poniedziałek, marca 29, 2021

Przeczytania... (394) Alice Lugen "Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca" (Wydawnictwo Czarne)

"Pod koniec stycznia 1959 roku grupa turystów, głównie studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej, postanowiła uczcić kolejny zjazd KPZR zdobyciem góry Otorten w Uralu Północnym. wyprawa zakończyła się się tragicznie i w wyjątkowo zdumiewających okolicznościach" - to zapowiedź opowieści, która wstrząsnęła w roku 1959. Niewyobrażalna tragedia. To już przeszło LX lat. A jednak pozostaje wiele pytań bez odpowiedzi.

Historie znam tylko z oglądanych przed laty filmów dokumentalnych. Nigdy niczego na ten temat nie czytałem. Nawet nie wiem czy ktoś kiedyś zajmował się tym tematem w Polsce. Teraz mamy książkę Alice Lugen "Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca", (Wydawnictwo Czarne). Z notki biograficznej o Autorce dowiadujemy się m. in., że jest polską dziennikarką, absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego, jest ghostwriterką, występuje pod pseudonimem Alice Lugen, mimo młodego wieku napisała 26 książek, aczkolwiek te która tu mamy przed sobą należy traktować, jako samodzielny debiut twórczy. Kto kryje się za A. L.? Nie wiem. Nie mam zamiaru uprawiać śledztwa. To zostawiam Alice Lugen. Byłem przekonany, że mam przed sobą plon pracy Angielki lub Amerykanki. A tu zaskoczenie: Polka.
"Jeden wielki pierdolnik! W każdym źródle jest co innego! Za nic na świecie, za żadne pieniądze nie będę w tym grzebać" - to jedna z opinii, jaką przytacza Autorka. I już wiemy dlaczego pojawił się dziwny podtytuł: "Historia bez końca". I już wiemy, że nasze ciekawość została rozpalona. I już wiemy, że czeka nas blisko dwieście pięćdziesiąt stron zagmatwania. Przytoczona powyżej opinia jest jedną z wielu. Czy tej treści zniechęciłaby nas do czytania: "Napisz swoim czytelnikom, że jeśli ktokolwiek ręczy głową za własną hipotezę, wynika z tego tylko jedno: nie ceni swojej głowy".
Książka Alice Lugen wprowadza nas w świat ZSRR/ZSRS/CCCP jeszcze czasów Nikity Chruszczowa. Rok 1959. Ledwo sześć lat wcześniej zmarł Stalin. Że jesteśmy w tym dziwnym kraju przekonujemy się czytając choćby takie zdania o uczestnikach górskiej wyprawy: "Stanowili trybiki w wielkiej machinie napędzanej budżetem partii komunistycznej, produkującej taśmowo podróżników i zagospodarowując wolny czas młodych ludzi". Nie, to nie Orwell. Taki obrazki, to szczególnie dla młodszego pokolenia (szczególnie tego urodzonego po 1989 r.) do poznania realiów, w jakich żyli bohaterowie tragedii. Mamy zatem nie tylko rys górskiej wspinaczki, ale tego czym był ustrój realnego socjalizmu. Dodajmy nie tylko w 1959 r. Alice Lugen dość obszernie, jak na objętość swojej książki, pisze o edukacji turystycznej w ZSRR/ZSRS/CCCP. Komisje, nadzór, kompletowanie dokumentów i sprzętu, zależność od partyjnych (KPZR) czy komsomolskich władz - to jak podróż do jakiejś koszmarnej krainy!...
Na górę o zwyczajowym numerze 1079 postanowiło zawalczyć dziewięcioro śmiałków: Igor Diatło (rocznik 1936), Jurij Doroszenko (rocznik 1938), Ludmiła Dubnina (rocznik 1938), Aleskander Kolewatow (rocznik 1934), Zinaida Kołmogorowa (rocznik 1937), Gieorgij Kriwoniszczenko (rocznik 1935), Rustem Słobodin (rocznik 1936), Nikołaj Thibeaux-Brignolle (rocznik 1935), Siemion Zołotariow (rocznik 1921). Młodzi ludzie. Średnia wieku, to 24,5. Jest zdjęcie z Cmentarza Michajłowskiego w Jekatyrynburgu. Są biografie wszystkich uczestników tragicznej wyprawy. Można spojrzeć w oczy m. in. Zinaidy Kołogorowej czy Rustema Słobodina. Dowiedzieć się kim byli, co robili, ale i jak to co się stało w Przełęczy Diatłowa podziałało na los ich rodzin, ze szczególnym wskazaniem na ojca Ludmiły Dubniny. Sporo kadrów z samej wyprawy.
"Książka Alice Lugen to rewelacja! Czyta się ja jak horror. I jak w horrorze ma się ochotę krzyczeć do bohaterów: «Nie idźcie tam!». Ale przecież autorka pisze o tym, co naprawdę wydarzyło się na Przełęczy Diatłowa..." - to opinia Mary Guzowskiej. I o tym nie wolno zapominać. To nie fabuła. To rzeczywisty zapis zdarzeń i kolejna próba wyjaśnienia, co się tam naprawdę stało. Na ile udana? To powinien ocenić każdy, kto zmierzy się z przeszło dwustoma stron. Kiedy prześledzimy przypisy i bibliografię widzimy, że Alice Lugen przyłożyła się do pracy. Ta opowieść, to rekonstrukcja, nieomal dziennik wydarzeń. Dzień po dni śledzimy kolejność zdarzeń od 23 stycznia do 1 lutego 1959 roku: "W miejscu ostatniego noclegu uczestnicy wyprawy wreszcie postawili prymitywny szałas. konstrukcję zabezpieczyli porąbana siekierą drewnem oraz świerkowymi gałęziami"
Zaskakuje fakt, że nadal istnieją wątpliwości, co do... tożsamości uczestników tej tragicznie zakończonej eskapady. O jednym z uczestników, S. Zołotariowie, czytamy m. in.: "Dla dziennikarzy śledczych jego biografia to ziszczenie koszmaru dającego poczucie kompletnej niemocy, której istota sprowadza się do rosyjskiego przysłowia: «Zapytaj dziesięciu świadków, otrzymasz tuzin wersji»". Przypominam, że od opisywanej tragedii minęły 62. lata I ciągle są niejasności? Już sam ten fakt sprawia, że sprawa ma posmak tajemniczości. Autorka dość drobiazgowo, jak na objętość książki, pozwala nam poznać biografię wymienionego. Sama ma wątpliwości, kiedy pisze: "Która z podanych wersji była prawdziwa? Wszystko wskazuje na to, że żadna". Choćby weryfikacja wojennej epopei Zołotariowa. To, co on opowiadał o sobie, a fakty? Skoro zawodowi historycy kapitulowali wobec... braku dokumentów. Te po prostu albo nie istniały, albo zaginęły. Nic się nie zgadza. Trudno było nawet odnaleźć frontowych towarzyszy walk. Nawet rodowe otczestwo (Autorka lub tłumacz myli się pisząc, że to forma... pseudonimu) nie zawsze się zgadza, ba! imię własne: "Z powyższych powodów powstało kilkanaście różnych kombinacji zapisu jego danych osobowych". Mamy niezwykłe zagmatwanie biograficzne. To samo dotyczy znalezionego 4 maja 1959 r. ciała, które miało być zwłokami Zołotariowa. Kiedy się to czyta, ma się wrażenie, że to jakiś pokrętny kryminał z piętrzącymi się niewiadomymi. Rozkład ciała był na tyle zaawansowany, że nie pokazano go rodzinie. Opisano tylko, a ten ni jak się nie miał do tego,co bliscy pamiętali. A potem poszukiwania na Cmentarzu Iwanowskim w Swierdłowsku. Po chwili zapominamy, że to ma być historia z Przełęczy Diatłowa, bo nasz czytanie i myślenie skupia się na ciele jednego uczestnika? Rosyjscy blogerze piszący o sprawie "...skarżyli się, ze po każdym wpisie spada na nich fala hejtu". Sprawa żyje. Rusza nawet obojętnego czytelnika. Mnie na pewno. Kiedy wreszcie znaleziono rzekomy grób ofiary, to badania DNA wykluczyły, że to Zołotariow! Pozostaje sekret syna i wspomnienia pasierbicy. Proszę to uważnie przeczytać. Robi wrażenie.
12 lutego 1959 r. grupa Diatłowa "...powinna dotrzeć w drodze powrotnej do wsi Wiżaj i z lokalnej poczty nadać telegram adresowany do sekcji turystycznej przy Politechnice Uralskiej. [...] Nie dotarli. Nie wysłali telegramu".  Niepokój rodziny nie robił na nikim wrażenia. Zaskakuje lekceważenie władz uczelni czy tzw. organów: bierność! Autorka cytuje wypowiedź jednego ze świadków tamtego czasu: "Wiedzieliśmy, że ekipa Diatłowa się spóźnia, i zaczęliśmy odczuwać lekki niepokój, ale bez paniki. Oni byli uważni za jednych z najlepszych turystów, Nikt nie potrafił uwierzyć, że coś im się stało". Dopiero 19 lutego uczelniana sekcja turystyczna zaczęła się budzić z marazmu. Ruszono z kopyta, aby szukać zaginionych? Alice Lugen zostawia nam obraz totalnej niewiedzy władz uczelnianych! Brak było książeczki wyprawy, nikt nie znał trasy, nie potrafiono jej odtworzyć nawet w oparciu o człowieka który miał je widzieć. Jak ponury żart brzmi ten zapis: "Co gorsza, sekcja turystyczna nie dysponowała nawet mapą Uralu Północnego, mogącą zawęzić obszar poszukiwań". To naprawdę historia ocierająca się chwilami o kryminał, połączony z niewyobrażalnym chaosem. Trudno pojąć, co działo się w rodzinach uczestników, którzy trafiali na ten chaos i brak zdecydowania. "Z jednej strony poszukiwania zaginionych turystów były moralnie słuszne i niezbędne. z drugiej jednak do lokalnych władz partyjnych wpływało sporo donosów informujących, że grupa Diatłowa składa się ze szpiegów planujących ucieczkę za granicę".  Teorie, jakie otaczały sprawę jeszcze teraz wprawiają w osłupienie, np. nielegalne poszukiwanie złota i ucieczka z nim za granicę? I to nie są żart. Towarzysze nie wiedzieli, jak to ugryźć. Nie śmiejmy się z lęku jaką podjąć decyzję, a opieszałość w takiej dziwnej sytuacji zabezpieczała partyjne stołki przed katastrofą. To był ZSRR/ZSRS/CCCP. Strach przed podjęciem złej decyzji był paraliżujący.
21 lutego 1959 r. wykonano pierwszy lot rozpoznawczy nad ewentualnym terenem, gdzie zaginęła grupa. Okazuje się, że akcją ratunkową od 22 lutego kierował pułkownik Gieorgij Ortiukow, onegdaj sekretarz marszałka G. Żukowa! "...nakazał rozpocząć akcję w górach, a nie na początku szlaku. [...] Pułkownik założył, że turyści czekają na pomoc w okolicy Otortenu lub pobliskich szczytów, gdzie mogły zatrzymać ich bardzo trudne warunki pogodowe, osłabienie lub utrata sił spowodowana ogromem trudów"- czytamy.  Sięgnięto po pomoc Mansów i ich szamana Kurikowa! Oni jedni mogli wytropić zaginionych. W końcu należeli do tubylczego ludu, obyci z terenem. Zaskoczeniem dla poszukujących było, jak kilka dni później pojawiła się grupa kolejnych kilkunastu turystów-studentów, którzy... wybierali się w góry. Pilot, który ich zobaczył miał powiedzieć: "Czy mało im było tych dziewięciu zaginionych? Studenci mieli lekkie ubrania, kurteczki szturmowe, buty do biegania". Beztroska godna rodzimych turystów/turystek, którzy w klapkach lub na wysokich obcasach suną na górskie szlaki i szczyty.   27 lutego, jeśli dobrze odczytuję czas akcji i przebieg akcji ratunkowej, odnaleziono dwa ciała i namiot! Alice Lugen cytuje wypowiedź Borysa Słobcowa, który dotarł do odnalezionego namiotu. coraz to przecieramy oczy. O zachowaniu ekipy ratunkowej czytamy np.: "Nie myśleli o tym, że w pustym namiocie zostały kurtki, buty i inne ciepłe ubrania. W trakcie wieczornego posiłku poczęstowali się alkoholem znalezionym wśród rzeczy turystów".  Beztroska, z jaką obeszli się z namiotem napawa totalnym osłupieniem: "W trakcie oględzin podziurawili namiot czekanem do lodu. Rozerwali fragment materiału na ścianie od strony zbocza.. [...] Przejrzeli kieszenie kurtek turystów" - itd, itp. 
Od początku pojawiały się same znaki zapytania, np. kwestia śladów: "...badaczy tragedii zaintrygowała nie tyle liczba osób, które poruszały się po zboczu, ile fakt, że ich ślady zachowały się mimo upływu trzech tygodni. Co więcej, zdaniem świadków, nie były wklęsłe, ale wypukłe". Zdjęcia ich mamy okazję obejrzeć. Przybliża nas do tragedii, o której czytamy. Jeden ślad wskazywał, że osoba była obuta. Reszta zostawiła ślady w skarpetkach lub boso? "Ślady wskazywały, że grupa opuściła namiot w panice. Rozcięto ścianę nożem, gdyż rozwiązywanie zasznurowanego wejścia zajęłoby cenny czas" - brzmi, jak początek horroru. Co jakiś czas trzeba sobie przypominać: to nie fantazja, to naprawdę stało się w lutowa noc 1959 roku. Zresztą A. Lugen przyznaje: "Rozcięty namiot i ślady budziły grozę. Miejsce tragedii wyglądało tak, jak gdyby turyści w zorganizowany sposób, z chirurgiczną precyzją robili wszystko, co było w ich mocy, aby umrzeć długą i poprzedzoną mroźną tortura śmiercią". Pytania, które padały 62. lata tem cały czas są aktualne: "dlaczego nie wrócili do namiotu? dlaczego poszli do lasu?". Skąd ten napad paniki?
"Na zewnętrznej stornie lewej dłoni zdarta skóra. Między palcami krew. Palec wskazujący obdarty ze skóry. Skóra na goleni lewej nogi zdarta, widoczna krew" - to zapis za akt, dotyczy zwłok Grigorija Kriwoniszczenki.  Był bez butów, jak odnaleziony opodal Jurij Doroszenko. Oszczędzę dalszych opisów (poruszający jest zwłaszcza ciała R. Słobodina), zacytuję tylko Autorkę książki: "Wygląd zmarłych i ich mocno niekompletne odzienie potęgowały trwogę". Pojawiały się kolejne pytania, np. skąd na miejscu ich śmierci znalazły się resztki onuc, których nikt z uczestników nie używał. Wkrótce zaczęto odnajdywać kolejne ciała, z pomocą przyszły psy tropiące. Przez cały kwiecień szukano pozostałe cztery ciała. Odnaleziono je dopiero wspomnianego 4 maja 1959 r.: "Ofiary trudno było rozpoznać z uwagi na zamiany barwne i ubytki tkanek miękkich w okolicach twarzy".  Nie wyobrażam sobie być członkiem rodziny i czytać to, co cytuje Autorka. 
Śledztwo, które przeprowadzono woła o pomstę do nieba! Postawiono zarzut tubylczym Mansom, że zamordowali turystów, bo weszli na ich świętą górę? Wybuchła burza wokół nich. Absurdem było stawianie zarzutów, na co zwraca uwagę Autorka: "...mierzyli zazwyczaj około metra pięćdziesięciu. Zimą, ubrani w grube zwierzęce skóry, przypominali puchate kulki. Nie budzili przerażenia. Łatwo dałoby się ich obezwładnić [...]". Godna zachwytu jest postawa... prokurator W. Korotajewa, który za swoją postawę został odsunięty od prowadzenia sprawy. Zachowanie kolejnego prokuratora, Lwa Iwanowa też była daleka od tego, co oczekiwały władze. Wywoływanie błon fotograficznych w sekrecie przed oną władzą? Kule ognia na niebie? Robi się ciekawie... Wciągnięci zostajemy w wir tajemniczości AD 1959. Wszystkich dziwiło zaangażowanie w śledztwo czynników wojskowych. Starczyła jedna wizyta prokuratora L. Iwanowa w Moskwie, aby zmienić jego nastawienie do sprawy i ludzi. Jeden ze świadków wspominał: "Stał się zupełnie innym śledczym. Nic już nie mówił o zabójstwie ani awarii różnych przyrządów. Często kazał nam trzymać język za zębami"
Zostawiam sprawę w tym punkcie. Kompletnego zawieszenia. Dreszcz emocji? Zawód? O to chodzi. Książka Alice Lugen wciąga. Narracja, tajemniczość - dobrze skrojona opowieść. Nie zostawia nikogo obojętnym. Najgorsze, że pytania pojawiają się niemal na każdej stronie. Temat tej tragedii wraca?  Książka Alice Lugen nie jest jedyną, która dotyka tej dramatycznej i tragicznej historii. Wydawnictwo Bezdroże wydało ostatnio książkę: D. Eichar "Martwa góra. Historia tragedii na Przełęczy Diatłowa". Warto by pokusić się o swoistą analizę porównawczą.  Tym bardziej, że książka ta leży u mnie na wyciągnięcie ręki.

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.