz i papista!

- Papista? Lousie! Nie poznaję ciebie! Co się z tobą stało?! Za dużo gazet czytasz i tych podrzędnych książeczek o Dzikim Billu! - zagotowało się w niej podwójne podgardle. - Hickok, to chociaż był mężczyzna! A ty? Sflaczały flak!

- Opamiętaj się kobieto! - Louis Esher nie miał już nic do stracenia. Poziom poniżenie spadł poniżej norm dopuszczalnych w jego katalogu praw i prawd. 

- Kobieto? - wulkan stawał się faktem. - Nędzna, mała, wyliniała kreaturo! Nie umiałeś tego durnia Dicka przegnać, a ważysz się na śmiałość wobec damy.

- Damy? Jakiej? Ja tu widzę... ja... widzę...

- No kogo?

- Pasztet!

- Pasztet? Ja pasztet?! Ty mały gnojku! -  ruszyła swoje funty nadwagi  w jego mizernym kierunku. Wyskoczył z pokoju - Zaraz cię dopadnę, gnido jedna!

Louis Esher uciekł do swego gabinetu. Nie miał czasu, aby przekręcić klucz w zamku. Rozjuszone cielsko Sissel stało już zresztą we framudze. Dopadł do biurka. I wydobył swego colta.

- Nie zbliżaj się! Bo...

- Bo co?!

- Bo...- odciągnął kurek.

- Chyba nie myślisz strzelać?! Ty durniu!

- Ty... ty... szmatooo...

- Ja szmata?! - i ruszyła.

To był błysk w ciemności. Jeden, drugi, trzeci. 

Sissel Esher spojrzała na swą nocną koszulę i powiększające się plamy krwi. 

- Lousie Esher... coś... coś... ty... zrobił...

The End!

- kurtyna -


Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.