niedziela, sierpnia 16, 2020
Przeczytania... (359) Kacper Śledziński "Wojna polsko-bolszewicka. Konflikt, który zmienił bieg historii" (Znak Horyzont)
"Wojna polsko-sowiecka do tej pory pozostaje historią żywą. Jest tak dlatego, że nadal żyje ona w pamięci współczesnych pokoleń Polaków, dla których stanowi przede wszystkim piękna kartę historii walk o niepodległość, chociaż ta wojna jak wszystkie inne piękna bynajmniej nie była" - zaczynam nietypowo, zaczynam wyjątkowo od cytatu i to nie z książki, która jest moim tu zainteresowaniem. To zapis z prof. Mariusza Wołosa, którą odnajdziemy na stronach najnowszego Pomocnika Historycznego - Polityki*.
Należę do tego pokolenia, które dobijało się (chciałem użyć określenia "walczyło", ale pewnie byłbym źle odebrany i zrozumiany) o prawdę o bohaterów wojny polsko-bolszewickiej, dobre imię i cześć marszałka Józefa Piłsudskiego. Jak opętani skakaliśmy do gardeł naszym nauczycielom. Mi było łatwiej? Połowa mnie (ta po kądzieli), to Kresy (te wileńskie). Jedna z najstarszych opowieści rodzinnych dotyczyły m. in. Marszałka. I tak mi zostało. Mój egzemplarz "Roku 1920" zdobyłem jeszcze za komuny! "Pierwszej Brygady" uczyłem się sam. Zdobyte wiersze tego okresu przepisywałem z benedyktyńska dokładnością. Po co znowu tyle o sobie, miast o książce? Żeby ten kto mnie nie zna wiedział, że sięgam po kolejną książkę o wojnie polsko-bolszewickiej nie dlatego, że mam taki nakaz, że trwa rocznica stulecia tej wojny (nie tylko bitwy warszawskiej, paranoicznie określanej przez wielu "cudem nad Wisłą"). Nic z tych rzeczy. Taka jest potrzeba serca. Starczy zbadać ten blog, aby się tym przekonać.
Należę do tego pokolenia, które dobijało się (chciałem użyć określenia "walczyło", ale pewnie byłbym źle odebrany i zrozumiany) o prawdę o bohaterów wojny polsko-bolszewickiej, dobre imię i cześć marszałka Józefa Piłsudskiego. Jak opętani skakaliśmy do gardeł naszym nauczycielom. Mi było łatwiej? Połowa mnie (ta po kądzieli), to Kresy (te wileńskie). Jedna z najstarszych opowieści rodzinnych dotyczyły m. in. Marszałka. I tak mi zostało. Mój egzemplarz "Roku 1920" zdobyłem jeszcze za komuny! "Pierwszej Brygady" uczyłem się sam. Zdobyte wiersze tego okresu przepisywałem z benedyktyńska dokładnością. Po co znowu tyle o sobie, miast o książce? Żeby ten kto mnie nie zna wiedział, że sięgam po kolejną książkę o wojnie polsko-bolszewickiej nie dlatego, że mam taki nakaz, że trwa rocznica stulecia tej wojny (nie tylko bitwy warszawskiej, paranoicznie określanej przez wielu "cudem nad Wisłą"). Nic z tych rzeczy. Taka jest potrzeba serca. Starczy zbadać ten blog, aby się tym przekonać.
Należę do tego pokolenia, które jeszcze miało okazję spotkać i rozmawiać z weteranami wojny polsko-bolszewickiej. Żadna bolszewizacja historii, wciskanie ciemnoty na zakłamanych lekcjach historii nie robiły na mnie wrażenia. Tym bardziej sięgam po nowe opracowanie (kilka przedwojennych jest ozdobą mego księgozbioru) tematu. Już słyszałem te głosy: " znowu? przecież ty to wszystko wiesz!". Nie ma takiej publikacji historycznej, która by czegoś nowego nie uczyła, ba! zwróciła uwagę na ten czy ów epizod. Ale i... wkurzyła. Czy wolne jest czytanie książki pana Kacpra Śledzińskiego "Wojna polsko-bolszewicka. Konflikt, który zmienił bieg historii" (Znak Horyzont) w błogim spokoju? Moi uczniowie rzekliby, że skoro postawiłem takie pytanie, to zapewne - nie. I zapewniam, że chwilami irytacja następuje.
"W setną rocznicę wybuchu wojny polsko-bolszewickiej zobacz na własne oczy, jak wyglądała batalia Polaków o odzyskanie wolności. Przekonaj się sam, jak trudne musiało być podejmowanie decyzji w czasach politycznego chaosu. Weź udział w heroicznym zwycięstwie nad Armią Czerwoną" - takie zachęcenie znajdziemy na okładce, przy mini-rysie biograficznym Autora. Robi wrażenie ilość publikacji, jakie Znak już opublikował. W tym cyklu (odcinek 317) znajdziemy "Potop '39". Pozostałych prezentowanych tu tyłów nie znam. Wychodzi na to, że "Wojna polsko-bolszewicka...." jako pierwsza wykracza poza ramy II wojny światowej.
Zwracam uwagę na sam tytuł: "Wojna polsko-bolszewicka. Konflikt, który zmienił bieg historii". Autor nie poszedł na skróty. Nie zadowolił się tylko samą bitwą warszawską, obraźliwie określaną jako cud nad Wisłą. Mamy naprawdę szeroką panoramę dziejów. Czy niezbyt szeroką? Musiałem się upewnić, że chodzi o K. Śledzińskiego, a nie np. Normana Davisa. Zawartość pierwszych stron, która prowadzi nas od czynu legionowego zdawała mi się zbędna. Czemu wspomniałem N. Davisa? Bo uważałem, że tak rozpisany przebieg zdarzeń sprzed listopada 1918 r. jest zbędny dla polskiego czytelnika. Aliści doszedłem do wniosku, że rośnie pokolenie mniej zorientowanych czytelników. Nie myślę o ignorantach, którzy wycierają swe usta wojną polsko-bolszewicką, a nie mają na jej temat elementarnej wiedzy. Walki o Lwów w 1918 r.?
Pierwsze poważne rozczarowanie to rozdział "Zamach stanu". Dziwna narracja. Niby jest, a tak naprawdę niczego się konkretnego na jego temat nie dowiadujemy. "Ale już w niedzielę, 5 stycznia, kiedy Wilno toczyło nierówną walkę z agresorem, Warszawa huczała wzburzona... zamachem stanu!". Pada nazwisko pułkownika M. Januszajtisa - i to właściwie wszystko? Przy tak dostępnych źródłach - tylko tyle? To po co ten tytuł. starczyło wydarzenia 4/5 I 1919 r. upchnąć w jakiś akapit i kropka.
Zaskoczyło mnie takie podkreślenie: "...z Muśnickim przyjechał zdolny i bardzo obiecujący rotmistrz kawalerii niemieckiego pochodzenia, kształcony w rosyjskiej Akademii Sztabu Generalnego Władysław Anders". Nikt nie kwestionuje pochodzenia rodu Andersów, ale żeby tak napisać? To od dziś piszmy: F. Chopin francuskiego pochodzenia, J. Matejko czeskiego pochodzenia. Marszałkowi J. Piłsudskiemu - też się oberwało. Jakoś Autor nie poszedł w tę stroinę pisząc o obu Hallerach (Józefie i Stanisławie). Proszę sprawdzić. Razi moje ucho (nie wiem już które: historyczne czy tylko czytelnicze?), kiedy Autor podaje samo nazwisko, np. Haller czy Śmigły. Choć w tym drugim przypadku, nie zapominajmy, to nie jest nazwisko, a legionowy przydomek, który na trwałe przywarł do nazwiska rodowego: Rydz. Czepiam się? Taka już moja natura. Wymagam od Autora, aby był ścisły. W końcu może zdarzyć się, że dla pewnego pokolenia, to będzie pierwsza i ostatnia książka o wojnie polsko-bolszewickiej. I co wtedy? Nie chciałbym, aby moi Wnukowi poznawali kogoś, kto nazywał się: Prażmowski. Tylko - Prażmowski? Zgrzytnęło, gdy dotarłem do zdania: "Nadgorliwiec Prażmowski doszedł tymczasem do Wielkich Solecznik całą brygadą...". Oczywiście, że chodzi mi o pierwsze słowo w cytowaniu. Samo "Dreszer"?
Dobrze by było, gdyby pan Kacper Śledziński trzymał się nazw geograficznych, jakie przyjęte są w historii wojskowości polskiej. Nawet prosta wrzutka do przeglądarki internetowej sprowadza nas do... Dyneburga. Nikt nikomu nie zabrania używania narzuconej przez cara Aleksandra III nazwy, ale to róbmy to w przemyślany sposób, np: Dyneburg/Dźwińsk. Nie godzę się na taki topograficzny gwałt. Tym bardziej, że każdy rozsądny nauczyciel historii podpowiada swoim uczniom, jak Polacy zdobyli Dyneburg i oddali Łotyszom. Określenie "Dźwińsk" chyba nie przychodzi nikomu do głowy. Równie dobrze można by przyjąć określenie: Vilnius i Lwiw. Na to jednak Kacper Śledziński nie porwał się.
Zwracam uwagę na cytat, jaki pojawił się na stronie tytułowej okładki: "Polska ocaliła się własnym wysiłkiem i ufam, że jej przykład ocali Europę". To Winston Churchill. Szkoda, że Autor nie cytuje listu I. J. Paderewskiego właśnie do Winstona Churchilla o militarne wsparcie Armii Polskiej. Poznajmy nieprzychylne oblicze rządu JKM Jerzego V, choć: "Udało się jednak Churchillowi «przemycić» zgodę na wysłanie Polsce 50 samolotów oraz pozwolenie na wykupienie niemieckich karabinów".
Wartością dodaną (zwracam na to zawsze uwagę) jest bogactwo ikonograficzne książki. Tu przyłożono się sumiennie. Zasada poglądowości zaliczona na "6"? No, nie do końca. Proszę o cierpliwość, wrócę do tego wątku jeszcze. Zapomniano jednak o czymś, moim zdaniem, istotnym. Skoro tematem monografii jest wojna polsko-bolszewicka, to przecież aż się prosi o... mapy! Ruchy wojsk, położenie w dniu bitwy, plan bitwy (czy warszawskiej, czy nad Niemnem), zasięg obu wojsk przed wojną, w jej trakcie i na jej zakończenie. Nie ma. "Jest jedna" - odezwie się ktoś. Jest. Jak na pracę chcącą ukazać obraz wojny to chyba jednak zbyt mało.
Pragnę zwrócić uwagę wszystkich bydgoszczan zainteresowanych moim blogiem i cyklem "Przeczytania..." na ten fragment: "Do Taganrogu, gdzie akurat przebywał Denikin, wyjechał generał Aleksander Karnicki (ojciec znanego z czasów II wojny światowej komandora Borysa Karnickiego, dowódcy ORP «Sokół»). [...] W sztabie Armii Ochotniczej gościa przywitano z honorami. Karnicki, kawaler Orderu św. Jerzego III klasy, dwa lata wcześniej pełnił funkcję dowódcy Kaukaskiej Dywizji Kawalerii, w której służył, co ciekawe, miedzy innymi nieznany jeszcze szerokiemu gremium wachmistrz Siemion Budionny". Prawda jak dziwnie plotą się losy wojenne? Co z tym wszystkim ma wspólnego Bydgoszcz? Proszę odwiedzić Cmentarz Komunalny przy ul. Kcyńskiej lub przeczytać odc. 19 cyklu "Nekropolie" z 1 XI 2017 r. Czyj grób tam znajdziemy? Generała A. Karnickiego! Dla przypomnienia umieszczam tu moje zdjęcia sprzed trzech lat.
Trudno, abym pochylał się nad każdą sylwetką, którą opisuje Autor (np. ciekawe szczegóły dotyczące późniejszego generał S. Maczka). Na jedną postać chciałbym jednak zwrócić uwagę, późniejszego generała Konstantego Plisowskiego (tu w randze pułkownika). Przypomniano jego wojenną epopeję AD 1918, kiedy przedzierał się ze swoim szwadronem z Odessy do Bobrujska. To obok A. Karnickiego drugi oficer związany z I Korpusem Polskim gen. J. Dowbor-Muśnickiego! I znowu... Bydgoszcz. Tym razem nie chodzi o pochówek, a jednego z żołnierzy generała, jakiego poznałem bodaj w 1987 r., który pod jego rozkazami służył w Brześciu Litewskim w 1939 r. Jest też fotografia generała.
Pragnę zwrócić uwagę wszystkich bydgoszczan zainteresowanych moim blogiem i cyklem "Przeczytania..." na ten fragment: "Do Taganrogu, gdzie akurat przebywał Denikin, wyjechał generał Aleksander Karnicki (ojciec znanego z czasów II wojny światowej komandora Borysa Karnickiego, dowódcy ORP «Sokół»). [...] W sztabie Armii Ochotniczej gościa przywitano z honorami. Karnicki, kawaler Orderu św. Jerzego III klasy, dwa lata wcześniej pełnił funkcję dowódcy Kaukaskiej Dywizji Kawalerii, w której służył, co ciekawe, miedzy innymi nieznany jeszcze szerokiemu gremium wachmistrz Siemion Budionny". Prawda jak dziwnie plotą się losy wojenne? Co z tym wszystkim ma wspólnego Bydgoszcz? Proszę odwiedzić Cmentarz Komunalny przy ul. Kcyńskiej lub przeczytać odc. 19 cyklu "Nekropolie" z 1 XI 2017 r. Czyj grób tam znajdziemy? Generała A. Karnickiego! Dla przypomnienia umieszczam tu moje zdjęcia sprzed trzech lat.
Trudno, abym pochylał się nad każdą sylwetką, którą opisuje Autor (np. ciekawe szczegóły dotyczące późniejszego generał S. Maczka). Na jedną postać chciałbym jednak zwrócić uwagę, późniejszego generała Konstantego Plisowskiego (tu w randze pułkownika). Przypomniano jego wojenną epopeję AD 1918, kiedy przedzierał się ze swoim szwadronem z Odessy do Bobrujska. To obok A. Karnickiego drugi oficer związany z I Korpusem Polskim gen. J. Dowbor-Muśnickiego! I znowu... Bydgoszcz. Tym razem nie chodzi o pochówek, a jednego z żołnierzy generała, jakiego poznałem bodaj w 1987 r., który pod jego rozkazami służył w Brześciu Litewskim w 1939 r. Jest też fotografia generała.
"Mam wrażenie, że go wyrzucą z pułku czy zdegradują, przyjęty został na czas próby i tej próby nie wytrzymał. Niestety, nic się nie zmienił. Mistyfikator, szalbierz, anie jednego słowa prawdy, dla chwilowej przyjemności rzuca na szalę swój honor" - to Maria Dąbrowska o swoim bracie Stanisławie Szumskim (1895-1943)**. Autor dopełnił swój trud zapiskami pamiętnikarskimi tego czasu. Stąd np. pojawiające się cytaty z pamiętnika Władysława Broniewskiego, o którym też swego czasu pisałem na tym blogu i który od 1984 r. (pierwsze, ocenzurowane wydanie) wykorzystuję w swojej pracy, jako cenne źródło historyczne.
Nie do końca rozumiem stosunek Kacpra Śledzińskiego do osoby marszałka J. Piłsudskiego. Delikatna obojętność, podsypana szczyptą endeckiej niechęci? Jeden z przykładów: "Nie nauczył się Piłsudski kompromisu. Kroczył prosto po ścieżce wyimaginowanej idei, bojąc sie, by ktoś - swój czy obcy - nie przeszkodził mu w dojściu do celu. a gdy napotkał przeszkodę, to ją usuwał". Drugi można znaleźć choćby pod datą 18 maja. Chodzi o entuzjazm nad zwycięskim wodzem, kiedy trwała już kontrofensywa M. Tuchaczewskiego: "W gronie posłów prawicy pojawiła się kusząca, a zarazem gruntownie nieprzemyślana koncepcja obwołania Piłsudskiego królem". Pal licho J. Piłsudskiego! Nie każdy musi lubić i cenić. Dlaczego jednak obrywa się gen. Stanisławowi Szeptyckiemu? Nagle w tekście stopień "generał" przechodzi w arystokratyczne "hrabia"? Znaleźć można np. zdanie: "W zasadzie hrabia Szeptycki rozumował dobrze [...]". Byli już tacy, co pisali o hrabi Komorowskim, co zniszczył w 1944 r. Warszawę. To zły kierunek, nie ten język, jak na XXI w. i polskiego autora. Tego robić po prostu nie można, nie wolno, veto!...
Kacper Śledziński dość drobiazgowo prowadzi nas od wydarzenia po wydarzenie. Chyba nie przesadzę pisząc, ze moglibyśmy równie dobrze po lekturze tych stron ułożyć kalendarium wojny. Warto by było (budzi się we mnie starzejący się belfer) w nowym wydaniu dodać chronologiczny wykaz wydarzeń. To ułatwiłoby odbiór młodemu czytelnikowi. Takie repetytorium. Widać, że Autor książki ma zacięcie artystyczno-stylistyczno-fabularne, jeden z przykładów: "Stalowa szarość poranka nabrała tymczasem sinozłotej poświaty w miarę jak wychodzące zza lasu słońce pokrywało się pajęczą mgiełką. Podporucznik Skibiński poprowadził 2 pluton właśnie w tę stronę, drogą raz pełną dziur bądź prężących się korzeni, raz równą. Zresztą idącym kłusem koniom nie robiło to różnicy; za to ani samochody, ani motocykle przejechać tędy nie mogły". Bardzo plastyczne. Bardzo potrzebne przy monotonnej narracji, gdyby tylko taką była. Jestem zdania, że zatracano pisanie w taki... literacki sposób. Tu brawa dla Autora. Jeszcze jeden przykład: "Karnicki, siedzący ze swym sztabem na wzgórzu 213 niczym drugi Napoleon, spoglądał na mapę, to szukał lornetką walczącej gdzieś daleko kawalerii, dla której znalazł już drugi cel operacji". Mimo wszystko powtarzałbym stopień: generał. Wiem, jest akapit wcześniej. I co z tego? - będę się bronił.
"Wasze działania [...] będą mieć dostatecznie ważny charakter i nie można ich uznawać tylko za wspomagające. Po przybyciu 1 Armii konnej głównym kierunkiem natarcia będzie linia Równe-Kowel-Brześć" - to rozkaz Siergieja Kamieniewa do Aleksandra Jegorowa. Warto sprawdzić, jak potoczyły się losy obu dowódców Armii Czerwonej. Przy okazji nie pomylić tego pierwszego z Lwem Kamieniewem, szwagrem Trockiego. I tu wracam do sprawy ikonografii w książce. Szkoda, że czytelnik musi gnać aż na stronę 326, aby odnaleźć na zbiorowej fotografii dowódców właśnie 1 Armii Konnej S. Kamieniewa i A. Jegorowa (jest też K. Woroszyłow i oczywiście S. Budionny). Tylko M. Tuchaczewski /Михаил Николаевич Тухачевский doczekał się samodzielnego portretu? Smutne, że muszę występować w roli adwokata diabła. Nie znam procesu powstawania książki. Kto wpływa na wybór ikonografii (która, jak wspominałem, i tak jest bardzo bogata): redakcja czy Autor? Żeby nie było żadnego zdjęcia W. Lenina, L. Trockiego, F. Dzierżyńskiego czy J. Marchlewskiego? Proszę sprawdzić ile to razy owi towarzysze wymienieni zostali w tekście. Zabrakło, moim zdaniem, wątku bolszewickiego oddania różnych renegatów, którzy na czele sowieckich rot parli na Warszawę w jednym zamierzeniu. Może należało słynny plakat «Ты записался добровольцем?» z 1920 г. (художника Д. Мора) dać w mniejszym wymiarze, albo zamieścić obok innych propagandowych tworów strony sowieckiej. Żeby W. Lenina nie było? To przypomina czasy, kiedy pisano o Monte Cassino bez fotografii gen. W. Andersa. Porównanie niestosowne? Nie wolno takich białych plam tworzyć. Tę książkę będzie czytać młodzież, ona się uczy... - jak dopowiedziałby pewien majster-hydraulik.
"Zaszarżowali jazłowieccy, a zaraz po nich zaszarżowali szwoleżerowie rokitniańscy. Błysk srebrnych szabel zaiskrzył w blaskach południowego słońca i lśnił długo, wskazując Karnickiemu całą tę godną pędzla Kossaka scenę" - tu naprawdę widać szkołę dobrego czytania i smaku. Czuję, moje sugestywne odczucie, ducha H. Sienkiewicz, W. Gąsiorowskiego czy nawet M. Brandysa? Dalej czytamy: "Półksiężyc kozacki tymczasem wykonał zwrot, unikając zderzenia, ale nie starcia. Złapany z trzech stron przez polską kawalerię, zwarł się z nią na ostro. Zgrzyt stali o stal wzniósł się po tysiąckroć pomnożonym echem nad hurgotem pola bitwy, zagłuszył krzyk gardeł, przekleństwa i kwik przerażonych koni". Panie Kacprze Śledziński, to pana należy obwołać nowym Kossakiem pióra polskiego!
Rozbrykały się sławą okryte kawaleryjskie proporce? Jazłowiec! Rokitna! Zdołuje nas pewnie fragment wspomnienia generała T. Machalskiego: "Armia konna działała więcej mocą sugestii niż realną siłą, posiadała tylko kilka wyborowych oddziałów, których łączna siła nie przekraczała dwóch dywizji kawalerii, reszta to tzw. lud konny, dosiadający koników wprost od pługa, na poduszkach zamiast siodeł [...]". Jak się dalej dowiadujemy robiły raban, wzniecały tumany kurzu i wywoływały tym uczucie bezsiły u wroga. Taka psychotechnika działań ofensywnych?
Ktoś może nam nauczycielom zarzucić, że powtarzamy schemat, utrwalmy stereotypy, które utrwala m. in. grafika tego czasu. Chodzi o tzw. dzicz, która szła na Warszawę. Wspomnienie mego śp. dziadka Stanisława (II) Poźniaka (wtedy chłopca lat 14), kiedy sołdaty armii M. Tuchaczewskiego w okolicach zaścianka Domanowo nad Wilią dopadli go, poturbowali i zapewniali, że "my twaju Warszawu czapku nakryjem!". Na tym się tylko skończyło. Tego szczęścia nie mieli młodzi ochotnicy z 50 Dywizji Strzelców, których 1 VI 1920 r. w Bystrzyku zagarnęli sowieccy żołnierze 6 Dywizji Kawalerii. Oto wykorzystany przez Autora cytat: "Zabijali ich wśród bicia nahajami, wśród przekleństw i dzikiego wycia oraz wprost bydlęcej radości. [...] Kozacy, rycząc z radości, masakrowali wolno jednego po drugim, wcale się nie spiesząc, Napawali się rozkoszą na widok cierpiących ofiar". Trudno, nawet po tylu latach, czytać o ogromie zbrodni bez emocji. Dobrze, że Autor sięgnął do tego, co zostawił Izaak Babel. Proszę zwrócić uwagę na ilustrację z jednodniówki "Wesoły wojak". Ostatni rysunek i podpis: "Rozstrzelać tę Małą Polszę, / Żeby nie urosła bolsze". Nie wiem tylko czy uchodzi w publikacji popularnej (nawet przy tak okrutnych epizodach) sięgać po określenie: "rosyjska swołocz tępych nogajów"? Ja mogę tak pomyśleć (czytaj: swołocz), ale powiedzieć tak do uczniów?...
Śmiem twierdzić, że każdy komu bliska jest tematyka wojny polsko-bolszewickiej znany jest rozkaz M. Tuchaczewskiego (w różnych zapewne tłumaczeniach). Szkoda, że nie mamy faksymilia tego dokumentu. Nie wiedziałem, że przodek tegoż, pułkownik Aleksander Tuchaczewski, poprowadził swój pułk na Warszawę w 1831 r.! Mało tego, atakował pamiętną redutę J. Ordona. I tam zginął! Moje serce bije żywiej, kiedy padają bliskie sercu nazwy: Mołodeczno, Wilno, Wileńszczyzna. Nie wiedziałem, że bliski moim historycznym sympatiom gen. Lucjan Żeligowski krytycznie oceniał plany (czy ich brak) obrony Wileńszczyzny. Jeden z moich ciotecznych dziadków służył pod Generała rozkazami i zdobywał Wilno jesienią 1920 r.
"My wszyscy pomóc wam realnie po wojnie światowej nie możemy, a gdybyście nawet mieli siły odpowiednie do dyspozycji, to i tak na czas przerzucić ich do Polski nie zdołalibyśmy. Więc przyszłość wasza cała w waszem włansem ręku, a jeśli sami zwyciężyć nie potraficie, to zginiecie niechybnie" - takie stanowisko angielskie usłyszał w belgijskim Spa gen. Tadeusz Rozwadowski. Klarownie mamy wyłożone stanowisko Londynu wobec Warszawy i Moskwy. David Lloyd George nigdy do entuzjastów tzw. sprawy polskiej nie należał. To i takie, wojskowe ujęcie sprawy nie powinno dziwić. Nie ukrywam, że byłem przekonany, że gen. T. Rozwadowski w czasie całej kampanii był w sztabie przy Naczelnym Wodzu. A tu proszę: wspierał w Spa premiera Władysława Grabskiego. Proszę sprawdzić, jak bardzo wyrażone tu poglądy kontrastowały z zachowaniem i czynami Winstona Churchilla.
Wiemy, jak burzliwe obradowano na sesjach Rady Obrony Państwa. Wysunięcie propozycji przez Romana Dmowskiego, aby po dymisji J. Piłsudskiego oddać dowództwo gen. J. Dowbor-Muśnickiemu było zagrywką nieomal awanturniczą. Niesnaski na różnych szczeblach dowodzenia nie wystawiają dobrej oceny kadrze dowódczej roku 1920. Antagonizmy musiały być, skoro powodować przyszło oficerom po różnych wojennych i zaborowych doświadczeniach: "Zdarzył się przypadek kłótni dwóch oficerów o to, jak przeprowadzić atak na kawalerię nieprzyjaciela. Jeden powoływał się na regulamin szkół rosyjskich, drugi austriackich, i w świetle tych regulaminów obaj mieli rację". Wiele miejsca Autor poświecił małostkowości, głównie oficerów o rodowodzie legionowym, np. Leona Berbeckiego czy Gustawa Orlicz-Dreszera (bydgoszczanom przypominam, że ten ostatni z oficerów w przyszłości stał się patronem 16 Pułku Ułanów, bydgoskich białych ułanów). "Pan Piłsudski nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystkowiedzącego, przeszkadza celowej akcji" - to ocena gen. T. Rozwadowskiego, wokół walk o Brześć, a wysłuchiwał je Wincenty Witos.
Smutne nachodzą refleksje, kiedy czyta się, jak upadało morale żołnierzy polskich. Premier W. Witos znalazł się na linii walk. Widział. Opisał spanikowane wojsko, które: "...na oślep przez pola, łąki, rowy, gubiąc i rzucając po drodze mundury i broń. Generał Haller, jadący autem w stronę Warszawy, starał się ich zatrzymać gorącym przemówieniem. Niewiele to jednak pomogło". Skoro stado krów wywołało popłoch, bo wzięto je za... sowiecką kawalerię? Przy okazji poznajemy rzeczywiste, a nie mitologizujące, okoliczności śmierci księdza Ignacego Skorupki. Ciekawym faksymile tych ciężkich sierpniowych dni 1920 r. jest tłumaczenie szyfrogramu, które rozczytywała sekcja Jana Kowalewskiego.
Nie cierpię używania określenia "cud na Wisłą", a do tego tych rozważań, którym również ulega Autor "Wojny polsko-bolszewickiej...". Najlepiej wszystko zrzucić na upór Marszałka, chęć zostania bohaterem-zbawcą itd, itp. Sypie się z rogu obfitości krytyki totalnej. Mam w zwyczaju wobec takich przemyśleń stawiać proste pytania: Kto w 1920 r. był Naczelnym Wodzem? Na kim zatem spoczywała odpowiedzialność? Proszę przypomnieć sobie, co o zwycięstwie nad Marną w 1914 r. powiedział marszałek Joseph Joffre: "Kto jest zwycięzcą w bitwie nad Marną, nie wiem, wiem tylko kto by ponosił odpowiedzialność, gdybyśmy bitwę przegrali. Ja bym odpowiadał, bo byłem naczelnym wodzem". I tak trzeba patrzeć na ocenę bitwy warszawskiej, a nie wdawać się w akademickie spory kto był autorem planu. Kto podjął ostateczną decyzję? - niech by nawet sam Belzebub! Kto za nią odpowiedziałby przed Bogiem, Narodem i Historią? - tylko J. Piłsudski. Nie wolno wszystkie sprowadzać do rozbujanego ego jakiegoś Litwina, bo i takie określenie pada w tej książce pod adresem Marszałka. Mamy, jak na objętość opracowania, bardzo szczegółowy opis walk, potem bój pod Komarowem i nad Niemnem. Zostawiam to wnikliwym Czytelnikom. Pragnę tylko dodać opinię Marii Dąbrowskiej: "Bitwę pod Warszawą wygraliśmy w sposób imponujący. Najważniejsze, że ludność cywilna współdziałała potężnie z wojskiem". Czapki z głów. Tym bardziej cenię wagę tych słów, że piszę te słowa w dniu 100-nej rocznicy ustanowienia Krzyża Walecznych.
Nie wszystko, co napisał pan Kacper Śledziński w "Wojnie polsko-bolszewickiej..." przypadło mi do gustu. Chciałbym wierzyć, że ktoś rozpocznie dyskurs wobec jej zawartości. Czy w ogóle dziś jeszcze książka historyczna, popularnonaukowa jest w stanie wywołać takie emocje, jak onegdaj przy lekturach Pawła Jasienicy, Mariana Brandysa czy Waldemara Łysiaka. I bez tego lektura tej pozycji mogłaby wzbudzić emocje. Ciekaw jej byłbym. W "Epilogu" znalazło się motto z Marszałka. Tez je tu wykorzystam, jako przesłanie jakie zostawił nam Naczelny Wódz roku 1920: "SĄDZĘ, ŻE NIEBEZPIECZEŃSTWO BOLSZEWIZMU W POLSCE JEST GROŹNE, O ILE NIE BĘDZIEMY ZDOLNI ZBUDOWAĆ NALEŻNEJ ZAPORY PRZECIW WPŁYWOM ROSYJSKIM". Że bolszewizm nam nie grozi - ktoś powie? Fakt. Ale widzimy, co się w tych dniach dzieje na ulicach białoruskiego Mińska. Wnioski! Wnioski! Wnioski!
_______________________________Kacper Śledziński dość drobiazgowo prowadzi nas od wydarzenia po wydarzenie. Chyba nie przesadzę pisząc, ze moglibyśmy równie dobrze po lekturze tych stron ułożyć kalendarium wojny. Warto by było (budzi się we mnie starzejący się belfer) w nowym wydaniu dodać chronologiczny wykaz wydarzeń. To ułatwiłoby odbiór młodemu czytelnikowi. Takie repetytorium. Widać, że Autor książki ma zacięcie artystyczno-stylistyczno-fabularne, jeden z przykładów: "Stalowa szarość poranka nabrała tymczasem sinozłotej poświaty w miarę jak wychodzące zza lasu słońce pokrywało się pajęczą mgiełką. Podporucznik Skibiński poprowadził 2 pluton właśnie w tę stronę, drogą raz pełną dziur bądź prężących się korzeni, raz równą. Zresztą idącym kłusem koniom nie robiło to różnicy; za to ani samochody, ani motocykle przejechać tędy nie mogły". Bardzo plastyczne. Bardzo potrzebne przy monotonnej narracji, gdyby tylko taką była. Jestem zdania, że zatracano pisanie w taki... literacki sposób. Tu brawa dla Autora. Jeszcze jeden przykład: "Karnicki, siedzący ze swym sztabem na wzgórzu 213 niczym drugi Napoleon, spoglądał na mapę, to szukał lornetką walczącej gdzieś daleko kawalerii, dla której znalazł już drugi cel operacji". Mimo wszystko powtarzałbym stopień: generał. Wiem, jest akapit wcześniej. I co z tego? - będę się bronił.
"Wasze działania [...] będą mieć dostatecznie ważny charakter i nie można ich uznawać tylko za wspomagające. Po przybyciu 1 Armii konnej głównym kierunkiem natarcia będzie linia Równe-Kowel-Brześć" - to rozkaz Siergieja Kamieniewa do Aleksandra Jegorowa. Warto sprawdzić, jak potoczyły się losy obu dowódców Armii Czerwonej. Przy okazji nie pomylić tego pierwszego z Lwem Kamieniewem, szwagrem Trockiego. I tu wracam do sprawy ikonografii w książce. Szkoda, że czytelnik musi gnać aż na stronę 326, aby odnaleźć na zbiorowej fotografii dowódców właśnie 1 Armii Konnej S. Kamieniewa i A. Jegorowa (jest też K. Woroszyłow i oczywiście S. Budionny). Tylko M. Tuchaczewski /Михаил Николаевич Тухачевский doczekał się samodzielnego portretu? Smutne, że muszę występować w roli adwokata diabła. Nie znam procesu powstawania książki. Kto wpływa na wybór ikonografii (która, jak wspominałem, i tak jest bardzo bogata): redakcja czy Autor? Żeby nie było żadnego zdjęcia W. Lenina, L. Trockiego, F. Dzierżyńskiego czy J. Marchlewskiego? Proszę sprawdzić ile to razy owi towarzysze wymienieni zostali w tekście. Zabrakło, moim zdaniem, wątku bolszewickiego oddania różnych renegatów, którzy na czele sowieckich rot parli na Warszawę w jednym zamierzeniu. Może należało słynny plakat «Ты записался добровольцем?» z 1920 г. (художника Д. Мора) dać w mniejszym wymiarze, albo zamieścić obok innych propagandowych tworów strony sowieckiej. Żeby W. Lenina nie było? To przypomina czasy, kiedy pisano o Monte Cassino bez fotografii gen. W. Andersa. Porównanie niestosowne? Nie wolno takich białych plam tworzyć. Tę książkę będzie czytać młodzież, ona się uczy... - jak dopowiedziałby pewien majster-hydraulik.
"Zaszarżowali jazłowieccy, a zaraz po nich zaszarżowali szwoleżerowie rokitniańscy. Błysk srebrnych szabel zaiskrzył w blaskach południowego słońca i lśnił długo, wskazując Karnickiemu całą tę godną pędzla Kossaka scenę" - tu naprawdę widać szkołę dobrego czytania i smaku. Czuję, moje sugestywne odczucie, ducha H. Sienkiewicz, W. Gąsiorowskiego czy nawet M. Brandysa? Dalej czytamy: "Półksiężyc kozacki tymczasem wykonał zwrot, unikając zderzenia, ale nie starcia. Złapany z trzech stron przez polską kawalerię, zwarł się z nią na ostro. Zgrzyt stali o stal wzniósł się po tysiąckroć pomnożonym echem nad hurgotem pola bitwy, zagłuszył krzyk gardeł, przekleństwa i kwik przerażonych koni". Panie Kacprze Śledziński, to pana należy obwołać nowym Kossakiem pióra polskiego!
Rozbrykały się sławą okryte kawaleryjskie proporce? Jazłowiec! Rokitna! Zdołuje nas pewnie fragment wspomnienia generała T. Machalskiego: "Armia konna działała więcej mocą sugestii niż realną siłą, posiadała tylko kilka wyborowych oddziałów, których łączna siła nie przekraczała dwóch dywizji kawalerii, reszta to tzw. lud konny, dosiadający koników wprost od pługa, na poduszkach zamiast siodeł [...]". Jak się dalej dowiadujemy robiły raban, wzniecały tumany kurzu i wywoływały tym uczucie bezsiły u wroga. Taka psychotechnika działań ofensywnych?
Ktoś może nam nauczycielom zarzucić, że powtarzamy schemat, utrwalmy stereotypy, które utrwala m. in. grafika tego czasu. Chodzi o tzw. dzicz, która szła na Warszawę. Wspomnienie mego śp. dziadka Stanisława (II) Poźniaka (wtedy chłopca lat 14), kiedy sołdaty armii M. Tuchaczewskiego w okolicach zaścianka Domanowo nad Wilią dopadli go, poturbowali i zapewniali, że "my twaju Warszawu czapku nakryjem!". Na tym się tylko skończyło. Tego szczęścia nie mieli młodzi ochotnicy z 50 Dywizji Strzelców, których 1 VI 1920 r. w Bystrzyku zagarnęli sowieccy żołnierze 6 Dywizji Kawalerii. Oto wykorzystany przez Autora cytat: "Zabijali ich wśród bicia nahajami, wśród przekleństw i dzikiego wycia oraz wprost bydlęcej radości. [...] Kozacy, rycząc z radości, masakrowali wolno jednego po drugim, wcale się nie spiesząc, Napawali się rozkoszą na widok cierpiących ofiar". Trudno, nawet po tylu latach, czytać o ogromie zbrodni bez emocji. Dobrze, że Autor sięgnął do tego, co zostawił Izaak Babel. Proszę zwrócić uwagę na ilustrację z jednodniówki "Wesoły wojak". Ostatni rysunek i podpis: "Rozstrzelać tę Małą Polszę, / Żeby nie urosła bolsze". Nie wiem tylko czy uchodzi w publikacji popularnej (nawet przy tak okrutnych epizodach) sięgać po określenie: "rosyjska swołocz tępych nogajów"? Ja mogę tak pomyśleć (czytaj: swołocz), ale powiedzieć tak do uczniów?...
Śmiem twierdzić, że każdy komu bliska jest tematyka wojny polsko-bolszewickiej znany jest rozkaz M. Tuchaczewskiego (w różnych zapewne tłumaczeniach). Szkoda, że nie mamy faksymilia tego dokumentu. Nie wiedziałem, że przodek tegoż, pułkownik Aleksander Tuchaczewski, poprowadził swój pułk na Warszawę w 1831 r.! Mało tego, atakował pamiętną redutę J. Ordona. I tam zginął! Moje serce bije żywiej, kiedy padają bliskie sercu nazwy: Mołodeczno, Wilno, Wileńszczyzna. Nie wiedziałem, że bliski moim historycznym sympatiom gen. Lucjan Żeligowski krytycznie oceniał plany (czy ich brak) obrony Wileńszczyzny. Jeden z moich ciotecznych dziadków służył pod Generała rozkazami i zdobywał Wilno jesienią 1920 r.
"My wszyscy pomóc wam realnie po wojnie światowej nie możemy, a gdybyście nawet mieli siły odpowiednie do dyspozycji, to i tak na czas przerzucić ich do Polski nie zdołalibyśmy. Więc przyszłość wasza cała w waszem włansem ręku, a jeśli sami zwyciężyć nie potraficie, to zginiecie niechybnie" - takie stanowisko angielskie usłyszał w belgijskim Spa gen. Tadeusz Rozwadowski. Klarownie mamy wyłożone stanowisko Londynu wobec Warszawy i Moskwy. David Lloyd George nigdy do entuzjastów tzw. sprawy polskiej nie należał. To i takie, wojskowe ujęcie sprawy nie powinno dziwić. Nie ukrywam, że byłem przekonany, że gen. T. Rozwadowski w czasie całej kampanii był w sztabie przy Naczelnym Wodzu. A tu proszę: wspierał w Spa premiera Władysława Grabskiego. Proszę sprawdzić, jak bardzo wyrażone tu poglądy kontrastowały z zachowaniem i czynami Winstona Churchilla.
Wiemy, jak burzliwe obradowano na sesjach Rady Obrony Państwa. Wysunięcie propozycji przez Romana Dmowskiego, aby po dymisji J. Piłsudskiego oddać dowództwo gen. J. Dowbor-Muśnickiemu było zagrywką nieomal awanturniczą. Niesnaski na różnych szczeblach dowodzenia nie wystawiają dobrej oceny kadrze dowódczej roku 1920. Antagonizmy musiały być, skoro powodować przyszło oficerom po różnych wojennych i zaborowych doświadczeniach: "Zdarzył się przypadek kłótni dwóch oficerów o to, jak przeprowadzić atak na kawalerię nieprzyjaciela. Jeden powoływał się na regulamin szkół rosyjskich, drugi austriackich, i w świetle tych regulaminów obaj mieli rację". Wiele miejsca Autor poświecił małostkowości, głównie oficerów o rodowodzie legionowym, np. Leona Berbeckiego czy Gustawa Orlicz-Dreszera (bydgoszczanom przypominam, że ten ostatni z oficerów w przyszłości stał się patronem 16 Pułku Ułanów, bydgoskich białych ułanów). "Pan Piłsudski nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystkowiedzącego, przeszkadza celowej akcji" - to ocena gen. T. Rozwadowskiego, wokół walk o Brześć, a wysłuchiwał je Wincenty Witos.
Smutne nachodzą refleksje, kiedy czyta się, jak upadało morale żołnierzy polskich. Premier W. Witos znalazł się na linii walk. Widział. Opisał spanikowane wojsko, które: "...na oślep przez pola, łąki, rowy, gubiąc i rzucając po drodze mundury i broń. Generał Haller, jadący autem w stronę Warszawy, starał się ich zatrzymać gorącym przemówieniem. Niewiele to jednak pomogło". Skoro stado krów wywołało popłoch, bo wzięto je za... sowiecką kawalerię? Przy okazji poznajemy rzeczywiste, a nie mitologizujące, okoliczności śmierci księdza Ignacego Skorupki. Ciekawym faksymile tych ciężkich sierpniowych dni 1920 r. jest tłumaczenie szyfrogramu, które rozczytywała sekcja Jana Kowalewskiego.
Nie cierpię używania określenia "cud na Wisłą", a do tego tych rozważań, którym również ulega Autor "Wojny polsko-bolszewickiej...". Najlepiej wszystko zrzucić na upór Marszałka, chęć zostania bohaterem-zbawcą itd, itp. Sypie się z rogu obfitości krytyki totalnej. Mam w zwyczaju wobec takich przemyśleń stawiać proste pytania: Kto w 1920 r. był Naczelnym Wodzem? Na kim zatem spoczywała odpowiedzialność? Proszę przypomnieć sobie, co o zwycięstwie nad Marną w 1914 r. powiedział marszałek Joseph Joffre: "Kto jest zwycięzcą w bitwie nad Marną, nie wiem, wiem tylko kto by ponosił odpowiedzialność, gdybyśmy bitwę przegrali. Ja bym odpowiadał, bo byłem naczelnym wodzem". I tak trzeba patrzeć na ocenę bitwy warszawskiej, a nie wdawać się w akademickie spory kto był autorem planu. Kto podjął ostateczną decyzję? - niech by nawet sam Belzebub! Kto za nią odpowiedziałby przed Bogiem, Narodem i Historią? - tylko J. Piłsudski. Nie wolno wszystkie sprowadzać do rozbujanego ego jakiegoś Litwina, bo i takie określenie pada w tej książce pod adresem Marszałka. Mamy, jak na objętość opracowania, bardzo szczegółowy opis walk, potem bój pod Komarowem i nad Niemnem. Zostawiam to wnikliwym Czytelnikom. Pragnę tylko dodać opinię Marii Dąbrowskiej: "Bitwę pod Warszawą wygraliśmy w sposób imponujący. Najważniejsze, że ludność cywilna współdziałała potężnie z wojskiem". Czapki z głów. Tym bardziej cenię wagę tych słów, że piszę te słowa w dniu 100-nej rocznicy ustanowienia Krzyża Walecznych.
Nie wszystko, co napisał pan Kacper Śledziński w "Wojnie polsko-bolszewickiej..." przypadło mi do gustu. Chciałbym wierzyć, że ktoś rozpocznie dyskurs wobec jej zawartości. Czy w ogóle dziś jeszcze książka historyczna, popularnonaukowa jest w stanie wywołać takie emocje, jak onegdaj przy lekturach Pawła Jasienicy, Mariana Brandysa czy Waldemara Łysiaka. I bez tego lektura tej pozycji mogłaby wzbudzić emocje. Ciekaw jej byłbym. W "Epilogu" znalazło się motto z Marszałka. Tez je tu wykorzystam, jako przesłanie jakie zostawił nam Naczelny Wódz roku 1920: "SĄDZĘ, ŻE NIEBEZPIECZEŃSTWO BOLSZEWIZMU W POLSCE JEST GROŹNE, O ILE NIE BĘDZIEMY ZDOLNI ZBUDOWAĆ NALEŻNEJ ZAPORY PRZECIW WPŁYWOM ROSYJSKIM". Że bolszewizm nam nie grozi - ktoś powie? Fakt. Ale widzimy, co się w tych dniach dzieje na ulicach białoruskiego Mińska. Wnioski! Wnioski! Wnioski!
* Wołos M., Prolog. Wojna o wszystko, /w:/ Pomocnik Historyczny Polityki, nr 6/2020, Warszawa 2020, s. 13 (całość 6-13)
** https://www.geni.com/people/Stanis%C5%82aw-Szumski/6000000035587694435 (data dostępu 10 VIII 2020)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.