piątek, listopada 29, 2019

Spotkanie z Pegazem... (151) Jan Lechoń "Mochnacki"

Za rok przypadnie 190-ta rocznica wybuchu powstania listopadowego. W nocy z 29 na 30 listopada 1830 r. grupa zrewoltowanych podchorążych chwyciła za broń! Musiała zderzyć się nie tylko z oporem Moskala, ale i kalkulacją wczorajszych bohaterów wojen napoleońskich. Błędem, za który przyszło zapłacić, było pozostawienie władzy "na ulicy". W sercu Piotra Wysockiego zabrakło radykalizmu, jaki targał duszą Maurycego Mochnackiego (1803-1834). 
Od lat jestem urzeczony postacią tegoż. I smutną wolą umierającego, aby nigdy nie spocząć w rodzimej ziemi? Nie przypadkowo sięgam po Jana Lechonia (1899-1956). Nie pierwszy to raz ta poezja zjawia się w tym cyklu (patrz odcinki: 28, 61, 141). Jest zatem jednym z najczęściej cytowanych poetów. Bo to pióro warte przypominania. Tak godny pamięci pokoleń jest bohater wiersza.

Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie.
Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku,
A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku,
A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury,
A wyżej, na galerii – milcz serce! – mundury.
Tylko jeden krok mały od sali go dzieli,
Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli –
On wie, że okop hardy w tej przepaści rośnie,
Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie.
Rozpędził blade palce świergotem w wiolinie
I mały, smutny strumień spod ręki mu płynie.
Raz w raz rosa po białej pryska klawiaturze
I raz po raz w wiolinie kwitną polne róże.
Rosną. Większe, smutniejsze, pełniejsze czerwienią,
Coraz niżej i niżej, uschną, w bas się zmienią!
Nie. Równo, równo rosną w jakiś smutny taniec,
Rozdrganą klawiaturę przebłagał wygnaniec
I nagle się rozpłakał po klawiszach sztajer,
Aż poszedł szmer po sali, sali Biedermayer.
Głupio, sennie, bezmyślnie kręci się i kręci.
Jakieś myśli chce straszne wyrzucić z pamięci,
Do piersi jakąś białą przytulił pierś drżącą
I czuje tuż przy piersi nieznośne gorąco,
I tysiąc świateł w oczach, w czyjejś twarzy dołki,
I zapach białej sukni, ubranej w fijołki.
Nagle złoty kirasjer poruszył się w kącie.
Sto myśli, jak kanonier, stanęło przy loncie,
Stu spojrzeń obcej sali przeszyły go miecze,
Wstyd idzie ku estradzie – czuje, jak go piecze.
Więc do basu ucieka i tępo weń tłucze,
Po tym tańcu szalonym niech ręce przepłucze,
Z tych czerwonych, duszących róż otrząsa płatki,
Rozsypuje po sali w tysiączne zagadki,
W sto znaków zapytania, sto szmerów niechęci,
Nie pyta. Już jest w basie. Już tam się wyświęci.
Raz, dwa, trzy, cztery – wali. Niechaj mu otworzą,
Niechaj wyjdą z chorągwią, wyjdą z Matką Bożą,
Niech mu końskie kopyta przelecą po twarzy
I niechaj go postawią gdziekolwiek na straży:
Na ulicy stać będzie z karabinem w dłoni...
...Słyszy sala: ktoś idzie, ostrogami dzwoni –
Ostrogą spiął melodię, a akompaniament
Szaleje, krzyczy w basie, rośnie w straszny zamęt –
Ku sali bagnetami już mierzy, już blisko –
I ton jeden uparcie wybija – nazwisko!!!
Wciąż czyste, w rozszalałe wplątuje się głosy
I wali, wali w basie murem Saragossy,
Oszalałych Hiszpanów wyciem, darciem, jękiem
I znów wraca ku górze załzawionym dźwiękiem –
W mazurze – nie – w mazurku idą wszystkie pary,
By całą klawiaturę owinąć w sztandary.
Zatrzymali się wszyscy w srebrzystych kontuszach,
A klawikord im ducha rozpłomienia w duszach
I wzdłuż długich szeregów przewija pas lity,
Tysiąc głów podgolonych podnosi w błękity
I wszystkie karabele jedną ujął dłonią,
I uderzył w instrument tą piekielną bronią,
Aż struna się ugięła, ta w górze, płaczliwa.
I cisza jest w wiolinie. Cisza przeraźliwa.
Po martwej, głupiej strunie, po fijołków woni,
Po czyichś smutnych oczach, jakiejś białej dłoni,
Jakichś światłach po nocy i szeptach w komorze,
Po księżycu, po gwiazdach – mój Boże! mój Boże! –
Gdzieś się gubi i zwija, przeciera pas lity,
Po księżycu, po gwiazdach, po Rzeczpospolitej.
Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada,
I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada.
Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie
I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie.

A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony
I kolor spod klawiszy wypruwa – czerwony,
Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko
I spojrzał – taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły, i z miejsc się porwali:
„Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”

189-ta rocznica wybuchu powstania listopadowego jest dobra okazją, aby powoli otwierać drzwi ku rocznicy, jaka stanie się w 2020 r. Wiele doniosłych na ów rok przypadnie obchodzeń (patrz: bitwa warszawska). Przodek mojej Żony był uczestnikiem tej insurekcji. Historia siłą rzeczy wpisana jest w biografie naszych rodzin. Przy poetyckim wspominaniu Maurycego Mochnackiego martwią mnie jego słowa z ostatniego listu do rodziców, pisał tak: "W Emigracji wojna domowa trwa ciągle. Mnóstwo partii, jątrzenia coraz więcej. Nie ma końca temu wszystkiemu. O co idzie? Co by to wszystko znaczyło? Na to odpowiedzieć trudno, i nigdy dostatecznie!"**. I nigdy końca nie widać? - dodaję. Te słowa pisał 6 XI 1834 r. w Auxerre umierający pisarz. Te słowa można dalej cytować. I tak samo bolą...



*Lechoń J., Mochnacki, /w:/ Historia w poezji. Antologia polskiej poezji historycznej i patriotycznej, wybory dokonał Jan Marcinkiewicz, Instytut Wydawniczy Nasz Księgarnia, Warszawa 1965, s. 306-308
** cytat za Sidorowski D., Szalony jasnowidz, czyli rzecz o Maurycym Mochnackim, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1978, s. 280

Brak komentarzy: