piątek, lutego 09, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (13)

Kochana Gretchen
Piszę do Ciebie. Ja. Twój Ojciec. Z miasta, które tak cudownie opisywałaś. Z Warszawy!! Obawiam się, że to nasz ostatni adres zamieszkania. Świat zamyka się tu tylko w trzech słowa: "Nur für Juden". Ulica Chłodna naprawdę jest chłodna. I ta kładka nad naszymi głowami. Jak w naszym zoo. Tam nad nami skrawek aryjskiego świata, my tu na dole, jak rzucone w odmęt potępieńcze dusze.


Z Mamą jest już zupełnie źle. Biedna moja Ruth. Odchodzi. To widać w Jej oczach. Kiedyś błyszczące, szlachetne, jak heban, a teraz jakieś blade, nie patrzące. Kompletnie osiwiała. Odwiedził nas wczoraj David Metz. Chodziłaś z jego córką do szkoły. Miała na imię Marta. Umarła w '27. Pamiętasz ją? Taka ruda, piegowata, wszędzie było jej pełno. Chodziła za Tobą wszędzie. Mała Marta. Chyba dobrze, że wtedy umarła. Tutaj tyle dzieci umiera. Nie wyobrażasz sobie nawet ile tu śmierci. 
Mama mnie woła muszę odłożyć pisanie. Jutro dopiszę. Jutro wyślę. Pozdrów ode mnie Breslau i wuja Karla. Tata
- Willie! Willie!
Odłożył ołówek. Podniósł się z krzesła. Za przepierzeniem leżała jego żona, Ruth. A właściwie cień kobiety, która jeszcze kilka miesięcy temu odprowadzała córkę na pociąg do Drezna. Ruth Hoffabuer umierała. Właściwie od pierwszych dni, kiedy tylko zamknęła się za nią brama tego piekielnego miejsca. 
- Willie! Willie!
Patrzył na nią tym udawanym uśmiechem, który uginał się pod ciężarem współczucia, ale starał się jej wmówić: wszystko będzie dobrze. Tyle, że ona wiedziała, że lepiej już nie może być. Za ścianą krwią pluł Szloma Weisberger, ale za to na pietrze u Nawrotów było ostatnio głośno. Chaim wydawał swą córkę za Ezrę jakiegoś tam. Policjanta. Bezczelny typ o kanciastej mordzie, jaką zdawało się widywano na brunatnych plakatach SA. 
- Willie! - chwyciła go za rękę. Ledwo poczuł to. Była bardzo, bardzo słaba. - Co robisz? Znowu piszesz?
Ale on nie odpowiedział.
- Znowu! -westchnęła głęboko. - Po co to robisz? Który to zeszyt? Czwarty?
- Szósty - powiedział bezdźwięcznie. Nie musiała mu uświadamiać bezsensu tego, co robił. Pisał do Gretchen. Każdego dnia. Po kilka razy.  Kolejny zeszyt.
- Pomyśl o tym oknie - wskazała przed siebie. - Robi się zimno, a mi przeciągi szkodzą.
Ale on pogładził ją tylko po głowie. 
- Ariel wrócił? - zapytała. To było ich okno na świat. Ariel Ruben. Szedł z innymi chłopcami na aryjską stronę. Przynosił bezcenne dary: kartofle, brukiew, rzodkiew, cebulę. Nigdy się nie spóźniał. Kazał się nazywać "dostawcą". Uliczny złodziejaszek i zwinny jak jaszczurka przemytnik. Wyrobił sobie markę. Tylko w tej ruderze miał kilku stałych odbiorców. Dzisiaj była środa, a więc powinien był zjawić się. Spojrzała na zegar. Ale zegara nie było tam, gdzie zawsze wisiał. Pozostał pusty hak. Ariel zabrał go na tamtą stronę muru. Był zły, że musi dźwigać coś tak nieporęcznego. Dla niego "towar" mieścił się w kieszeni lub w dłoni. 
- Nie, jeszcze go nie ma, kochanie. Ale będzie. Będzie na pewno. Jak on coś mówił, to jakby cytować Torę.
Pani Ruth pokiwała tylko głową. Próbowała wstać z posłania.
- Co robisz? - przestraszył się mąż.
- Wstaję, trzeba ci obiad...
- Jaki obiad?! - aż się zatrząsł. Nie jadł trzeci dzień. Słowo "obiad" już dawno zatraciło swe pierwotne znaczenie. - Połóż się. Jesteś słaba...
Pani Ruth zawahała się.
- Wiesz, Willie, że ty masz rację. Trochę mi się w głowie kręci. Mogłabym się przewrócić. 
- Połóż się. Ja zaraz przyjdę. Sprawdzę czy Ariel nie zatrzymał się u Schneidermanna. 
Pani Ruth nie oponowała. 
On wyszedł na zewnątrz. Obskurną klatkę schodową wypełniał zapach mydlin. To na pewno Emma Pilsch prała. Krzywymi schodami zszedł na dół. Grupa wyrostków akurat obskoczyła jakąś kobietę. Niosła jakiś garnek. Wyrywali jej go z metodyczną agresywnością. Przypominali stado wprawionych w boju hien.
- Ludzie! Ludzie! - wrzeszczała kobieta. Ale nikt dookoła nie reagował. Nawet kilku przechodniów dziwnie uśmiechała się. Może sami dołączyliby do tej niesfornej grupy rzezimieszków.
- Zostawcie tę panią! - pan Hoffbauer energicznie ruszył w ich kierunku. Ale nagle przystanął i chwycił się za czoło. Jeden z tych smarkaczy po prostu cisnął w niego kamieniem. Nim się zorientował, co się dookoła dalej dzieje, to no stał się nagle obiektem ataku. Ktoś z nich podstawił mu nogę i przewrócił. Po chwili uczuł kopnięcia! Jedno, drugie, kolejne i kolejne! Spadały na jego barki, uda, głowę, ręce niczym  bezlitosny grad. Starał się osłonić głowę. W jednej chwili ciosy ustały.
Pan Hoffbauer otworzył oczy. Majaczyły przed nim dwie sylwetki. Jedna zdawała się jakby znajoma. 
- Panie Hoffabuer, to pan? - rozpoznał głos Ezry jakiegoś tam, zięcia Chaima Nawrota. 
- Dziękuję - wyciągnął przed siebie rękę. Ezra pociągnął go w górę. - O! Boże! jestem cały obolały! Mało... mało mnie... nie zabili... A ja chciałem tylko...
- Niech pan idzie do domu - zaproponował wybawca. Nigdy nie sądził, że miałby cokolwiek zawdzięczać temu typowi. A już na pewno nie ocalenia spod nóg tych rozwydrzonych gówniarzy. 
- Tak, tak. Już pójdę. Moja żona... czeka...
I powlókł się z powrotem ku kamienicy. Pokonanie kilkunastu schodów stanowiło teraz nie lada wyczyn. Każdy krok, to był ból. Każdy stopień, to był wyczyn.
I znów poczuł zapach mydlin. I dobiegający głos Schneidermanna, który nie mógł darować swej Sarze, że zbrzuchacił ją jeden z kompanów od kieliszka, a teraz ani myślał brać jej pod Chupę. A rabin Liebermann dopytywał. Nic tylko wił się niczym piskorz. No to teraz Sara dostawała cięgi. Krzyki bitej dziewczyny nie były czymś wyjątkowym. Nawet gdy nie była w ciąży razy spadały na jej kark.  
- Ruth! Ruth! Wróciłem... - w rozbitym lustrze dostrzegł swą poobijaną twarz. Otarł krew, jaka ściekała mu po brodzie. - Ruth!
Wszedł do pokoju.
- Śpisz, kochanie?
Ale żona nie odpowiedziała.
Podszedł do niej.
- Nie trzeba ci aby czego?
Ale Ruth...
Spojrzał w jej oczy. Patrzyły przed siebie. Nieruchome. Zimne. Martwe. 
- Ruth!
Potrząsnął jej ramieniem. Ale to nie miało już żadnego sensu. Nie odgoniła jego zaczepności. Nie skarciła, że mąci jej sen. Bo jej snu już nic nie mogło zmącić.
Na dźwięk kroków odwrócił się:
- Gretchen?
Ale przed nim stał jakiś obdarty chłopiec. Zmrużył oczy. Nie rozpoznawał w nim Ariela.
- Kim jesteś? Co tu robisz?
- Jestem Jozue, proszę pana. Jozue Mendel.
- Nie znam.
- Ja pana też nie znam.
Wsunął rękę za pazuchę. Wydostał trzy ogromne cebule.
- Co to jest?
- Cebula, proszę pana.
- Widzę, że nie krokodyl.
- Ariel kazał panu oddać.
- A gdzie jest Ariel?
- Na Żelaznej... była... obława... "Frankenstein" czekał... Zastrzelił Ariela i trzech innych chłopców.
- Co ty mówisz?
- Jednym strzałem, proszę pana... 
- Ariel...
- Natan, Jakub, Icchak... Te cebule, to od Ariela. On chyba coś czuł, że tym razem...
- Nie mów nic więcej. Rozumiem. 
Zamknął oczy. Usta niemal same zaczynały mówić:

Choć błogosławimy, wychwalamy, ofiarowujemy i
sławimy piękno Twego imienia,
Twego świętego Imienia, o Błogosławiony,
pozostajesz nadal poza zasięgiem naszych pochwał, naszej pieśni,
całkowicie poza zasięgiem wszelkiego ukojenia. Poza! Poza!
 I powiedzcie "Tak". Amen*

cdn
 * http://cdim.pl/kadisz-modlitwa-zydowska-za-zmarlych,521 (data dostępu 1 II 2018)

4 komentarze:

  1. Przejmujący opis ,
    dramatycznego obrazu
    strasznych czasów...

    Mona

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi się, że prawda była jeszcze bardziej brutalna. Egzystencja w getcie (trudno napisać: życie) było nie jednorodne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z pewnością...
    Jednak, uważam iż próba przeniesienie czytelnika w tamten brutalny czas , powiodła się.
    Czuje się atmosferę, strach , grozę, beznadzieję.

    Mona

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.