piątek, listopada 13, 2020
Pandemiczne opowieści - odsłona XIII - Artemida i centaury
Artemida przebudziła się. Otarła oczy mgłą. Poprawiła falujące włosy i... fiuuuu! Pierwszą strzałę posłała w niebo. Nagle: łup! Spadł orzeł.
- O, cholera! - sapnęła boska. - Znowu tatuś będzie się ciskał?
Nie dokończyła, gdy pogodne niebo przeszył grom. Potężny! Przepotężny! Tak potężny jakiego w Helladzie dawno nie widziano.
- Oj! Tato wie...
Ale tato, boski i gromowładny Zeus nie myślał inaczej pogrozić niesfornej córce, bo akurat załatwiał sprawy z kulawym Hefajstosem. Egida lekko wygła się, kiedy boski interweniował, gdy Achajowie ciskali się na Trojańczyków za porwanie Heleny.
- Będę uważała - ale odpowiedzią był drugi błysk. - Wiem, wiem.
Artemida miała kłopoty z dotrzymywaniem danego słowa. No, ale taka już była. Jak się budziła, a kołczan był pełen strzał musiała sobie postrzelać. A, że akurat dostało się orłowi. Dobrze, że nie w pawia - pomyślała Artemida. Gniewna Hera dopiero by wylewała swoją żółć na nią. Starczyło, że sama była skutkiem uniesienia gromowładnego z Ledą.
Poprawiła włosy i... fiuuuu! Druga strzała poszybowała daleko, daleko, daleko... Bez efektu? Nic bardziej mylnego. Podniósł się ryk, wrzask, jakby ktoś z martwych wydostał ducha lwa nemejskiego. Wsłuchała się uważnie, bo to zdecydowanie nie był zwierzęcy odgłos. Tym bardziej, że towarzyszyło mu dudnienie niczym setki hoplitów maszerujących ku swemu przeznaczeniu.
- O, cholera! - Artemida nie wiedziała czy stać i czekać na to, co czas sobą przyniesie, czy dać nura gdzieś w zarośla. I pewnie byłaby to zrobiła, gdyby nie...
- To ty?? - usłyszała nad sobą.
- Że, co ja?!
- Nie udawaj głupiej! - zacharczał tamten. - Może jestem i stary, ale nie ślepy.
Artemida spojrzała. Najpierw dostrzegła kopyta, które nerwowo ryły w ziemi. Piękny ogon odganiał się od natrętnych much. Koń? Chciała poznać jeźdźca, który tak zuchwale sobie poczynał. Ale... Ale jeźdźca nie było. Bo oto przed nią stał rozgniewany siwobrody centaur.
- O! konik?
- Ja ci dam zaraz "konika"! Wybiję ci te fanaberie z głowy! - ryczał nad jej głową. Czuła jego ciężki oddech. Powiało grozą
- Mało mnie nie zabiłaś! - odezwał się głos drugi. - I moich braci!
Artemida zerknęła w bok. I faktycznie dostrzegła kolejnego centaura. A zaraz za nim dobiegał trzeci?
-
Matka was więcej nie miała?! - krzyknęła nie na żarty przestraszywszy
się tego mini stada. Trzy centaury na jednej polanie, to zapewne o dwa
za dużo - pomyślała.
- Smarkata! - warknął ten, co nadciągnął drugi.
- Zuchwały jesteś! - zauważyła. - A ty ktoś taki? Pyskatos?!
- Atokos! - i tupnął groźnie kopytem. - A to moi bracia Kastos i Kalamos.
- Zniewaga! Zniewaga! - pieklił się ten, który jako ostatni zjawił się na polanie, a nazwany Kalamosem. Uniósł ku górze groźnie ściśnięte dłonie - Za mniejsze fanaberie roznosimy na kopytach!
- A on jest głupi czy ciężko myśli? - Artemida sięgnęła do kołczana.
- To ty jesteś głupia dziewka! - zapieklił się Atokos, po którym znać było, że to on dominuje w tym stadzie.
- Nie wiesz z kim zadarłaś! - wtrącił swoje Kastos i zrównał się z bratem.
- No z kim? - prowokować było ulubionym zajęciem Artemidy. - Bo ja tu widzę jakąś nieudaną koninę.
- Koninę?! - zgodnie odezwały się trzy głosy. I natarły na Artemidę.
- No, no! - naciągnęła cięciwę. Błysk grotu przyhamował trzy rozbrykane stwory.
-
Jedna strzała na nas trzech? - zarechotał cynicznie Kalamos, który
widać był najmłodszy, a przy tym najmniej rozgarnięty. Złamał szyk i
wysunął się do przodu.
- Milcz! - ofuknął go Atokos. I zgromił ciężkim spojrzeniem.
- Warto słuchać starszych - dopowiedziała Artemida. - Ja swego brata słucham. Od czasu do czasu.
Trzej przybysze roześmiali się.
- Gdzie ten osiłek?
- Gania gdzieś z Hiacyntem.
- Jak to z Hiacyntem? - zdziwił się Atokos.
- Z tym Hiacyntem? - upewnił się Kastos.
- Innego nie znam - oparła Artemida.
- To... to... to... kim... ty... ty... jesteś?! - wydukał Kalamos.
- Od tego trzeba było zacząć? - ale Kalamos już tego nie dowiedział się. Artemida wypuściła strzałę, a te bezbłędnie wbiła się w jego lewe oko. Nim Kastos uskoczył w bok dwie strzały już rozrywały mu krtań. Potknął się o własne nogi. Atokos stanął dęba.
- Córko Zeusa! - krzyknął, a było w nim tyle trwogi i bojaźni, że zimny pot spłynął mu po karku. Kalamos konwulsyjnie trząsł kopytami, by po chwili zastygnąć w dziwnej pozie. Kastos leżał na boku. Nie wiedzieć skąd pojawiły się jastrzębie. Kołowały już nad nim wietrząc łatwy łup.
- Chcieliście igrać ze mną?! - napięta cięciwa czekała tylko uwolnienia, aby swą siłą wyrzucić kolejną strzałę. - Z córką Zeusa?!
Atokos patrzył to na martwych braci, to na łuk w rękach bogini.
- Myślałeś głupcze, że skoro jest was trzech, to dacie radę jednej kobiecie?
- Nie... nie... wiedzieliśmy...
- ...kim jestem? Nazywam się...
- Wiem! O! boska! Artemida!
- Artemida, głupcze! Myślisz, że zadrży mi ręka?! Niobe też łudziła się. Nie oszczędziłam ani jednej z jej córek.
- Wiem, wiem! Ale ty mnie oszczędź - rozpacz wylewała się niemal z ust centaura.
- A to niby dlaczego? - opuściła łuk ku ziemi. - Jesteś może i najmądrzejszy z tego stada, ale...
- Byłem... byłem... - słowa grzęzły, nie miały mocy, tylko konwulsję. Obok leżeli martwi bracia.
- Byłeś głupcem Atokosie! Podniosłeś rękę na córkę Zeusa! Gorzej wybrać nie mogłeś. Zadarłeś z boginią! Z kobietą!...
- Ale...
- Milcz! Zachowaj godność do końca. Ta strzała utopi twą hańbę w milczeniu. Nikt poza mną i sforą mych psów tego nie zapamięta.
-
Psów? - rozejrzał się. Dopiero teraz dostrzegł, że znad wysokiej trawy
uniósł się jeden ciekawski łeb, potem, drugi, trzeci, czwarty. Znał los Akteona. Zuchwałość tegoż stała się przyczyna straszliwego końca.
-
Co wolisz? - Artemidę upajała tą chwilą przewagi, widokiem oczu Atokosa,
które szukały rozpaczliwie pomocy, która znikąd nadejść nie mogła. - Kły
moi psów, czy ostrze mego grotu? Wybieraj! Cerber przy nich, to łagodny
puszek...
Psy otoczyły Artemidę.
- No? Na co postawiłeś końsko-ludzka przybłędo? Odmieńcze przebrzydły?!
Atokos zrobił dwa, trzy kroki w tył. Wciąż kalkulował. Tylko, że nic z tego nie wychodziło. Wciąż wychodził mu ujemny wynik. Wciąż dochodziło doń, że to, koniec. Nieubłagany koniec. Postawił jednak na rączość swoich kopyt. Rzucił się w bok. Przesadził ciało jednego z braci. Las był o kilka skoków w przód. Ale w tej chwili drętwy cios zachwiał nim. Kątem oka dostrzegł, jak strzała dosięgła jego boku. Wierzgnął. Obrócił się. Wyglądało, że zaraz wykona ostatnią szarżę. Dwie inne strzały dosięgły celu, jakim był. Ujrzał jeszcze przed sobą rozwścieczoną sforę. Uniósł w górę przednie kopyta. Psy całym swym impetem natarły nań. Zachwiał się i runął pod ich łapska i kły.
Artemida nie spieszyła się. Psy dokonały aktu łaski? Półprzytomne oczy zdawały się patrzeć, jak jej nóż wbijał się w jego krtań. Ostatnie tchnienie. Ostatni łyk powietrza. Koniec.
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.