sobota, marca 07, 2020

Sara Lancaster (18)

Tej wiadomości nie dało sie ukryć. Rany zadane pod Yellow Tavern przez Sheridana były bardzo dotkliwe. Szwadron majora Roberta Taylora poniósł ciężkie straty. Czym-że one były przy wiadomości, że niejaki John Huff wpakował o jedną kulę za dużo... I to... Wypalił w stojącego przy baterii Jeba Stuarta! Najdzielniejszy kawalerzysta Konfederacji postrzelony, jak zwykły kanonier? To chyba były pierwsze wieczory, kiedy Robert zaczął się modlić. "To niemożliwe... To niemożliwe..." - powtarzał między modlitwami. Generała odwieziono do Richmond. Ratunek już jednak na niewiele się zdał. Następnego dnia Jeb odszedł!

- Do cholery! Nie miał nawet trzydziestki!
- O czym pan mówi, kapitanie?
Taylor odwrócił się. Zupełnie zapomniał, że koło niego stoi porucznik Ron Brown. Zmierzył go wzrokiem.
- Straciliśmy Jeba Stuarta. Wie pan o tym?
- Wszyscy wiedzą. Pułkownik Fleetwood nakazał wieczorną mszę...
- Potrzebne umarłemu kadzidło! - burknął Taylor. - Sara miała rację...
- Sara?
- Sara Lancaster, moja znajoma.
- Aha.
- Jakieś rozkazy?
- Mamy być gotowi do porannego wymarszu. 
- Wiadomo coś jeszcze?
- Stary milczy, jak grób, ale chyba chce byśmy kąsali Shermana...
- Mam wrażenie, Ron, że właśnie wybito nam zęby.
Porucznik Brown ani nie przytaknął, ani się nie obruszył. Od dwóch miesięcy poznawał kapitana Taylora. I ciągle miał wrażenie, że czegoś mu w nim... brakuje?
- Pani kapitanie czy mogę... pozwolić sobie na śmiałość?
- Mów.
- Czy pan wierzy w nasze zwycięstwo?
- Hm... Widzisz, to właśnie cały czas starała mi się powiedzieć Sara.
- Ta... Lancaster?
- Ehe. Lancaster. Jej męża zabili pod Bull Run w '61. Ale chyba od początku coś jej nie konweniowało.
- Nie rozumiem.
Taylor spojrzał głęboko w oczy porucznika. To już nie był młodzieniaszek. Ponoć już był wyżej awansowany, ale gdzieś wykazał się jakąś niesubordynacją w stosunku do przełożonego... jakaś bójka... czy sprawa honorowa... Zdegradowano go do stopnia sierżanta, ale później odzyskał oficerskie szlify.
- Nigdy nie wierzyła w słuszność Sprawy. Rozumiesz?
- Chyba tak.
- A ty? 
- Ja?
- No, te... degradacje?...
- Męskie sprawy... dałem w mordę jednemu wyższej rangi...
- Jednak?
- W całym pułku huczało. Pana kapitana tu jeszcze nie było.
- I?
- Nic niezwykłego. Dałem w mordę i... napatoczył się generał Garnett...
- Pod Gettysburgiem? Tak?
- Tak. Skreślił dwa zdania do babci Lee i było po sprawie. Potem pognałem na te pieprzone, jankeskie armaty z Armisteadem. Nie minęły dwa dni, a obaj... poszli do piachu. Widziałem, jak zwaliło z konia Hancocka.
- Hancock żyje...
- Tak, ponoć tak. 
- To o której ta msza? 
Brown spojrzał na zegarek:
- Za półtorej godziny! 
Kapitana Roberta Taylora trudno było nazwać wiernym synem kościoła. Nawet teraz siedząc w tym ogromnym i dusznym namiocie sam czuł, że jakoś tu nie pasuje. Ktoś zgrabnie narysował na kartonie portret Jeba Stuarta. Nie słuchał, co tam snuł pułkowy pastor. Myślami był bardzo daleko. Nie wyobrażał sobie Sary, jak czyta jego ostatni list. Ten o śmierci Clarka. Czuł się winnym, że nie ustrzegł go? "Szczeniak! Gówniarz!" - nawet teraz ciskał w duchu te obelgi. Bez jego rozkazu udał się na zwiad. Dostali się w zasadzkę. Żywa noga nie uszła z miejsca. Wrócił tylko jeden koń. Koń Clarka. Może gdyby wybił mu z tego młokosowatego łba tą wojaczkę?  Winił siebie? Chwilami tak. Tylko właściwie dlaczego miał te rozterki? Clark ruszył bez rozkazu. Chciał, jak każdy młokos, stać się  bohaterem? Chciał też napisać do dziewczyny, o której wspominał. Molly Dee? Przy trzecim zdaniu rozkleił się...  Zostawił. Miał wrócić do niego. Tylko, że następnego dnia był rozkaz wymarszu. Przez kolejny tydzień podchodzili Granta. A potem byli w odwrocie. Ginęli kolejni młodzi synowie Wirginii, Karoliny, Georgi... Takich Clarków stawały za nim tłumy. Każda twarz, to oddzielny życiorys, oddzielny dramat. Raz w obozie zjawił się pani Adamowa Svensson. Szukała swego jedynaka. Akurat pułkowy lekarz odejmował mu nogę na wysokości kolana. Kobieta zemdlała widząc mękę syna. Chłopak zmarł następnej nocy. Jedyna pociecha? Trzymał w dłoniach matczyną rękę. Nie był sam. Clark? Nie odnaleziono jego ciała. Może poniósł je rwący nurt pobliskiej rzeki? A może ugrzęzł gdzieś w konarach i stał się pożywka dla leśnych zwierząt? Wojna to parszywa mieszanina bólu, agonii i euforii - wiedział to każdy, kto przeszedł to piekło. Kapitan Robert Taylor tym bardziej.
Nagły świst przeciął powietrze. W pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało. Pastor umilkł, zamilkły dudy, ktoś gdzieś krzyknął?  Pułkownik Fleetwood leżał nieopodal. Próbował się podnieść. Z prawego rękawa sterczał jakiś krwawy kikut? Taylor porwał się na nogi. Kolejny świst nadleciał z tej samej strony. Nie ulegało wątpliwości, to jankeska kanonada!
- Ron! Ron Brown! - wyrwało się z milczącego dotąd jego gardła.
Ale nikt nie panował nad chaosem. Ron Brown gdzieś niknął w tym tumulcie. Pastor tylko, jakby uniesiony w ekstazie, w tym tłumie wznosił ręce ku górze i coś mamrotał?
- Brown!
Gdzieś z tyłu dał się słyszeć dźwięk trąbki!
- Alaaaaaaaarm!
To już nie był chaos! Wybuchła panika. Taylor wydostał się z poszarpanego wybuchami namiotu. Dookoła rozpętało się piekło. Wszyscy biegali w nieładzie! Oszalałe konie gnał gdzieś przed siebie. Wywrócony wóz blokował jedną z dróg ewakuacji! Płonęło kila namiotów. Taylor zatrzymał oszalałego z przerażenia podoficera.
- Panie kapitanie... litości...
- Stój! Co się dzieje?
- Jak to?! - ten darł się, jakby to kapitan chciał go zaraz obedrzeć ze skóry. - Nie widzi pan?! Sherman!
- Skąd...
- A ja skąd mam to wiedzieć? Niech mnie pan... puści...
I z całej siły odepchnął rękę kapitana Taylora. Pobiegł przed siebie. Taylor stał bezradny.

cdn

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.