czwartek, czerwca 11, 2020
Pandemiczne opowieści - odsłona V - pan Bernard S.
Pan Bernard Shaw nie umył zębów. Nie, nie chodzi o autora "Pigmaliona". Ten pan Bernard Shaw był najnormalniejszym panem Shaw jakich wielu mieszka rozsianych po miastach i siołach ale i koloniach imperium JKM Jerzego V. Chcąc uniknąć nieporozumień, ale też i nie narażać się na proces z powództwa cywilnego będę odtąd pisał: Bernard S., BS lub po prostu "on"? No zobaczymy, jak nam to wyjdzie.
Otóż nie umycie zębów ma tu kluczowe znaczenie dla naszej opowieści. Zatem pan Bernard S. nie umył zębów. Dlaczego? Zabrakło pasty? Nie. Czytał ukochanego Dickensa? Też nie. Otrzymał list. Nie byle jaki list. Z Australii. Od swego synowca, którego węglowiec dotarł szczęśliwie do celu, jakim był port...
Normalnie to o tej porze byłby umył zęby i kładł się spać. Ale nie tym razem. List od Howarda (bo nie napisałem, że tak nazywał się ów synowiec: Howard John Dennis Shaw III) był dla pana Bernarda S. cenniejszy nad lekturę Dickensa, Conrada czy nawet Miltona. Trzeba wiedzieć, że Howard umiał pisać. Robił coś więcej: on snuł opowieści. Czytający bardzo szybko ulegał narracji listu. I właśnie kiedy przyszło do opisu sztormu ktoś zapukał do drzwi.
- O tej porze? - zerknął na zegar. - Kwadrans na dziesiątą?
Pukanie nie gasło. Stawało się nerwowe i napastliwe. A do niego docierało, że jednak sam musi robić za odźwiernego, skoro poczciwa pani Morgan miała i tak wolne, bo musiała odwiedzić chorą matkę w Edynburgu.
- Już idę, idę? - jakiś dziwny niepokój ogarnął pana Bernarda S. Coś podobnego czuł przed laty, gdy stary listonosz Matt Fox przyniósł wezwanie do wojska i wysłano go na tę przeklętą wojnę z Burami. Na samą myśl o Afryce odbierało mu chęć do podróżowania. Odstępstwo musiał uczynić, kiedy los i wojna rzuciły go w błoto Flandrii.
- Już otwieram.
I otworzył.
Widok młodej kobiety zaskoczył go.
- Pani... - zmieszał się. Nigdy nie miał śmiałości do tych istot, a z wiekiem ten dystans się pogłębił. - Jestem Bernard Shaw. Emerytowany...
Ale kobieta nie dała mu dokończyć. Bez pytanie przekroczyła próg. I weszła do salonu.
- Pana ciotka? - wskazała na portret nobliwej damy.
- Ciotka? - dla pana Bernarda S. to był jak kubeł lodowatej wody. - Ależ to królowa Wiktoria!
- A rzeczywiście. Jaka ja głupia.
- Zdarza się, proszę pani. Ale czemu zawdzięczam tę wizytę? I kto, że tak zapytam grzecznie, pani jest?
- Sarah Erll.
- Pani wybaczy, ale nie znam.
- Jestem żoną Edwarda Erlla 7 barona Stafford - wyciągnęła przed siebie smukłą, wypielęgnowaną dłoń, pachnącą lawendą. Połyskujący kamień osadzony w białym złocie robił wrażenie. I na pewno był poza zasięgiem finansowym pana BS. Musnął ustami ową dłoń.
- Pani wybaczy, ale dalej nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną?
- Chcę żeby był pan moim kochankiem - padło z ust damy, a dokładniej żony 7 barona Stafford.
- Ja? - zdziwienie na obliczu pana Bernarda S. mogłoby chyba tylko wywołać gdyby Winston Churchill został nowym lordem protektorem. - Nie rozumiem. Pani mnie nachodzi w nocy, żeby mi tu takie brednie opowiadać? To... to...
- Brednie?! - nieznajoma rozejrzała się po salonie. - Dama liczy na pana wsparcie, a pan się opiera? Tego się nawet w Ascot nie ogląda.
- No... W Ascot... To chyba... Konie?
- I pan będziesz moim koniem - usłyszał, choć naprawdę sądził, że się przesłyszał.
- Pani wybaczy ale ta rozmowa wkracza w jakąś prostacką wulgarność przedmieść.
- Czarnym koniem!
- Nie ważne jakiej maści. A czarnych koni nie ma!
- Nie ma? - parsknęła jakoś tak dziecinnie. - A to dobre, bo widziałam stangreta który takiego konia ćwiczył batem.
- To jest koń kary.
- Aha. No to nauczyłam się czegoś nowego. Jak z moją propozycją?
- Pani mówiła poważnie? - czuł, że coś go dławi, a przecież nie miał na sobie koszuli ani krawata.
- Żona 7 barona Stafford nie żartuje. Nigdy.
- Ale ja? Czemu ja? Nadmiar łaski. A potem baron przyśle sekundantów?
- Możliwe.
- Możliwe?! - pan Bernard S. poczerwieniał na twarzy. - Przecież to chodzi o moje życie!
- To takie banalne.
- Banalne?! - powtórzył, a właściwie jęknął. - Wyszedłem znad Sommy bez jednego draśnięcia, by teraz dać się zabić w pojedynku?! Nie jestem Puszkin?
- Kto?
- Puszkin. Taki poeta rosyjski.
- Bolszewik?
- Dlaczego bolszewik?
- Bo każdy Rosjanin, to bolszewik.
- On żył w XIX w - zabolała go ta ignorancja. Nie pierwsza zresztą tej rozmowy.
- Hrabia Roger Budleigh Salterton chciał się dla mnie zastrzelić.
- Pani wybaczy, ale ja jestem tylko emerytowanym nauczycielem biologii.
- Zatem zna pan Darwina.
- Każdy cywilizowany człowiek, proszę pani, zna Darwina! - obruszył się. - Co do tego ma Darwin?
- Słaby ginie wobec silniejszego. Dobór naturalny to się nazywa. Chyba.
- Wiem. Ale ja dziękuję za taki dobór? Chcę jeszcze pożyć.
Nagłe i natarczywe pukanie do drzwi przerwało tę konwersację. Pan Bernard S. spojrzał na drzwi. Żona 7 barona Stafford zrobiła to samo.
- Pan na kogoś czeka?!
- Skądże znowu! O tej porze śpię.
- Ale on puka.
- Co za on? - zaniepokoił się gospodarz. - I skąd wiedza, że to jakiś... on.
- To pewnie... Edward...
- Edward? - ciśnienie chyba podnosiło się niebezpiecznie w organizmie
emerytowanego nauczyciela biologii i miłośnika Darwina w jednej osobie.
- Mój mąż!
- 7 baron Stafford?
- Straszny człowiek! - oświadczyła dama. - Zastrzelił lorda Fileya i pana Hackneya, mleczarza.
- Mleczarza? Dlaczego mleczarza? 7 baron i mleczarz? O! Nie, ja żadnym mleczarzem, ani baronetem czy nawet księciem Walii nie będę! - pan BS zdał sobie sprawę, że od tego, co zaraz uczyni może zależeć ciąg dalszy jego biografii. Naprawdę nie widział się w roli Puszkina, żeby powołać się tylko na tego poetę.
- Gdzie pan idzie?!
- Otworzę drzwi. Niech się dowie...
- On pana zabije - jęknęła.
- Ja nic nie zrobiłem.
- Pan nie zna Edwarda, panie Shaw.
- Ma pani rację. Nie znam - przyznał zgodnie z prawdą i godnością. Chciał jednak wiedzieć na czym stoi. Cały czas na dywanie salonu czy już na wieku trumny. - Tym niemniej otworzę.
- Zaklinam pana niech pan tego nie robi - w głosie damy zabrzmiała coś na kształt grozy. - To człek szalony.
Ale pan Bernard S. miał tego dość. Nie myślał być ani kochankiem tej kobiety, ani tym bardziej ofiarą jej męża. Otworzy drzwi i co ma się zdarzyć niech się zdarza.
Otworzył drzwi.
W progu stał szpakowaty jegomość. W dłoni trzymał melonik, a za nim stało dwóch mężczyzn o fizjonomii oprychów z Whitechapel.
- Pan Edward? - pan Bernard S. wolał się upewnić.
- Edward? Nie - usłyszał z ust nieznajomego. - Doktor Marcus Gold.
- Doktor? Ja nie wzywałem lekarza.
- Jestem z Kliniki Królewskiej im. Króla Ryszard III. Psychiatra. Czy ona jest u pana?
- Kto?
- Sarah Erll, Julia Hugo, Matilda Swan? Jakkolwiek inaczej?
- Sarah Erll?
- Uciekła. Może być niebezpieczna. Ma pan broń?
Pod panem Bernardem S. lekko ugięły się kolana. Pomyślał o sztucerze i rewolwerze z czasów walk z Burami.
- Mam.
Na te słowa doktor Marcus Gold bezceremonialnie odsunął pana BS i wkroczył do mieszkania. Za nim dwa oprychy.
- Ale to...
- John i James, to moi pielęgniarze - usłyszał w odpowiedzi na nie zadane pytanie. Dwa oprychy rozejrzały się po pokoju. - Gdzie ona jest?!
- Czy ja mówiłem, że...
- Z pana oczu i mimiki twarzy czytam, że jest! Proszę nie zaprzeczać. Sarah Erll to niebezpieczna kobieta. Zabiła 7 barona Stafford.
- I Roba Foxa - dodał oprych nazwany Johnem. Akurat wstawał z kolan, bo sprawdzał czy poszukiwana nie wsunęła się pod otomanę.
- Will West! Nie zapominajcie o poczciwym Willu - dorzucił drżącym głosem ten drugi oprych, James.
Pan Bernard S. uczuł kołatanie w klatce piersiowej. Serducho dawało znak, że każda z tych informacji nie pozostaje bez skutków na jego kondycję.
- To... To... Jakieś szaleństwo - wykrzyknął.
- To gdzie ona jest?! - doktor Marcus Gold przez chwilę jawił się niczym Cromwell ciskający oskarżenie w obecności wiarołomnego Karola I.
- W... w... w...
Trzy pary oczu wlepiły się w niego niczym trzy świdry, które zaraz będą wbijać się w twardą skałę.
Ale John i James nie czekali. Wpadli do sypialni.
- Tylko jej nie róbcie krzywdy - rzucił szybko za nimi doktor, jakby dobrze widział, że takie osiłki najpierw robią użytek ze swej siły, a potem zastanawiają się nad skutkiem jej użycia.
John i James wrócili jednak bez poszukiwanej.
- Musiała oknem uciec - stwierdził John.
- Ale to drugie piętro! - krzyknął gospodarz.
- Drugie? - zdziwił się doktor.
- Dość, aby spadając zabić się - dopełnił gospodarz.
- Chytra sztuka - podjął doktor.
- Co ma pan na myśli?
- Ale znaleźliśmy to...
I James pokazał okrwawioną siekierę.
- Co... co... to... jest?! - przed oczyma pana Barnarda S. pojawiły się jakieś plamy.
- To ja się pytam: co to jest?! - doktor Marcus Gold w mig zmienił się w psa tropiącego. - Rude!
- Ru... de...
- Włosy! Sarah!... Gdzie ona jest?! Co z nią zrobiłeś bydlaku?
I rzucił się na pana Bernarda S. Ten ze zwinnością, o którą sam by się nie podejrzewał, odskoczył na bezpieczną odległość. John i James ruszyli na niego. Umiejętnie pchnięte krzesło zniweczyło ich zamiary.
Pan Bernard S. skorzystał z okazji i czmychnął do korytarza. W biegu chwycił palto i kapelusz, i wybiegł na ulicę.
Nie wiedział, co począć i w którą stronę biec. Może prosto nad Tamizę i tam rzucić się w jej odmęty.
Pobiegł tam gdzie stała dorożka. Stangret chyba spał. Nie zastanawiał się. Wskoczył do środka.
- Dworzec Waterloo! - krzyknął do woźnicy. Tylko, że nim okazała się...
- Co pani tu robi?!
W odpowiedzi usłyszał tylko: psyt! I dorożka ruszyła przed siebie.
- Niech... niech się pani... się... zatrzymaaa.
Ale koń nie zwalniał.
- Co to za mistyfikacja?!
Ale nikt go nie słuchał. Konie gnały przez wyludnione miasto.
- Co to wszystko znaczy?
W odpowiedzi dorożka zatrzymała się.
- Niech pani...
Tu poczuł szarpnięcie za ramię.
- Panno Erll to nie jest śmieszne! - odepchnął rękę.
- To ja Susan!
- Su... Jaka Su... san...? - pan BS usiadł na łóżku
- Morgan, proszę pana.
- A nie... Mara... Zjawa?!
- Jaka zjawa, Susan.
- To... to... ja... - pan Bernard S. czuł, że zimny pot zlewa go nie tylko po karku, ale piersi, nogach. Wstał. Chłonął. Z wrażenia.
- Jakaś dama do pana. Niech pan się ogarnie. Mówiłam, że pan śpi. Ale chciała się widzieć. Mogą ją ze schodów...
- A kto?
- Jakaś.. taka... dziwna...
- Dzi... dziw... wna?...
- Kazała to panu podać.
Bernard S. drżącą ręką sięgnął po bilet wizytowy. Stylowy nadruk oświadczał: "Sarah Erll...". Ale dalej już nie doczytał. Poderwał się na równe nogi.
- Na Boga! Panie Shaw! Co pan robi?!
Ale pan BS nie słuchał gosposi. Dopadł do okna. Otworzył je na oścież. Strącił przy okazji dumę panny Morgan, cudownie wypielęgnowaną pelargonię.
- Nieeeeeeeeeeee!...
Pan BS stanął na parapecie i nim panna Morgan wykonała ruch ku jego ocaleniu rzucił się przed siebie. Z drugiego piętra. Ptakiem nie był...
- Na Boga! Panie Shaw! Co pan robi?!
Ale pan BS nie słuchał gosposi. Dopadł do okna. Otworzył je na oścież. Strącił przy okazji dumę panny Morgan, cudownie wypielęgnowaną pelargonię.
- Nieeeeeeeeeeee!...
Pan BS stanął na parapecie i nim panna Morgan wykonała ruch ku jego ocaleniu rzucił się przed siebie. Z drugiego piętra. Ptakiem nie był...
The End
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.