poniedziałek, września 18, 2017

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 - Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (03)

"Niemen" runął z całą swą masą. Jeźdźca nie wysadziło, tylko znalazł się pod ciężarem wierzgającego w konwulsji konia. Skosiła go kolejna seria karabinów maszynowych, która zaskoczyła ich mijając ten zagajnik. Co uśpiło uwagę? Nie było usprawiedliwienia dla takiej beztroski. Przyczółek Maciejowicki okupiono krwawo. Potem marsz na Lubelszczyznę i potyczka pod Suchowolą. Tu po raz ostatni widzieli majora Jeljaszewicza. Zdziesiątkowany szwadron z 13 Pułku Ułanów Wileńskich  rotmistrza Piotra Korzeńskiego nie przedstawiał nawet połowy pierwotnego składu. I teraz ta zasadzka. Rozpędziło wszystkich na możliwe strony ucieczki! Czemu nie wysłał przodem kaprala Maślaka lub innego ułana? Widział, jak obok sunęli w bojowym wirze jego podwładni. Musiał wydostać się spod "Niemena".
- Panie rotmistrzu! Panie rotmistrzu!
Dookoła nagle zrobiło się cicho. Nieprawdziwie. Dopiero, co terkotały karabiny, padały strzały, konie dawały susy do przodu,  padali ludzie. Cisza. Rotmistrz Piotr Korzeński czuł tylko na sobie ciężar, który wstrząsała kolejna konwulsja konania. I ten głos, jakby z innego wymiaru:
- Panie rotmistrzu! Panie rotmistrzu!
- Surzyński, to wy?!
- Tak, panie rotmistrzu! - zapytany podpełznął do leżących.

- "Niemen" dostał!
- Widzę. I to nieźle!
- Ogłuchłem! 
- Nie, dlaczego? - ułan Surzyński próbował zmusić ciężko rannego konia do jakiegoś ruchu. Całym swym ciężarem przygniótł jeźdźca.
- Co tak cicho?
- Niemcy chyba przesunęli się... Jakiś samolot nadleciał.
- Nasz?
- Ehe! Miał szachownicę i posłał tam serię...
- Niemożliwe... 
- Co jest niemożliwe, panie rotmistrzu?
"Niemen" drgnął. To starczyło, aby ułan chwycił za ramiona leżącego i gwałtownie wyszarpnął go spod cielska. Szybko poderwał się na równe nogi. Czuł skutek upadku, inaczej być nie mogło, dopiero co leżał na nim jego wałach.
- "Niemen" - uklęknął przed koniem. Potężne orzechowe oczy patrzyły na niego z wyrzutem. Widział, jak oficer sięga do kabury i wyciąga broń. Po chwili przyłożył broń do jego skroni... Padły strzały...
- Malowane dzieci?
- Co mruczysz ułanie?
- Nic, panie rotmistrzu... Tak sobie... melodyjka... Ułani, ułani...
- Musimy się stąd wydostać - rotmistrz Korzeński rozejrzał się dookoła. - Szwadron rozbity!
- Rozbity - przyznał ułan Surzyński.
Wokoło leżało kilku zabitych ułanów, trzy konie stały bezradnie przy swoich zabitych.
- To już koniec? - w głosie ułana Surzyńskiego było tyle goryczy i bólu.
- Musimy się pozbierać.
- Jak? Co? Kogo? - ułan bezradnie rozejrzał się. - Rozjechali nas, panie rotmistrzu!
- Co to... kurwa... wojsko czy... - dostrzegł sylwetkę, która uniosła się nieopodal. - Olechnowicz?
Ułan Surzyński spojrzał w tą samą stronę.
- Jacek! Bo ci łeb odstrzelą! - wrzasnął na całe gardło.
Ale ułan Olechnowicz zdawał się tego nie słyszeć. Trzymał w dłoni jakieś... strzępy... to mogły być wodze... od uzdy jego "Huzara".
- Jaceeeeeeeeeek!
Ułan Olechnowicz przystanął.
- Ja nic...
- Co?! Skryj się kretynie!
Seria z erkaemu poszybowała w jego kierunku, ale dziwnym trafem nic go nawet nie drasnęło.
Ułan Surzyński rzucił się do przyjaciela. Chwycił go z rękę i pociągnął za sobą. Olechnowicz, chłopisko godne swych laudańskich przodków, dał się poprowadzić, jak dziecko.
- Mam tego... matoła!
Rotmistrz Korzeński dopadł do niego:
- Gdzie reszta? Szwadron...
- Ja nic... - i wskazał na strzępy skórzanych pasków.
- Jak mu dam w mordę, to ten żmudzki łeb dojdzie do siebie!...
- Surzyński! - rotmistrz warknął nie na żarty. - Tylko mi tu mordobicia nie uskuteczniaj!
- Ja tylko...
Olechnowicz nagle rozpłakał się. Łkał, jak dziecko.
- Czego mazgaisz się?! - Surzyński nie wytrzymał i zdzielił kompana przez łeb. Pewnie, gdyby ów miał na głowie swego adriana, to wyhamowałby swą fantazję. Ale tak? Pacnął go jeszcze raz.
- Surzyński! - sprzeciw oficera niewielkie robił wrażenie.
- No widział pan rotmistrz taką beksę?!
- Jeliński zabity, Smoliński padł tam... Hornika zniosło razem z koniem... A Chądzyński...
- Skończ tę wyliczankę!
- Daj mu mówić - rotmistrz Korzeński przystawił do oczu lornetkę. Byłaby to prawda, że zostało mu tych dwu ułanów? Jeden bliski obłędu olbrzym postury Józwy Butryma, drugi przemądrzalec, który swoim gadaniem sprzedałby ich obu okolicznym Żydom? - Co z Chądzyńskim?
- Czaszkę mu rozsadziło jak... jak arbuza... Puch! I po Zbychu został strzęp bez głowy!
- Ale ty żyjesz! Patrz, rotmistrz żyje! Ja żyję?!
- Zaraz po nas przyjadą... - Olechnowicz rozejrzał się dookoła.
- Kto?! Odbiło ci! Spiorę cię jeszcze raz po pysku i dojdziesz do siebie!
I nie czekając na nic ułan Surzyński wymierzył otwartą dłonią po kilka razów. Ułan Józef Olechnowicz sprawiał wrażenie, jakby ocknął się z koszmarnego letargu.
- Panie rotmistrzu! - zaczął meldować się. - Ułan Józef Olechnowicz herbu Leliwa!
- Chyba Dołęga! - wtrącił z przekorą Surzyński.
- Leliwa! - i podsunął pod jego nos swój srebrny sygnet z wyciętym klejnotem. Faktycznie był na nim ryty półksiężyc i sześcioramienna gwiazda.
- Co mi tu świecisz? Dużo ci z tego przyjdzie. Herb!
- Leliwaaa!
- Drzyj tego ryja! Jeszcze cię Szwaby nie słyszą. Dużo ci to pomoże. Chyba, że trafisz na jakiego grafa tak głupiego, jak ty... - cynizm aż kapał z warg ułana Surzyńskiego.
- Panie rotmistrzu czy mogę mu dać w ryja?! - warknął nie na żarty Leliwita.
- O! ocknąłeś się!
- Spokój! - ta słowna wymiana słów już męczyła rotmistrza Korzeńskiego.
Coś za ich plecami zamajaczyło. Olechnowicz, jakby niepomny wcześniejszej kondycji, schylił się po karabinek, który leżał opodal wbity w piach. Szybko przeładował go. Rzucił się w kierunku bryły...
- Pani rotmistrzu! On... sumasaszoł!
- Surzyński! Bóg mnie pokarał wami wszystkimi! Olechnowicz!
Ale ułan Olechnowicz, herbu Leliwa już był przy tamtym czymś...
- Nie! Nie strzelaj! - dobiegło do ich uszu.
- Surzyński co się tam dzieje...
Ułan zmrużył oczy. Zwalista sylwetka Olechnowicza zlała mu się z tłem zagajnika.
- Co tam się dzieje?!
- Olechnowicz wziął języka?
- Co?! - jak bardzo teraz rotmistrz Korzeński żałował, że dał swą lornetkę zwiadowcom. Przepadli razem z nią. Nie wiadomo: polegli, dostali się do niewoli, a może uciekli. "Dezercja?" - takiego słowa nie było w słowniku rotmistrza 13 Pułku.
Olechnowicz faktycznie pchał przed sobą dwóch smarkaczy. Lufa karabinka raz po raz uderzała w plecy jednego i drugiego zatrzymanego.
- Hieny parszywe! Bydlaki! - wyrzucał z siebie niczym kulomiot.
- Co to? Kim są ci ludzie?! - rotmistrz Piotr Korzeński przyjrzał się nadchodzącym.
Olechnowicz popchnął ich z takim impetem, że jeden runął wprost pod nogi rotmistrza, drugi oparł się niemal na ułanie Surzyńskim.
- My... z... z... majątku...
- Swołocz prawdziwa! Rabować, żeb ich wołk dusił! - dorzucał Olechnowicz.
- Pan... pan... pułkownik... - bezradnie patrzył na gwiazdki Korzeńskiego i  wyduszał z siebie ten niższy w jasnej czuprynie, podartej koszulinie i wytartych spodniach.
- Szabrownicy! hieny! - warczał Olechnowicz. I splunął przed siebie.
- Jacy... szabrownicy... panie majorze! - włączył się ten drugi, bardziej przysadzisty, krępy.
- A to skąd masz?! - Olechnowicz rzucił w piach bagnet.
- Albo to... mało tego teraz? - ten niższy czuł, że najgorsze mają za sobą, że ten wyższej rangi nie da im zginąć.
- Powiesić tą swołocz! - Olechnowicz nie żartował. Zatrzymani czuli to przez koszule.
- Jakie? Po... po... powiesić?! - złożył ręce jak do lamentu lub modlitwy.
- Ułanie Olechnowicz! - brzmiało jak skarcenie małego Józiuka.
- Pewnie jakie bolszewiki - i raz jeszcze splunął. - U nas w Oszmianie raz dwa by takich...
Wzrokiem wskazał na rozłożysty dąb, jaki stał opodal. Potężne gałęzie, aż prosiły się o... Ale rotmistrz Korzeński tylko sapnął.
- Nazwisko!
- Socha!
- Drugi!
- Duda!
- No... herbowi to na pewno nie są - rozbawiło to samego ułana Surzyńskiego.
- Duda... Mateusz... To on mnie namówił! - zaczął nagle krzyczeć ten niższy, tęższy i chyba starszy.
- Do czego?
Na pytanie rotmistrza chłop wyjął za pazuchy srebrną papierośnicę.
- Skąd to masz? - tym ułan Surzyński przejął inicjatywę, tym bardziej, że... - Toż to... Karola!...
- Jakiego Karola?! - rotmistrz Piotr Korzeński zaczął się w tym wszystkim gubić.
- Zobacz Józiuk! Zubrycki miał taką...
- Może podobna.
- Z dedykacja od Niuty? - dopytał Olechnowicz.
Ułan Surzyński otworzył srebrna papierośnicę. Zamarł z wrażenia: "Lolkowi, aby pamiętał o swej Niucie. Stara Wilejka 7/IV. 39".
- Zatłukę sukinsynów, panie rotmistrzu!
- Surzyński!...

c.d.n.

3 komentarze:

  1. Podoba mi się dynamika opisu , potrafię sobie wyobrazić twarze bohaterów (często aktorów, ekranizacji wojennych).
    Zabawna dygresja, " niepoprawna politycznie" , z przymrużeniem oka...

    Luna

    OdpowiedzUsuń
  2. Opis, dygresja - wychodzą ze mnie od czasu do czasu. Trzeba im otworzyć drzwi, bo inaczej można się udusić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zatem " ...nie domykajmy drzwi..."
    Jak śpiewali Skaldowie.
    Czekam na kolejny odcinek.

    Luna

    OdpowiedzUsuń