piątek, stycznia 17, 2020

Sara Lancaster (10)

Sara nie oglądała się na niczyje sprzeciwy. Pozostawiła Emilii pod opieką swej matki. Trudno było wyjaśnić ojcu cel wyprawy. I to dokąd? Do Waszyngtonu? Zapowiedziano służbie, że "drogi kuzyn Thadeuss Tennyson" nie ma wstępu za próg tego domostwa. Radykalne posunięcie "starszego pana" nikogo już nie dziwiło. Jego zachowania nie dało się już ukrywać. Coś, co jeszcze miesiąc temu można było zaliczyć, jako dziwactwo - teraz stało się normą. Niemal z każdym dniem nieobliczalność zachowania skutecznie tamowała realny kontakt z bliskimi, służba, gośćmi.

"Tess" czekała na podjeździe zaprzęgnięta do powozu.
- Naprawdę wiesz, co robisz? - głos matki nie dodawał otuchy.
- Wiem, mamo.
- Może jeszcze przemyślisz. To taka niebezpieczna eskapada. Narażać się dla Roba? Po co?
- Kiedyś mamie to wyjaśnię.
- Powiedz mi kochanie, czy Taylor zniewolił cię jakąś obietnicą?
Sara oniemiała. Wzięła matkę za rękę:
- Domyślam się o czym myślisz. Jeśli pytasz czy jesteśmy "po słowie", to ci odpowiem: nie. Zresztą Robert jest zainteresowany tą głupiutką Margaret Warfield!
- Czy na pewno?
- Mamo! - Sara zdecydowanie ucięła ten wątek. - Bacz, aby panna Hoop nie rozpuściła do reszty Emilii.
- Dlaczego Warfieldowie nie czynią starań o Roberta? - pani de Boulay nie chciała jednak tak zostawiać sprawy, która pchała jej córkę ku nieznanej awanturze. Bo dla niej pannie de domo Tennyson było jasne, że to na co się Sara porywa, to awantura!
- Bo pastor zapukał do naszego domu, mamo. Bo Robert prosił nas o pomoc. Nas! De Boulayów! Czy nie to wpajaliście mi, że honor, oddanie...
- To nie jest twój mąż! - przerwała jej stanowczo matka.
Sara przez chwilę mierzyła ją wzrokiem, w którym gubiło się miłosierdzie razem z... odrazą?
- Mamo! Mój mąż leży w surowej ziemi, gdzieś tam, gdzie dowodził nasz ukochany generał Lee! Dla niego ordery, uznanie Sprawy, a dla nas?! Co dla nas? Grób? Gdzie jest ten grób?! Kto mi odda Xaviera?! Noszę go w sercu. A Robert? - zawahała się. - Robert, to przyjaciel. A przyjaciół pozostawiamy w biedzie?! Tak robili Tennysonowie czy de Boulayowie?
- Boję się o ciebie! Saro! Zrozum! - matka niemal zaczęła krzyczeć. - Czy tak trudno to zrozumieć?! A jeśli... jeśli...
- Jeśli, co?!
- Jeśli zginiesz, to co mam powiedzieć Emilii?
- Że bardzo ją kochałam. I na szczęście nie nosi imienia Eggleston! Uchowaj Boże od podobnej zniewagi!...
- Przecież sama tego chciałaś, moja droga.
Sara machnęła ręką i podeszła do powozu. "Tess" przyjaźnie odwróciła łeb. Obawiała się tej rozmowy. Gdyby ojciec był zdrowy, to pewnie on sumitowałby ją teraz. Rola ta jednak przypadła matce.
- Saro... proszę...
Z domu wyszedł Bernard. Niósł coś pod pachą. Panie de Boulay zmierzyła go lekko zdziwionym wzrokiem. Bernard wyminął ją i stanął przed Sarą.
- Nie chciałam... pożegnania... wybacz stary, ale...
Patrzyła na zawiniątko, jakie ściskał pod ramieniem.
- Panienko, ojciec kazał dać. Powiedział: Sara de Boulay nie może być goła.
- Tak powiedział?
- Kompletnie zbzikował?! - matka aż zatrzęsła się z oburzenia.
Bernard podał zawiniątko. Sara poczuła coś ciężkiego, zimnego i twardego. Rozwinęła je.
- Rewolwer?
- Czy ten stary kompletnie oszalał?! - zagotowało się w gardle pani matki. Ku swemu zaskoczeniu dostrzegła w oczach córki iskry radości i ekscytacji. - Nie na to cie chowałam!...
- Matko!...
- Żebyś zbroiła się, jak zbój!
- Skoro jadę między zbóje, to... muszę być przygotowana po zbójecku.
Odwrócił się do Bernarda:
- Podziękuj tatusiowi. Nigdy mu tego nie zapomnę. 
W zawiniątku była jeszcze garść kul. Sara przytuliła podarunek do siebie.
Wsiadła do powozu. I nie oglądając się na nic i nikogo smagnęła lejcami "Tess". Klacz zaryła kopytami w piasku podjazdu i szarpiąc łbem ku przodowi ruszyła w kierunku bramy. Zastrzegła sobie: bądź silna! nie odwracaj się! na przód!... Siedząc na koźle, wpatrywała się tylko w dal. Czuła za sobą spojrzenie matki, nawet Emilii, a także ojca. Na pewno stał gdzieś tam, za kotarą i obserwował, jak odjeżdża. Walka ze sobą trwała do chwili, kiedy skręciła. Zaraz zatrzymała się. Widziała za drzewami dach domu, komin z którego unosił się dym. Rozpłakała się.
Teraz była naprawdę małą Sarką de Boulay. Nie patrzyła na mijającą ją parę. Dała by głowę, że był to stary doktor Carey ze swą wścibską małżonką, która była znana z niepohamowanej ciekawości i wyjątkowo długiego jęzora... Bieda temu, kogo pani Carey wzięła na niego. Jeśli to była ona, to aż dziw, że nie zatrzymała się i nie wcisnęła swego ciekawskiego nochala... Jednego mogła być pewna, nim dzień dobiegnie końca cała okolica pozna kilka wersji dlaczego wdowa, po "naszym szlachetnym Lancasterze" płakał. I dokąd ona w ogóle jechała? Sama? Bez służby? I do tego w skórzanych, męskich rękawicach? Wzięła je od Bernarda, bo to on był zapobiegliwy i dając je powiedział: "Żeby panienka nie pokaleczyła od lejców swych dłoni". Kochany Bernard.
"Tess" już zaczynała pokazywać charakterek? Nerwowo zaczęła przebierać kopytami. Sara smagnęła w powietrzu batem. Powóz ruszył. Przed sobą miała szmat drogi? Jakiej? Co ją tam czeka za horyzontem? Chciała wierzyć, że samo dobro? Tylko, że jej wiara była dość miernych lotów. Kościół od lat znała bardziej z fasady, niż wnętrza. Oddalała się od niego z każdym przeżytym rokiem. Po śmierci Xaviera nie przekroczyła ostatecznie jej progu. Żaden ksiądz czy pastor, w końcu dobierała wychowanie w katolicko-protestanckim domu, nie miał przystępu do jej serca i duszy.
Kiedy minęła ostatnie podmiejskie zabudowania zwolniła. Nie widziała potrzeby gnania na złamanie karku. Może i "Tess" była jedną z najlepszych klaczy w stadninie wuja-prawnika, ale przecież nie miała luzaka na zmianę.
Pierwszy postój zrobiła późnym popołudniem.

cdn

Brak komentarzy: