środa, czerwca 21, 2017

Wild Bert - cień Hioba... / Wild Bert - a shadow of Job ... (02)

Pastor Norman Kroll zabrał butelkę.
Nalewka panny Kisch smakowała każdemu. A dla pastora była jak balsam, jak lekarstwo, jak modlitwa. Wiedział, że tym ostatnim określeniem bluźnił wobec Pana swego, ale nie potrafił tego inaczej określić. Zachwyt! O! zachwyt! Kiedy brany w usta łyk zamieniał się w poezję smaku. Nawet jego babka, świeć Panie nad jej pobożną duszą, nie potrafiła takiej wyczarować. Też były smaczne jej nalewki, szczególnie ta cytrynowa, ale to co opuszczało domową destylarnię panny Kisch. Tak, to były czary! Grzech było patrzeć, jak znikała zawartość bezcennej karafki.
- Wybacz Bert, ale dla mnie to... jak lekarstwo. Nie myśl, że skąpie - wstawił nalewkę do kredensu i przekręcił w drzwiczkach kluczyk, który wsunął do kiszonki kamizelki.  - Dziwnym trafem, zanim nie założyłem zamka bardzo szybko ubywało.
- Myśli pastor, że pani Cook popijała? - zdziwił się Bert Green. Pociągnął ostatni łyczek i odstawił pusty kieliszek. I bez tego uważał, że zaproszenie do wspólnego delektowania się nalewką panny Kisch, to już dla niego wyróżnienie. Pastor Kroll raczej nie należał do zbyt wylewnych w swych kontaktach duchownym. Raczej przypominał kogoś, kto stojąc nad grobem chce za sobą pociągnąć rzesze wiernych lub zdesperowanych.

- Raczej ogrodnik.
- Gordon?
- Ehe. Gordon. 
Bert Green nerwowo spojrzał na zegar.
- Spieszysz się? - nie uszło to uwadze pastora. Potężny szafowy zegar bezlitośnie odmierzał czas.
- Chciałem pastorowi coś dać - wstał z wysłużonego fotela i położył przed nim książkę.
- To... - pastor niepewnie spojrzał na podniszczoną okładkę, a zaraz na Berta Greena. - To przecież...
- Biblia mojej matki. 
- Nie rozumiem ciebie! - pastor uniósł się.
- Nie?
- Nie! - gniew wzbierał w nim widać od dawna. - Bercie Green nie pozwoliłeś mi pochować swej żony i córek! Przegnałeś precz! Rozumiem, byłeś w gniewie.
- Niczego pastor nie rozumie - Bert Green przerwał ten potok natchnienia. Bo miał wrażenie, że pastor Kroll w takich chwilach traci poczucie spójności z ziemskim światem. I zaraz zacznie swe opowieści (niektórzy ośmieliliby się powiedzieć: brednie) o aniołach!... zbawieniu!... wyrokach boskich!...
- Szatan zajął twą duszę. Ale widzę, że...
- Z zimną krwią wymordowano mi całą rodzinę! Dotarło to do ojca?!
Pastor Kroll poczuł się, jakby odjęto mu koronny argument w walce z Szatanem.
- Wie pastor, że mieliśmy syna?!
Duchowny pokiwał przecząco głową.
- Miał na imię Jozue Aaron.
- Pięknie - westchnął pastor.
- I, co z tego, że pięknie?! - obruszył się Bert Green. Był bliski uderzenia pięścią w stolik. Kruchy mebel mógłby jednak spotkania z jego stalową pięścią nie przeżyć. - Miał być naszym drogowskazem do naszej Ziemi Obiecanej. I gdzie jest mój Jozue?! No gdzie?
- Pewnie... zaraz... sam mi to powiesz.
- Umarł! Umarł! Zabrała go szkarlatyna! Diana pocieszała mnie: nie płacz Bert! będziemy mieć dzieci! Będziemy mieć dzieci!
- "Tylko ty bądź mężny i mocny", księga Jozuego 1.18** - wyrecytował duchowny.
- Będzie mi teraz pastor cytaty rzucał?
- "Gdy wszyscy królowie amoryccy, mieszkający za Jordanem w zachodniej krainie, i wszyscy królowie kananejscy, zamieszkali wzdłuż morza, usłyszeli, że Pan osuszył wody Jordanu przed Izraelitami, aż się przeprawili, zatrwożyło się ich serce i nie mieli już odwagi wobec Izraelitów" - dokończył.
- Czemu mi pastor to robi?
- Żebyś miał wiarę w Pana!  "Pan osuszył wody Jordanu przed Izraelitami" - i ma jakiś plan...
- Brednie! 
- Bluźnisz! - pastor odzyskał swój dawny wigor natchnionego kaznodziei. - Bercie Green! nie masz prawa tak mówić!
- Nie?! - Bert Green poderwał się ze swego miejsca. Od gospodarza dzieliły go centymetry. Jego ogorzała twarz niemal zetknęła się z tą wypielęgnowaną, staranie wyszczotkowaną brodą i wypachnioną wodą kolońską, którą sprowadzał prosto z Nowego Jorku. 
Bert wyciągnął swój rewolwer.
- Gdzie był Bóg, kiedy mordowano Dianę! Kiedy podrzynano Almę i Dolly, wieszano Sarę?! No gdzie?! - podsunął broń przed twarz gospodarza. Widać było, że chce się cofnąć, ale nie mógł tego zrobić. Za nim stała serwantką, a potem była już tylko ściana.
- Gniew znów przez ciebie przemawia!
- Tak, gniew. Znajdę ich.
- Kogo?
- Morderców moich córek i Diany. Słyszałem, że grasowała tu banda Eddiego Kintnera. 
- Co myślisz zrobić, Bert?
- Wsadzić każdemu z tych bydlaków lufę mego remingtona w usta i pociągnąć za cyngiel czterokrotnie! 
- Nie zrobisz tego!
- Każdemu z tych bydlaków! - powtórzył z naciskiem Bert Green.
- Zostaw to szeryfowi!
- Ten dureń Max nie znalazłby podkowy, która leżałaby na jego biurku!
- Nie masz pewności, że to był Eddie Kintner!
- Czy ja się mylę, to niech mnie pastor oświeci, ale czy ja nie widzę, że broni ich ojciec? 
- Nikogo nie bronię, ale...
- Ale zaraz usłyszę kolejny cytat z Biblii?! Nie chcę!
- "Synu mój, słuchaj napomnień ojca / i nie odrzucaj nauk swej matki..." - Księga Przysłów 1. 8.*** 
- Zostawiam księgę ojcu. 
I ruszył ku wyjściu.
- Bert! Bert! Pamiętaj, że Mona...
- Tak, Mona...
- Jest nadzieja...
- Niech mi tylko pastor nie opowiada, że Bóg mi ją daje...
- Bluźnisz!
- Bluźnię!
Pastor wybiegł za nim.
Akurat chwytał siodła, aby się unieść w strzemieniu. Obok kręcił się "Dante".
- Zostawiłbym u pastora mego psa, ale jak znam życie uciekłby szybciej, niż mój wałach zniknąłby za rogiem.  
Pastor Kroll rozłożył ręce. Czuł swą bezsilność.
- Nie usłyszę na pożegnanie "z Bogiem"? - usłyszał z ust gościa.
- Nie mogę błogosławić człowieka, który jedzie brać pomstę.  
- Nawet za śmierć swoich bliskich?
- Nawet! Bo pomsta jest w Panu!
- Sam to pastor wymyślił? 
- Bluźnisz Bercie Green! Stajesz się taki sam, jak ci, którzy wyrządzili ci tak potworną krzywdę.
- My się chyba już nie zrozumiemy.
Ruszył przed siebie.
"Dante" podążył za nim.
Bezsilność i rezygnacja malowały się na twarzy dochowanego. Sam nie wiedział, co ma w tej chwili zrobić. Biec za oddającym się czy jednak zrobić znak krzyża? Stał bezradny. A Bert Green powoli odjeżdżał ku swemu przeznaczeniu, a on, jego pasterz nie miał mocy, aby go odwieść od raz obranej drogi. To była jego klęska. wiedział to. Czuł. Całym sobą.
"Dante" biegł za koniem. Poszczekiwał i machał ogonem.

(cdn)

** Biblia Tysiąclecia, tłum. ks. bp. Henryk Strąkowski
*** Biblia Tysiąclecia, tłum. ks. Władysław Borowski

1 komentarz:

  1. Back=Dante,zmiana w tym wypadku, bardzo trafna. Widzę też zmiany w zakończeniu poprzedniego odcinka.
    Nadało to spójności.

    Amber

    OdpowiedzUsuń