piątek, marca 19, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XXI - Barett Hill

Barett Hill zwolnił. "Ross" szarpnął. Poklepał go po karku. Ledwo co przestało padać. Nie było gdzie się skryć przed zdradliwym deszczem. Jedynie "Dante" zdawał się szczęśliwy.  Moczenie łap w kolejnej kałuży chyba brał za dobrą zabawę. Jedno było pewne: nie omijał ich. Szli równo. Donikąd się im nie spieszyło. Dla "Rossa" to nie był stan normalności. Galop, kłus, ale to tu, jakieś brodzenie i jakby kręcenie wokół własnego ogona nie służyło mu, i jakoś nie pasowało.
Pierwsze zabudowania już pojawiały się w zasięgu wzroku. To, co  nieuniknione było kwestią mocniejszego spięcia ostrogą. Tylko, że Barett Hill od lat nie używał ostróg. Zdjął je kiedyś, a właściwie cisnął w kąt stodoły. Potem, przy jakieś okazji, Mark Rollins je znalazł i zapytał czy może je zabrać. "Chcesz? To bierz" - odparł mu, a ten pobiegł z nimi, jakby unosił do domu skalp Geronimo. 
Barett Hill odwrócił się, kiedy usłyszał za sobą dźwięk chrzęstu najeżdżającej bryczki. Jechała kobieta z dziewczynką. Kobieta powoziła. Na widok jeźdźca użyła bata i klacz ruszyła z impetem. Dziewczynka nerwowo poruszyła się i  zerknęła w ich kierunku. "Dante" zamerdał ogonem i już zamierzył się, aby ruszyć za oddalającymi się. "A ty dokąd?" - jedna komenda osadził psa na miejscu. 
June Denver wpadła w zabudowania, jakby się paliło.
- Mamo! Mamo! - ale głos córki nie robił na niej wrażenia. Janice przytrzymała dłonią kapelusz, bo po prostu pęd powietrzą pozbawiłby ją jego. Znając porywczość matki nie miałaby szansy na nowy przed zakończeniem zbiorów. Do tego czasu słońce zemściłoby się okrutnie na jej twarzy. I godziny wybawiania zsiadłym mlekiem nadmiaru piegów z jej pucołowatych policzków poszłoby na marne. 
June Denver zatrzymała swą klacz przed budynkiem, na którym jeszcze Phil Christ wymalował dostojnie: "Sheriff". Wbiegła do środka. Jeff Foster akurat nalewał kawę. No, takiej wizyty nie spodziewał się i... polał stół kawą
- June! Oszalałaś?! Mogłem całe papiery zalać! 
- Pieprzyć te papierzyska! - warknęła i oparła się o blat biurka, które faktycznie zawalone było jakimiś papierowymi śmieciami. 
- Pali się? Apacze?! Czy doktorek znów dobierał się do ciebie? Bo wiesz, że gdyby choć tylko spojrzał na Janice, to ja mu tą wyperfumowaną gębę przerobię na stary kapeć!...
- Jordan nie ma tu nic do rzeczy! - uderzyła pięścią w stół. - Wiesz kogo widziałam jadąc od matki?
- Świętego Pawła?
- Jeffersonie Foster! Nie bluźnij!
Wymierzony palec June i nazwanie go pełnym imieniem nie zwiastowało niczego dobrego. W grę wchodziło coś bardzo poważnego, co ocierało się  o kłopoty na miarę wybuchu wulkanu? Ale w okolicy nie był żadnego wulkanu. Chyba, że doń zaliczy się kipiącą June Denver. A potrafiła być wielokrotnie groźniejsza od Apaczów i Czejenów razem wziętych. 
- To skąd mam wiedzieć? Mark Twain zabłądził tu? Albo duch poczciwego Abe Lincolna? 
- Widziałam... jedzie tu... ma psa... - sapała, jak parowóz.
- June - przerwał jej. - Usiądź może, odpocznij i wtedy...
Raz jeszcze uderzyła pięścią w biurko.
- Do cholery! Czy twój jankeski mózg został w łóżku Karen Brown?! Widziałam Baretta Hilla!
- Kogo?
- A widzisz?! Ciebie też zamurowało.
- Barett Hill nie żyje!
- Nie żyje?! - powtórzyła za nim i wskazała na drzwi. - To kogo mijałam kilka minut temu? Jeśli to nie był Barett Hill, to ja się nie nazywam June Denver!
Szeryf usiadł za biurkiem. Od tego, co tu usłyszał odechciało mu się pić. Kawa stygła.
- Barett Hill zmartwychwstał? - upewnił się.
- Obudź się! On nigdy nie zginął.
- Ale... przecież... Johnny... i Robin... Zabili go...
- Wierzyłeś tym matołom?! Zapijaczonym durniom?! Za butelkę whisky odmówiliby świętości samemu Jezusowi...
- Teraz, to chyba ty bluźnisz.
- Daj spokój Jeff! - June traciła resztki opanowania. - Powrót jak chcesz ducha zaraz nastąpi. A ty co zrobisz?!
- Ja... no... wtedy... Charlie był...
- Charlie leży w grobie! Daj mu spokój! A kto był jego zastępcą? Krasnoludek? Mam ci przypomnieć jego nazwisko?!
- Nie, nie trzeba. 
June Denver triumfowała. Szeryf Foster nie miał najmądrzejszej miny. Czuł, że wzbiera w nim wściekłość na samozadowolenie tej piekielnej baby. Już wolałby Apaczów lub Czejenów od chwili, kiedy blask rozjaśniał oblicze tej paskudnej kobiety. 
- Co myślisz zrobić?
- A co ja... mogę... - sapnął. Bo naprawdę w tej chwili nie widział, co ma czynić. Jeśli June naprawdę widziała Baretta Hilla, to jak miał reagować na widok kogoś kto od lat miał nie żyć. Tak stało w raporcie Charliego Bowna. Sam go czytał. Co tam czytał, przecież widział trupa. Co miał w takiej chwili zrobić?  Jak potem wytłumaczyć swe zachowanie przed sędzią Mosbym? 
- Jak to?! - oczy June mało nie wypadły na jego zapapierzone biurko.
- A tak to! - teraz on uderzył pięścią w stół. - Barett Hill nie żyje. Trup! To kogo mam zatrzymać? Ducha?!
- Ty głupi po matce jesteś czy po ojcu?! Przecież ci mówię, że jedzie...
- A ja jestem szeryfem i nie wystawię na szwank urzędu, bo ty masz majaki.
- Janice może poświadczyć!
- Janice świadkiem?! Czego?! Czy ona może pamiętać, co się tu działo dwanaście lat temu?! Opamiętaj się! Roczek miała? Dwa latka?
- Ja cię tylko ostrzegłam Jeffersonie Foster! Pan widzi, Pan nas oceni!
I wymachując rękoma wyszła. Jaka ulga. Ale nim zatrzasnęła z hukiem drzwi za sobą dorzuciła jeszcze:
- Człeczyno małej wiary! Pan cię ukarze za pychę twoją! Amen!
- Amen! Amen!  
Szeryf został sam. Chłonął po tej wizycie.
- Co za upierdliwa baba! Theo zbyt krótko jej nie trzymał! Oto skutek.
Sięgnął po butelkę whisky, która ratowała go w podobnych chwilach, ale nie dane było mu się nią delektować, bo drzwi do jego biura otworzyły się z hukiem. Nim dopatrzył kto stoi w progu, to już poczuł zapach wody lawendowej. To mógł być tylko doktor Jordan Harris.
- Doktorze, zawału dostanę - szybko schował butelkę. - Ledwo ta wariatka June mnie straszy duchami, a teraz pan... -  nie powiedział "doktorku". Nigdy by się nie odważył tak powiedzieć w odległości kilku jardów od lekarza. Jego szlachetnie przycięta broda i wąsy trzęsły się nerwowo, to samo melonik ściskany oburącz:
- Widziałem! I mogę poświadczyć!
- Że co? - szeryf wolał udawać głupszego niż był w rzeczywistości, pozornie dawał pole przeciwnikowi. 
- No... no... nic nie wiesz Jeff?!
- O czym?
- O kim! O kim!
- O kim?
- Barett Hill... powrócił!...
- Barett Hille? - udawał zdziwienie. - Z grobu wstał? Wsiadł na konia i...
- Jakbyś to widział. I jeszcze pies.
- Pies? Jamnik?
- Ja... co?! Jaki jamnik?! Ogromne bydlę! 
- Że June bredzi, to jasne. Theo zbyt dużo dał kobicie wolności i teraz jest problem.  Ależ, że pan doktorze powtarza takie brednie?
- Brednie?! Może piłem?!
- Ja tam nic nie wiem...
- Niech mnie pan powącha!
- A co to pan kwiatek, żeby wąchać? 
- Powtarzam: Barett Hill jest w mieście!
W tej chwili chwycił go za rękę.
- Gdzie mnie pan ciągnie?!
Doktor nie mówił. Wykonywał. Wypchnął szeryfa na ganek budynku, na którym jeszcze Phil Christ wymalował dostojnie: "Sheriff".
- Widzisz?! - wskazał na oddalającą się sylwetkę jeźdźca, koło którego biegł pies.
- No... jakiś kowboj...
- Kowboj?! To Barett Hill szeryfie! Barett Hill.
- Mi ostatnio śnił się Winfield Scott i jakoś nie myślę się tym z nikim dzielić.  
Doktor dość miał niedowiarstwa stróża prawa. Machnął ręką, nacisnął na głowę melonik i ruszył w kierunku sklepu kolonialnego. 
Barett Hill ruszył w kierunku oddalającej się sylwetki jakiegoś tam kowboja z psem. Raptem usłyszał stukanie okiennic. Zamykał się sklep żelazny Morgana Foxa i  cukiernia Yul Manna. Zaskoczyło go to bardzo. Nawet zerknął na zegarek. Nikt o tej porze nie zamykał interesu. W oddali dostrzegł, że u Marthy Ferton też widać były zaciągnięte story. Z zakładu fryzjerskiego wybiegł Ron Nelson. Wymachiwał brzytwą, jakby toczył jeszcze jakąś walkę z niewidocznym wrogiem
- Ron! Schowaj to żelastwo! Jeszcze komuś lub sobie narobisz ku-ku! 
- Szeryfie! Armagedon!
- Co? Jaki ogon?!
- Arma...
Ron podbiegł. Wytarł od mydła brzytwę w fartuch. 
- Armagedon!
- Nie wrzeszcz. Jestem tu, a nie w Waszyngtonie. Jaki Armagedon?
- Była u mnie ta...
- ...wariatka June?
- Tak, tak ona, ona. To hiobowa wieść! 
- Że duchy po ulicach ganiają? 
- O! Taaam! Taaam! - ręka z brzytwą znowu zaczęła swą walkę i wskazywała na jeźdźca.- Barett Hill wrócił. I teraz nas wszystkich...
Pociągnął kciukiem wolnej ręki po grdyce.
- Dobrze, żeś rąk nie pomylił.
- Ja ostrzegałem, ja ostrzegałem... - i Ron Nelson pobiegł ku zakładowi, tym bardziej że w drzwiach już stał barczysty Hoss Petty z namydloną do połowy twarzą, którą wyginał grymas, za którym już tliło się przekleństwo. Nie wypadło jeszcze z ust, bo dostrzegł szeryfa. Hoss był ordynus, każdy to wiedział, ale mimo wszystko nie chciał zadzierać z Jeffem Fosterem. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciał zadzierać z nim.
- Ty też wierzysz w duchy, Hoss?
- Ja? Ja tam nic nie wiem - Hoss był najwyraźniej zmieszany.  I wszedł do zakładu. Ron Nelson wyminął go i wpadł doń ułamek sekundy wcześniej. 
Jeff Foster zaglądał w twarze mijających go ludzi. Ale ci, nawet bliscy znajomi, unikali jego wzroku, kryli spojrzenia za rondami kapeluszy. Kiedy minął go Thaddeus Bona nie wytrzymał:
- Thadd! Ślepy jesteś?!
- O! Jeff!
- O! Jeff!- powtórzył za nim z daleko posuniętą ironią. - Też zamknąłeś swój sklep?!
- Zapomniałem, że... - pobiegł przed siebie, jakby naprawdę paliło się. - Blake ci wszystko... wyjaśni...
Niczym królik z kapelusza wyrósł przed nim pastor Blake Wood. Jego haczykowaty nos zdawał sie jeszcze bardziej zagięty ku dołowi.
- I rzekł Pan do szatana: "Skąd przychodzisz?". Szatan odpowiedział Panu: "Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej".
- A bez tych cytatów nie da się?! - przerwał deklamację Księgi Hioba.
Ale pastor za nic miał jego veto:
- Żal nierozsądnych zabija, a gniew uśmierca niemądrych!*
- Po ludzku mówimy! Po ludzku! Po amerykańsku! Tu nie ambona! 
Ale Blake Wood zdawał się odpłynąć w swej oracji. I chyba naprawdę był teraz bliżej Boga i wszystkich świętych, niż obok stojącego szeryfa Jeffa Fostera. Zostawił go zatem by indywidualnie porozmawiał z Panem. 
Miał wrażenie, że idzie w jakąś koszmarność. Brakowało tylko łun, wycia bydła i galopu koni. Dopiero teraz spostrzegł, że sylwetka jeźdźca stoi w miejscu, a ku niemu zaczął biec pies. Żaden tam demon, olbrzym czy bydlę. Wyciągnął ku niemu obie dłonie. Jeździec ruszył ku niemu.
- To naprawdę ty Barett?
Jeździec zatrzymał się.
- Ja. A ty?
- Jeff Foster.
- Jeff?
Szeryf wyciągnął przed siebie dłoń.
Barett zsiadł z konia. 
- "Dante"! - pies przybiegł od jednego imienia wymienienia. - Syn Maybelle?
- Maybelle. To naprawdę ty? Barett.
- Ja.
- Skąd Bóg prowadzi? Przecież nie z tamtego świata.
- Nie ma tamtego świata. Jest tu i teraz!
- Czego chcesz? Krwi?
- Perkins nie żyje?
- Od lat. Także Charlie. Luther wyprowadził się gdzieś na Wschód. Reszta? Nikt nie wie. Rozpierzchli się, jak...
- ...robactwo Shermana? - i parsknął.
Odwrócił się i dosiadł konia.
- Co robisz?
- Jadę?
- Dokąd?
- Na zachód.
- Po co... przyjechałeś? 
Ale Barett Hill nic na to nie odpowiedział. Ruszył powoli przed siebie.
- Barett!
Nie zatrzymał się.
- Barett Hill! Po co to wszystko było?
Nie odpowiedział.
- Barett!
Oddalał się.
- Tyle zamieszanie wobec niczego?

THE END

* https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=431 (data dostępu 9 II 2021)

6 komentarzy:

  1. Dante wrócił...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, choć u boku innego "komboja". Widzę, że Anonymus jest uważnym czytelnikiem mego blogu. Cudowne imię dla psa. Gdyby mnie jakiś jeszcze posiadł nazwałbym go... Fidel!

    OdpowiedzUsuń
  3. A sunię Hawana?...

    W istocie, zaglądam, czytam

    OdpowiedzUsuń
  4. Raula? Ale Hawana byłoby niezłym dowcipem. Jako amator "Domu z papieru" byłbym usprawiedliwiony.

    OdpowiedzUsuń
  5. Myślę, że pomysł dość oczywisty.
    "Dom z papieru"? Nie było okazji.
    Może kiedyś...
    Natomiast polecam " New Amsterdam"

    OdpowiedzUsuń
  6. Zacząłem oglądać, ale wolałem serial o... samurajskiej Japonii przełomu XVI i XVII w.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.