niedziela, marca 17, 2019

Moravia...

Mam syndrom Alberto Moravia.
Nie ma takiego schorzenia? To ja się zgłaszam, jako pierwszy, że takowy u siebie zdiagnozowałem. Żeby po tem nie było, że w Chinach to mają już od VII w. p. n .e., a w Meksyku Benito Juárez  cierpiał na niego kiedy żył. Jestem pierwszy. I basta! Koniec! Kropka!
Objawy? A choćby ten: piszę. Teraz piszę. Jajka gotują się dłużej, niż powinny na twardo (będzie bardzo za-twardo), bo ja piszę. Zaraz będę szybko wrzucał pościel do paszczęki tapczanu bez ładu i składu, bo wskazówki zegara niebezpiecznie przybliżą się do czau, kiedy majestatycznie powinienem opuszczać moje magiczne M, z takim trudem wydarte nienawistnej rodzinie.
Piszę. Co ja powtarzam "piszę"? Nawet, kiedy nie piszę, myślę, że będę pisał. I dopiero się we mnie zbiera. Pomysłowość godna Tomka Sawyera. Tylko, że ten płot to ja sam chcę pomalować. Swoimi farbami, swoim pędzlem i swoją inwencją twórczą. O! budzi się we mnie twórca. Niczym pod lipą w Czarnolesie. Syndrom Alberto Moravia?
Jak nie chcieć zbić tej filiżanki żony z delikatnej miśnieńskiej porcelany, w której tak celebruje picie czarnego naparu z mlekiem i szczypta cynamonu (czemu zaraz nie  z alkaloidem wydobytym z nasion kulczyby wroniego oka). Jaki problem? Żaden. Podłoga w kuchni wyłożona granitowymi płytami w karo... Pyk! Łup! I w drobny mak idzie kunsztowne dzieło manufaktury Königlich-Polnische und Kurfürstlich-Sächsische Porzellan-Manufaktur. Prawda, jak to pięknie brzmi w języku hrabiny Anny Konstancji von Brockdorff. Nie znamy? Znamy! Jako hrabinę Cosel. Możliwe, że właśnie to cacko muskało jej ust, kiedy piła z niej czekoladę? 
A jednak nie robię tego? Warum? Warum, bo - nie. Usłyszeć potem, jaka jestem niezguła? Słyszeć przypomnienia o śledziach smażonych bez mąki? Mimo, że rzecz działa się za późnego Jaruzela? Komuny - nie ma! Jaruzela - nie ma! Matuszki PZPR - nie ma! PRL-u -  nie ma! Ale wspomnienie o śledziach kwitnie w każdej opowieści. Stawiam zakład o konia z rzędem, że kiedy spotkamy się z N. & S. na zapoznawczej kawie, to gwoździem tego spotkania będzie opowieść o... śledziach. Teraz by doszła historia o zmaltretowanej filiżance. A może z wyższością wręczono by mi nawet metalowy kubek? Tego bym przecież nie zbił. Jak mniemam.
Alberto Moravia wdarł się do mego życiorysu. Po jaką cholerę ja wziąłem tę książkę? "Una cosa è una cosa". Prawda, jak to pięknie brzmi w języku Toto Cutugno uno Gianluigi Buffona? Cudownie! O! wczorajszy mecz. Zaskoczyło mnie dostrzeżenie tegoż w bramce paryskiej drużyny i zaraz zapaliła się żarówa w mózgu: a jakby tak napisać historię Gianluigi Carrara? Kto to? Nikt. Nikt taki nie istnieje. Tak mniemam. Zrodził się w mojej głowie, kiedy po kolejnej "szmacie" Gianluigi wyjmował piłkę z bramki. Można od Moravia trafić na paryski mecz zgrozy? Można. Kto winny? Moravia! Jest syndromu oznaka? Każdy specjalista powie, że: jest!
To, co z tym "Una cosa è una cosa"? Czyta się. Cholera jasna. Jedno posiedzenie "u wujka Cześka" i jedno opowiadanie za mną, a w mózgu chaos!  Bo znowu znalazłem tam... siebie. Na każdej stronie. Pod różnymi postaciami. Łapię się na tym, że Moravia (syndromu objaw kolejny) siedział ze mną w pubie zamiast mego łysiejącego przyjaciela o dobrodusznej fizjonomii "starego doktora" i wypił kolejnego grzańca galicyjskiego lub kufel szlachetnego trunku. Gdzie tam - jest jeszcze gorzej! Przyjaciel nie wie przecież tyle o mnie ile na papierze zostawił Moravia! To jest świństwo! Chciałbym złożyć protest? Ale do kogo? Consiglio dei Ministri della Repubblica Italiana? Bo przecież nie do Autora, skoro zaraz stukną trzy dekady, jak zeszło mu się. Co najwyżej, jak będę w "wiecznym Mieści" odwiedzę cimitero del Verano i potupię sobie nad grobem. O! do papieża napiszę! Niech ma Franciszek odprężenie od tych pedofilskich afer, które spadają na Watykan z każdego zakątka każdej prawie parafii rzymskokatolickiego wyznania. 
Gdyby nie Moravia, to ja bym teraz był wolny, jak ptak. Na pewno bym teraz nie pisał, nie kontrolował ile mi czasu zostało, ba! bał się, że w pół zdania przyjdzie mi urwać, wrócić do świata, gnać na parking, włączyć silnik, potem stację radiową aby przekonać sie kto z kim się pożarł lub kto komu zapierdolił tablicę z plakatem... Ja po prostu już wiem, ze tego tu nie da się napisać między śniadaniem a wyjściem do pracy. Kto winny? Sami sobie odpowiedzmy. MORAVIA!
A przecież nawet nie kupiłem tej książki. Książeczki 9,5 x 15 cm. Wygrzebałem z księgozbioru śp. ojca swego. W oryginale? ale gdzie tam! "Czytelnik", na seledynowej okładce Nike z Samotraki. rok wydania 1969. Miałem wtedy równe 6 lat, bo druk ukończono w maju. Ja jestem z maja! Z końca maja! 29 maja! Jak JFK. Tłumaczenia dokonała pani   Zofia Ernstowa z domu Kostanecka, której 101. urodziny przepadłyby za dni kilka, gdyby żyła. Ile ja się dowiaduję tylko z tego jednego powodu, że mam przed sobą zszytych 380 stroniczek o wymiarze podanym powyżej. Znalazłem nawet pani zdjęcie przy maszynie do pisania, jako... "Rówieśniczkę Niepodległej". Nie wiedziałem kim jest/była Zofia Ernstowa. Nie znałem prozy Alberto M. Byłem wolny!... To znaczy uzależniony od książek, ale zupełnie innych.
202 strona czytania. 202 strona przemyśleń. 202 strona potykania się o siebie. 202 strona zaglądania sobie za kołnierz. Zaraz 8. Trzeba iść stąd. Młodym i zdolnym wyjaśnić, jak groźna jest mowa nienawiści, wtłoczyć do głowy kolejną dawkę dat, twarzy, bitew, jakieś obrazy. A ja bym chciał zostać. Tu! Doczytać kolejne 172 strony. Ostatnie zdanie, jakże układa się w logiczne zakończenie: "No proszę, on pali tu sobie i marzy o niebieskich migdałach, kiedy już od dawna powinien siedzieć przy pracy! Co ty robisz, dlaczego nie idziesz do redakcji? Czy wiesz, że już blisko czwarta?". Nie, nie palę. Marzę o niebieskich migdałach. Do pracy jeszcze godzina. Już 8.04.
Mam syndrom Alberto Moravia.
Nie ma takiego schorzenia? To ja się zgłaszam, jako pierwszy...
etc, etc, etc...



2 komentarze:

  1. Takie natręctwo ma swoją nazwę.Jenak ma ona wydźwięk pejoratywny, a takiego nie chcę.
    I mnie chyba taki przymus dopadł,po przeczytaniu tego postu.Długo zastanawiałam się nad celnością mego zamysłu,ale mój wewnętrzny imperatyw zatriumfował...
    Czytając pański tekst, odniosłam wrażenie frustracji zeń zionącej.
    Traktując każdy zapis jak pewien rodzaj listu, oczekuje się (nawet podświadomie) na "odpowiedź",reakcję.
    Tchnięci wspomnieniem,przypadkowym obrazem,zasłyszanym wierszem, snujemy historie tworzące się w mózgoczaszce. Czując przymus zapisu, chcąc je przekazać, liczymy na to że po drugiej stronie znajdzie się ktoś,o podobnej wrażliwości.Ktoś,dla kogoś nie będzie to obojętne, a nie "szyderczy rechot"

    Shanti

    OdpowiedzUsuń
  2. Cenne wnioski. Ale opowiadania naprawdę warte uwagi. Cudowna lektura, choć dookoła tyle nowości.

    OdpowiedzUsuń