niedziela, lutego 07, 2021

Pandemiczne opowieści - odsłona XX - pomnik

Sklep Blake Sammsa stał na rogu Granta i Sheridana. Taka ironia. Tym bardziej, że na dzień dobry wchodzących doń witały portrety generałów Stonewalla-Jacksona, Jeba Stuarta i oczywiście Roberta E. Lee.

- Będziesz musiał Blake zdjąć to to tu... - wzrok Boba Harforda poszybowała w kierunku konfederackiej flagi, pod którą skrzyżowane były szable, które odziedziczył po pradziadku Lloydzie Sammsie. Jedna z nich miała przejść chrzest bojowy pod  Fredericksburgiem, drugą ponoć zdobył gdzieś na jakimś Jankesie.

- A bo co?! - Blake Samms nie tolerował, gdy ktoś go pouczał. To był jego sklep i nikomu do niego nic. Jak będzie chciał, to powiesi sobie Stalina lub Trumpa, choć parszywca republikanina pogoniłby chętnie aż na Alaskę!

 


 

- Takie parszywe czasy - Bob Harford przybrał minę wszystkowiedzącego pastora. - Nie widzisz, co się dookoła dzieje? - pochylił się ku rozmówcy i zniżył głos: Nie będzie placu gen. Lee. Dziś zdejmą nam Babcię z cokołu. A potem...

- Pierdzielisz! -  warknął Blake. Ale to było udawane oburzenie. Nie był idiotą. Orientował, co się dzieje dookoła. Coraz to któryś z bohaterów Dixi odjeżdżał w nieznane. Wszystko to jednak działo się gdzieś tam. Widział, co pokazywały kanały CNN, CBS czy NBC. Nie tykało jego miasteczka. I tak miało pozostać. To, co jednak tu opowiadał Bob Harford kładło złowrogi cień na jego Oldbridge  w stanie Arkansas.

- A ten napis? - Bob Harford widząc zachmurzenie na twarzy Blake postanowił zmienić temat.: Po cholerę on tu wsi? "Weteranów wojennych obsługujemy poza kolejnością" - jakich Blake weteranów?!

- Mój dziadek powiesił, to wisi - odparł Blake Samms i zmrużył oczy. Wiele by dał, aby w drzwiach ukazał się Nathaniel Samms zwany Long. Pamiętał przecież bohaterów tamtej wojny, kiedy honor pisali w szarych mundurach okoliczni sąsiedzi. Nawet ktoś od tego tu Boba, który przy swoim nazwisku pisał nie bez dumy rzymskie trzy, bo był kolejnym Harfordem o tym samym imieniu. On na drugie imię miał Lloyd. W takich chwilach zapominał, że obaj przecież byli w Korei...

- Twój dziadek?! - parsknął Bob i klepnął się po brzuchu aż zadudniło. - Aleś wymyślił! To ten, co miał te obwisłe wąsiska? Ale mi kiedyś przypieprzył, jak całowałem się z Moly. Pamiętasz piegowatą Moly?

- Nie pamiętam żadnej Moly!

- Jak to nie pamiętasz?! - Bob Harford sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Był jednak zbyt upartą gadułą, aby na dłużej zamilknąć. - No, ta, co sobie wbiła do łba, że jest podobna do Bette Davis! Nie możesz jej nie pamiętać.

- Bette Davis? Też żeś wymyślił! - Blake tracił już cierpliwość. - Bierz towar i idź do diabła Bob, bo zapomnę, co nas łączy! - przerwał ten entuzjazm zimno Blake.

- A... a... co... nas łączy?! - Bob wybałuszył oczy. - Tęczowy jesteś, czy jak? Jak powiedziałbym o tym mojej Brendzie, toby chyba od zaraz przeniosła się do rezerwatu dla Indian!

- 70 lat wysłuchiwania twego ględzenia! To nas łączy, do cholery! Bierz towar i...

- Zaraz zaraz - podszedł do gabloty. Wskazał na sędziwy rewolwer. - A tego Whitneya byś nie opchnął? Kaliber 36?

- 44 - poprawił go Blake. 

- Tylko mi nie mów, że dziadka Nathaniela czy innego Sammsa! 

- Nie. Kupiłem w Oregonie - przyznał bez entuzjazmu. Chciałby, aby to była kolejna pamiątka po pradziadku Lloydzie. Ale tak nie było. Ten swój rewolwer rozbił pod kowalskim młotem Eda Hendersona. Tak opowiadał mu dziadek. A dziadek wiedział najlepiej.

- To ile chcesz za niego?

- 1 000 000 $

- Ile?

- 1 000 000 $! Głuchy jesteś?!

- To wariactwo!

- To po co pytasz? Nie jest na sprzedaż i tyle. 

- Szkoda.

- Czy ja wiem? Na niedźwiedzia z nim nie pójdziesz. Chyba tylko na bal przebierańców.

- Wiesz, że mój wnuk Joe... oni te rekonstrukcje... Wczoraj jechał aż do...

- Dziecinada!

- Masz rację, ale jaka cenna! - Bob był dumny ze swego wnuka. A kiedy ten wdziewał konfederacki mundur, to po prostu serce w nim rosło. - Dzieciaki szaleją.

- A po tych wygłupach chociaż wiedzą kto przegrał? - sposępniałe oblicze prawnuka bohatera spod Fredericksburgiem przypominało, że jednak w Appomattox była ostateczna klęska.

- No... co... ty... To jak jesteś taki mądry, to zdejmij Jeba! Twego dziadka przewróciłoby w grobie.

- Był skremowany, to raczej by się przesypał...

- A widzisz, a widzisz? Joe jest dumny.

- Z czego? Z klęski?

- Oj, Blake... to było dwieście lat temu.

- Prawie 160! - poprawił go. Nie cierpiał, gdy ktoś pozwalał sobie na dowolność historyczną. Fakt, nie pozwalał sobie drwić z historii. Gdy pułkownik Glenwood  ironizował na temat  waleczności i strategii Stonewalla w 1863 r., to wycelował w niego swego obrzyna i kazał iść do wszystkich diabłów. Sprawa była głośna. Oparła się nawet o sąd. I wprawdzie odstąpiono od oskarżenia, ale...

Głośny warkot gąsienic był jednak zaskoczeniem. Szyby w sklepie zadrżały.

- To Rick i jego buldożery i takie tam... - z miną znawcy oświadczył Bob. Faktycznie. Po chwili przed witryną przemieściły się jakiś dźwig i takie tam. 

- Przeklęty Jankes! - świat Blake Sammsa był prosty, dzielił się na dwa światy: swoich i tych tam. Tak bezosobowo wyrażał się o Jankesach. W głowie miał zaszczepione, po której kto stał stronie, gdy padał Fort Sumter, a rozpasione hordy Shermana paliło Dixi. 

- A twoja Judy nie wyszła za gościa stamtąd? - Bob kiwnął głową w kierunku północnym.

- Widziałeś ją od tamtego czasu? - warknął Blake. Tylko tego brakowało, aby ten fachowiec od silników i płynu hamulcowego mądrzył się i edukował go w sprawach rodzinnych. Judy wyjechała wiele lat temu. Wysyłała kwiaty na grób matki i tyle ją widział. Tak, to była i jego wina, ale nie myślał się do tego przed nikim przyznawać, a tym bardziej z tego rozgrzeszać.

- Świetna była dziewczyna. Nikt tak nie śpiewał "God bless Robert E. Lee", jak ona. Miała jechać do Nashville...

- Miała - Blake chciał uwolnić się od ględzącego Boba. Słyszał, że ci spod "Bliźniąt", to zamęczające świat gadaniem swoim pierdoły.  Jedna teraz tu stała. Przyszedł kupić tylko pudełko naboi na niedźwiedzia. - Nie masz drobnych? Wezmę każdą kwotę. 

- Masz mnie dość?

Blake nic nie odpowiedział. Nie miał po prostu już siły, aby zrażać do siebie starego kumpla z Korei. Młodzi nawet nie słyszeli o tej wojnie. Oni tam byli. Najpierw to Kim pognał ich na południa, a potem role się odwróciły. Ale wtedy dowodził Douglas MacArthur, a nie takie wymoczki, co dziś.

- Brenda nie czeka ze stekiem? - Blake chwycił się najmocniejszego argumentu. Brendy Harford bały się nawet ptaki przelatujące nad jej domem, ogrodem. Nie daj Pani gdyby przysiadły na wypielęgnowany przez nią trawniku. Śrutówka szła w ruch. 

- Chyba chwyciłeś mnie poniżej pasa Blake! - Bob nie był szczęśliwy tym odkryciem. - Stek byłby argumentem, ale zęby już nie te. Chyba sobie implanty wstawię. Nawet Grover namawiał mnie do tego, ale to cholernie drogie.

- Sprzedaj dom po matce.

- Co ty?! Pamiątka rodzinna.

- Jeszcze kilka lat i będzie ruderą, a nie pamiątką i pies z kulawą nogą tam nie pojedzie.

- Może masz rację? Ale nie. Helen by mnie straszyła nocami.  

- Chyba nie wierzysz w duchy? - Blake uśmiechnął się szeroko. Tego nie spodziewał się. - Ktoś kto był pod Osan nie może bać się duchów! Nie ty spaliłeś wtedy dwa T-34?

- Dawne dzieje, Blake. A może pójdziemy na wódkę?

- Ja pracuję, nie wiem czy widzisz.

- Eee tam, pracujesz! Jeden klient dziennie? To masz z głowy! Bo ja nim jestem.

- Idź już Bob...

Bob Harford zmarkotniał.  

- Może i byliśmy pod Osan, ale to ja mam jaja Blake, nie ty - wysapał po chwili. Położył odliczoną kwotę i wziął pudełko naboi. - Pamiętaj, ja ci to mówiłem kapral X Korpusu Bob Harford.

Ruszył ku drzwiom. Otworzył je. Przystanął. Odwrócił się do Blake:

- Niech żyje generał Douglas George MacArthur!

Zasalutował do swej wymęczonej życiem czapki, która najlepsze lata miała za sobą jeszcze w czasach Cartera. I wyszedł.

Blake Samms został sam. Jaka ulga. 

- Najgorzej jak się trafi pierdoła. A Bob z nich największy - mruczał do siebie. Spojrzał na rewolwer Whitneya. Co za pomysł, żeby prosić go o sprzedaż tej właśnie broni. Może gratis miał dorzucić szablę spod Fredericksburga? - Zabawny ten Bob.

Nagle drzwi do sklepu otworzyły się z hukiem. Wpadło jakieś starsze przerażone małżeństwo, dwie dziewczyny i chłopak z plecakiem.

- Dzwoń pan... pan... - kobieta nie mogła się opanować.

- Tam! Tam!... - starszy mężczyzna pokazywał za siebie drżącą ręką.

- Co się stało?! - Blake wyszedł zza lady. Obie dziewczyny trzęsły się, jedna miała oczy pełne łez. Dopiero teraz zauważył, że chłopak ociera okrwawione czoło.

- Tam! Tam... - słyszał za sobą. Wyszedł przed sklep. Akurat mijały go dwa policyjne samochody. Oba na sygnale. Spojrzał w kierunku, do którego zmierzały. Na placu gen. R. E. Lee stał mężczyzna z bronią. Dobiegło do niego, jak krzyczy: "Precz! Sukinsyny!". Zmrużył oczy. "Bydlaki!" - i padły kolejne strzały. Głos z megafonu dotarł do niego bardzo wyraźnie: "Rzuć broń! Rzuć broń! I poddaj się!". Ale w odpowiedzi padły tylko kolejne strzały. Nie miał wątpliwości ktoś strzelał z ciężkiej broni myśliwskiej. - Chryste panie, Bob!...

Pobiegł w kierunku placu. Rosły policjant zatrzymał go. Na tabliczce miał napisane "M. Schuba":

- Dokąd dziadku?! Tu nie wolno!

- Ale to... Bob!

- Rzuć broń! - odezwał się z megafonu głos szeryfa  Quincy Croixa. - Powtarzam rzuć broń!

- Pocałujcie mnie w dupę! - wydarł się Bob.

- Jeszcze nikomu nic się nie stało! - głos szeryfa jednak drżał. Znał strzelca. Jak każdy z sąsiedztwa. - Panie Harford! Zaraz będzie tu pana żona! Proszę odłożyć broń! I podnieść ręce ku górze!  

- Szeryfie, może ja? - Blake podszedł z posterunkowym.

- Co ty tu robisz?! - szeryf znał też i jego. - Nie powinniście pić ziółek?

- I oglądać "Playboya"? Quincy chyba nie chcesz zastrzelić Boba?

- Jak będę musiał?

- To najpierw zastrzel mnie. Idę!

- Gdzie? Stój! - szeryf oniemiał.- Nie strzelać!

Bob Harford stał przed pomnikiem generała Roberta E. Lee. Wyglądał, jak David Crockett broniący Alamo. Brakowało mu tylko czapki ze skóry szopa pracza. 

- Blake! Nie mieszaj się! - krzyczał do niego Bob.

- Już się wmieszałem! Co ty wyrabiasz?!

- Nie mów do mnie, jak Brenda!

- Jak Brenda?!

- Że coś wyrabiam! Coś głupiego!

- Bo to głupie! Rozejrzyj się! Wiesz, że Croix zaraz ciebie zastrzeli? Wiesz dlaczego tego jeszcze nie zrobił?

- No, dlaczego?!

- Bo wie, że staremu żołnierzowi X Korpusu pomieszało się we łbie. Chcesz dać się zabić za tę kupę złomu?

- To... to... przecież pomnik... generała Lee...

- W dupie tam z tym pomnikiem! - zaczął na niego wrzeszczeć. - Zabiorą go do muzeum. Będziesz mógł go tam odwiedzać. 

- Pieprzysz Blake! Przerobią go na spinacze dla biur, na podkładki do śrubek!

- A nawet jeśli, to co?! Generał Lee nie żyje od stu pięćdziesięciu lat. Zapomnieliśmy o nim? No odpowiedz. Czy zapomnieliśmy?

- No,  nie!

- To odstaw tę pukawkę stary durniu! 

Bob wahał się. Rozejrzał dookoła. Zza kilku wozów policyjnych dostrzegł wycelowane w siebie karabiny. Nie był głupi, choć może Brenda miała go za takiego. Opuścił dubeltówkę. Czterej policjanci, na znak szeryfa Croixa, podbiegło do niego.  Ten najwyższy wyrwał mu broń. 

- Panie Harford, muszę pana aresztować! - usłyszeli głos szeryfa. 

Bob wtulił się w Blake. Rozpłakał się jak dziecko.

- Bob! Żołnierze X Korpusu nie płaczą.

- Bo byli pod Osan?

- Bo byli pod Osan.  


THE END


 


Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.