sobota, lipca 08, 2017

Wild Bert - cień Hioba ... / Wild Bert - a shadow of Job... (07)

Eddie Kintner ściskał w dłoni 10$ w złocie. Obracał monetę na różne strony. 
- I mówisz, że znalazł się ktoś, kto znikąd  płaci złotymi dolarówkami? - wykrzywił usta w kwaśnym grymasie. Zniszczone zęby tkwiły, jak spróchniałe kołki w przewracającym się płocie. - Kto to taki?
Mężczyzna w zielonej kamizelce pokiwał potakująco głową.
- Może to ktoś od Pincertona? - podsunął rozwiązanie.
- Wątpię! - Eddie Kintner coś cały czas przeżuwał. Jego szczęka nerwowo się zatrzęsła. - Co by człowiek od Pincertona miał robić w tej okolicy?
Splunął pod nogi. 
- A ten moczymorda?
- Tani gracz. Spłukał się przy drugim rozdaniu.
- Spłukał - Eddie Kintner wycedził. Cały czas skupiona twarz wyrażała jednak niepokój. 

- Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć...
- Pewnie, że tak - Eddie Kintner uśmiechnął się. - A jeszcze bardziej zachodzę w głowę kim jest ten, który bardzo mnie szuka, że zapuszcza się w te okolice. A tu, jak powiadają, bardzo niebezpiecznie. Można zginąć. 
Zarechotał z własnego dowcipu. Nie ulegało wątpliwości: okolica była niebezpieczna. I nie tylko ze względu na bandę Eddiego, ale i innych nieobliczalnych mieszkańców. Tu, gdy dochodzi do poważniejszej burdy szeryf od ręki  wzywa wojsko! Sierżant Northolt lubił te swoje, jak je nazywał, misje specjalne. Czuł się wtedy w swym wojskowym żywiole. Kiedy wojna wygasła, Indian zepchnięto do rezerwatu, koniokradów powywieszano, a kowboi nauczono moresu -powiewało nudą. I dopiero, kiedy zbrojne bandy raz po raz wpadały z sąsiednich zakątków Stanów czuł, że wie po co służy Stanom Zjednoczonym. Przechwalał się, że u boku Shermana pali bezkarnie Dixi. To nie mogło podobać się okolicznym farmerom, o których sympatiach wiadomo było na mile.
- Jest jeszcze coś...
- No mów! Masz zamiar trzymać mnie w niepewności? - szare oczy Eddiego Kintnera błysnęły jakimś  dziwnym ogniem.
- Powiadają, że nie żyje... Phil "Big Ben" Dopsie.
- "Big" nie żyje? Czy na tym koniec?
- Nie, ale myślę, że to ten sam człowiek.
- Który?
- Ten od złotych dolarów. Głupi Henry targował się z nim. Miał przy sobie... to - i położył przed Eddiem pomięty list gończy, który opiewał na astronomiczną kwotę 500 $.
- Myślisz, że ten głupek wskazał na Jar Los Muertos?! - Eddie wstał ze swego siedziska.
- Za ładnego uśmiechu, a Henry raczej do przystojniaków nie należał, to raczej nie miał. Taka kwota i to w złocie robi wrażenie.
- I co z nim teraz?
- Kiedy srał wpakowałem w ten pusty łeb kilka kul. Muchy i szczury będą miały pożywkę z jego mózgu przez kilka kolejnych dni i nocy - i roześmiał się, kontent ze swego krwistego dowcipu. Eddie Kintner też mu zawtórował. Ale po prawdzie nie było mu do śmiechu. Wojsko też z chęcią powiesiłoby go na najbliższym drzewie. Ten cholerny dyliżans... Wtedy ostatni raz widział "Big Bena" i Henriego.  Mieli odebrać swoje dole. Ale Phil się nie zjawił, teraz wiedział dlaczego. Henriego powstrzymywał hazard. 
- A ty na co liczysz, że to mi wszystko opowiadasz? Ile chcesz?! - mogąc dysponować działkami dwóch zabitych nie musiał liczyć się ze stratą. Ten tu nie weźmie więcej, niż zdobyli nieboszczycy.
- Pieniądze? - prychnął zapytany. - Nie potrzebuję. Starczy mi jedna noc, talia kart i jestem ustawiony na rok do przodu. 
- To po co?
- Jestem dobrym człowiekiem.
- I pakujesz kule w kogoś, kto sra?! Bajki... jak ty się nazywasz?
- As?
- As? - Eddie pokiwał głową. Coraz bardziej ten facet mu się podobał. Niepokoiło jednak, że po jednej nieostrożności Henriego tak łatwo dotarł w to konkretnie miejsce. Należało się zastanowić, czy przybysz, który go szukał, nie będzie równie sprawny. Nie mógł wyjść z podziwu, że ukatrupił Dopsiego. Wziął go z zaskoczenia? Czy była to walka wprost? - Jak zginął "Big Ben"?
- Byłem akurat u golibrody, kiedy rozpętała się strzelanina. Tamten miał jeszcze psa.
- Teraz też?
- Nie widziałem psa. Może padł, bo kiedy rzucił się w kierunku Phila, ten strzelił do niego z dwa razy. To jeszcze bardziej rozjuszyło tego gościa... Daję głowę, że to ten sam.
- Słuchaj As, ale jak ty mnie znalazłeś?  Jaru Los Muertos nie ma chyba na żadnej mapie.
- Henry...
- Rozumiem.
- Język mu się rozwiązał, jak stare sznurowadło. Mamusia uczyła mnie, aby pomagać bliźnim.
- I niby ja jestem tym bliźnim dla ciebie, As? 
- Można tak to określić.
- Ale miłość do bliźniego zupełnie ci nie przeszkadzała zastrzelić Henriego?
- To była gadatliwa miernota.
- Dzięki. A jeśli tamten znajdzie drogę?
- Podejrzewam, że kręci się gdzieś tu.
- Może to pospolity łowca nagród?
- Nie sądzę, aby taki posiadał złoto do rozdawania byle moczymordzie. I wręczał tak sobie, nawet za tak bezcenną dla siebie, informację. 
- Ale on jest jeden? Sam?
- No może ten jego pies...
- Mówiłeś, że oberwał od "Big Bena".
- Ale jest jeszcze szeryf...
Eddie Kintner parsknął śmiechem:
- Ten stary pierdoła?! Zęby chyba zjadł za Adamsa!...
- Myślę o kimś zupełnie innym.
- No to mów! - Eddie odpalił od lampy cygaro. Nie, nie poczęstował Asa. Dmuchnął dymem przed siebie.
- Mc Louis... - As zawiesił na chwilę głos. Uważnie spojrzał na Eddiego, aby sprawdzić, jak na niego podziałały te słowa. Nazwisko szeryfa okręgowego robiło wrażenie na każdym. I tym razem nie mogło być inaczej. Ręka z cygarem zawisła w powietrzu. - A to oznacza, że szuka ciebie trochę więcej ludzi, niż jeden. 
- Wychodziłem z gorszej opresji - odparował po chwili Eddie. Zmrużył oczy. - Nie sądzisz, że mam jakąś kartę w zanadrzu? 
- Nie rozumiem.
- Nie musisz, szulerze!
As spochmurniał. Rozmowa zaczęła zbaczać w zupełnie odmiennym kierunku, niż ją zaczął. Jeszcze chwilę temu czuł się pewny, że oto jest posłańcem dobrej nowiny, ale teraz... Ale teraz stawało się jasne, że w tym pomieszczeniu jest o jedną osobę za dużo. I tą osoba był - on.
- Jeśli to ten głupi farmer i ten cholerny Szkot, to ja mam... asa!
- Asa?
- Nie lekceważyłbym tego, jak powiedziałeś farmera. To może tylko przewidzenie, ale...
- Ale, co?! - Eddie Kintner wstał ze swego siedziska. Obaj mieli prawie sześć stóp wzrostu.
- Mam wrażenie, że ja gdzieś tego człowieka już widziałem.
- Teraz ja nic nie rozumie - ich spojrzenie spotkały się.
- Dawno temu...
- Jak dawno?
- Z dziesięć lat, może piętnaście... Jakoś zaraz po wojnie, albo jeszcze na niej... 
- Stare dzieje.
- Bardzo. I nikomu nie było do śmiechu, jeśli wszedł mu w drogę. To mogło być ostatnie spotkanie.
- Taki ostry?! - Eddie roześmiał się po raz kolejny. Myślałby kto, że usłyszał przedni kawał.
- Jak go wtedy nazywano...- As nie mógł wydobyć z pamięci zapomnianej wiedzy sprzed lat. 
- Daj spokój tym wspominkom...
- Ale jeśli, to ten sam człowiek... to...
- To?
- Zastanowiłbym się nad... życiem wiecznym... spotkaniem ze Stwórcą...
- O czym ty mi tu bredzisz, karciarzu? 
- Że jeśli, to ten sam... to czmychałbym do Meksyku. Bo pewnie jar, którego nie ma na mapach mógłby mi nie pomóc.
- Bredzisz! Co chcesz, żebym z podkurczonym ogonem ogonem zmiatała za Rio Grande? Pomyliłeś adresy! Kintner nie ucieka przed byle kim.
- Ale to nie jest byle kto... I na pewno nie zwykły farmer. To, jak zastrzelił "Big Bena" temu przeczy.
- Wynoś się!
- Pewnie. Wracam do moich kart, dziwek i whisky, ale... Nie pamiętam... gdzie... jak... no... ten...
- Jak sobie przypomnisz, to pisz lub wyślij gołębia wędrownego. 
- Ciebie, jak widzę to bawi... Mc Louis i ten... no... To jak jeźdźcy Apokalipsy. 
- Z tego, co mnie uczyli w szkółce niedzielnej, to było ich czterech. A tu - dwaj? 
- I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali - i dano mu wielki miecz***.
- Co to?
- Apokalipsa św. Jana!  I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła. Starczą dwa konie!
- Idź precz!
- Wojna i śmierć.
- Precz!
As wiedział, że przeszarżował. Nie było sensu, aby kontynuować tę rozmowę. Napiętą linię mogło przerwać jedno, zbyteczne słowo. Sam się sobie dziwił, że nagle wrócił do jego bluźnierczych ust sam święty Jan i jego wizja zagłady.
Eddie Kintner zgasił cygaro.
As zatrzymał się, odwrócił:
- Chyba już wiem...
- Co, do diabła?!
- Jak tego tam nazywano... to...
- No!
- Wild Bert. Na pewno.
- Wild Bert?... - Eddi zmrużył oczy.
- Pamiętasz bandę Trentona?  
- Dlaczego pytasz?
- Don, Chris i ten przygłup Marc...
- Ale ich dopadło wojsko.
- I na czołach wycięło litery?
- Litery?
- Nie wiedziałeś? "W.B.".
- "W.B."?
(cdn)

 *** Biblia Tysiąclecia,  Apokalipsa św. Jana , Ap 6.4 oraz 6.8, w tłumaczeniu  o. Augustyna Jankowskiego (OSB)

Brak komentarzy: