poniedziałek, czerwca 19, 2017

Wild Bert - cień Hioba... / Wild Bert - a shadow of Job ... (01)

Bert Green wsadził ostatnią kulę do bębna swego remingtona. Poczuł ciężar broni. Był pewien, że zostawił już to uczucie za sobą. Tyle lat. Spiekota dnia, rola, która nie dawała plonów, kapryśna studnia, która potrafiła wyschnąć nawet w niezbyt upalne lato. Miał jeszcze ich: Dianę, Dolly, Sarę, Almę i Monę.  Miał. Bo wszystko skończyło się... Jak grom. Niczym sędziwy Hiob. "Niech dzień ten zamieni się w ciemność, niech nie dba o niego Bóg w górze. Niechaj nie świeci mu światło..." - myślał słowami zrodzonego w ziemi Us*. Nigdy nie był pobożny. Nigdy nie sięgał po Biblię, którą zostawiła mu na łożu śmierci sędziwa matka. Do tego dnia...
"Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać?" - to było pierwsze zdanie, na jakie natknął się po otwarciu Księgi. To był cios. Jak ciosem była każda wbita w ziemię łopata. Ziemia jest nieczuła? Tak go uczono. Deptał ją buciorami, na grzbiecie koni. Kalał ją swoim grzesznym życiem. I wtedy, kiedy przebijał bagnetem jankeskie kurtki nad Rappahannock, kiedy widział jak ginął generał Th. Rootes Cobb, ale później, kiedy już wojna zgasła, po Appomattox. Określenie "Wild Bert" nie wzięło się z powietrza. Wejść mu w drogę znaczyło rychłe stanięcie przed Najwyższym Boskim Trybunałem. Ale pewnego chmurnego dnia, bez żadnych gromów i wichur, spotkał anioła. Miała na imię Diana.

Była córką pastora Younga. Prawdziwego patriarchy, który nie tylko srogą ręką nie tylko wychował swoje potomstwo, ale i wiernym nie pozwalał na wszystko. Pojawienie się w jego domu Berta Greena było zaskoczeniem. Starczyła jedna rozmowa, aby przekonał się do przyszłego zięcia. Diana była szczęśliwa. A przychodzące na świat dzieci były tylko tego szczęścia i owocem, i potwierdzeniem. O dziwo dziadek Young dla swych wnuczek, a było ich z tego związku cztery dość wyrozumiały i wspaniałomyślny. Oczkiem w głowie była średnia z nich: Mona. Może dlatego, że bardzo przypominała zmarłą żonę?
"Człowiek swej drogi jest nieświadomy, Bóg sam ją przed nim zamyka. Płacz stał mi się pożywieniem, jęki moje płyną jak woda, bo spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło" - przyszło i zburzyło świat Berta Greena.  
To było trzy dni temu. Dolly leżała na ganku. Ją pierwszą dostrzegł. Myślał, że może potknęła się. Leżała tak jakoś... Ale Dolly nie podniosła się. Jej jasne włosy kleiły się od krwi. Buty Almy wystawały z komory, w której widać próbowała się ukryć.  Życie odebrano jej w chwili, kiedy chciała zapleść drugi warkoczyk? Jeden miała misternie spleciony. Potężne cięcie niemal odcięło jej głowę. W dłoni cała czas zaciskała tasiemkę. Tę samą, którą jej kupił poprzednio, gdy był w mieście. Diana... Jego Diana... Znalazł ją w kuchni. U stóp jej leżał toporek. Broniła się? Chciała się bronić? Ale chyba nie zadała ciosu, bo na ostrzu nie było widać skutku walki, krwi. Za to jej sukienka była pokryta brunatnymi plamami po kilku strzałach. I ta blizna na twarzy. Nie miał żadnych wątpliwości: bydlak, który to zrobił użył ostrogi. Uderzył nią i rozciął policzek. Martwe oczy były przerażone. Długo nie mógł znaleźć Sary. Tych kilka chwil dały mu nadzieję, że uciekła, ukryła się, przeżyła. Pomyślał o jej królikach. Tam ją powiesili. Miała zdartą bieliznę, rozcięte usta... Oskalpowano ją.
- Mona! - rozejrzał się. - Gdzie jest Mona?!
Wbiegł do domu. Zawahał się przed pokojem dziewczynek. Cisza, jaka panowała za drzwiami nie zwiastowała nic dobrego. Pchnął je. Wszedł do środka. Nieład, jaki panował na podłodze był raczej skutkiem dziecięcej zabawy. Podszedł do łóżka Mony. Zwinięta kołderka kryła ciało? Podniósł ją. Na moment zamknął oczy. Otworzył je. Plamę po ulaniu wziął za krew. Ale to nie była krew Mony. Mony też nie było. Usiadł na stoliku, który stał pod oknem. Piramida z klocków, jakie sam wykonał, zdradzał, co dziewczynki robiły nim... Nim stało się to, co się stało... Ale Mona?
- Monaaaaaa! - tylko w trupią ciszę pobiegł ten rozdzierający krzyk. Nikt nie odpowiedział. Tylko wiatr i promienie zachodzącego wtedy słońca dopełniały ponurego obrazu...
Bert Green tego jednego dnia stał się kamieniem. Wieść rozniósł po okolicy Sam Ackroyd. Nadjechał, w jakiś czas potem. Zastał Berta na ganku. Ciało Dolly leżało cały czas w tym samym miejscu. Jedynie przysiadł do niej  kundel "Dante". Poczciwy kudłacz. Sam zastygł na widok ciała dziewczynki:
- Co... co... tu się stało?! Bert!  Na miłość Boga.
Ale Bert, "Wild Bert" Green zaciskał tylko w dłoni rzemień od urwanego wędzidła.
- Boga... Boga nie ma - powiedział patrząc przed siebie. Wzrok błądził w kierunku skąd mogła nadejść śmierć.
- Co ty gadasz?! Co ty...
Sam wszedł do domu. Po chwili wybiegł. Mało nie potknął się o swoje nogi. Niemal pod nie zwymiotował się. Chwilę trwało, nim doszedł do siebie. Bert siedział wciąż w tej samej pozie.
- Co tu się stało?! Gdzie Sara?! Żyje?!
- Nikt... nikt nie żyje - ciężko przyznał Bert. - Powiedz mi Sam czy Bóg zagapił się? Zapomniał o mojej Dianie? I o moich dziewczynkach?
- Ja... ja...
- Zapomniał?! Co one mu zrobiły, że o nich zapomniał?! Ja jestem stary sukinsyn. Mam na rękach krew! Bo mam! I nie chodzi tylko o tą cholerną wojnę między nami! Ale Diana? A Dolly, Alma, Sara...
- Gdzie jest Sara?
- Odciąłem ją w szopie.
- Odciąłeś? - przerażenie wyciskało się na twarzy Sama. Jego płowa czupryna zdawała się drżeć. - O czym ty mówisz?!
- Powiesili ją w szopie. A wcześniej...
Sam nie miał sił, aby to sprawdzać.
- Kto... kto... kto...
- Skąd mam do cholery wiedzieć kto?! Mony nie ma
- Jak to "nie ma"?!
- Porwali ją!
- To cud.
- Cud?! - Bert warknął nie na żarty. - Wynoś się!
- Co ty? Bert!
- Wynoś się!
- Bert!
- Czego chcesz?
- Powiadają, że kręciła się tu banda Eddiego Kintnera. Ale to nic pewnego.
- Wynoś się!
Sam nie czekał dłużej. Wiedział, że powtarzanie się przez Berta nie wróży nigdy niczego dobrego. Raz był świadkiem, jak zmiażdżył nos Davida Hoocha tylko dlatego, że tamten nie posłuchał, żeby nie majstrować przy jego wozie. Podszedł i zdzielił tamtego z taką siłą, że doktor Wayne ponoć nie widział takiej miazgi. Cud, że uratował mu nos, choć kroiło się, że będą z tym kłopoty. A te ma teraz David, kiedy chce wysiąpić nos.
Sam wskoczył na swego konia i pognał w kierunku miasta. Wiadomo było, że jest szybszy niż telegraf jeśli idzie o kolportowanie złych i dobrych wiadomości.
Bert za domem wykopał dół. Ułożył w nim kolejno Dianę i dziewczynki. Dopiero wtedy zauważył... Na szyi Diany była rysa, ślad po... Tak, nie było jej krzyżyka, jaki przed śmiercią dał jej pastor Younga, ojciec. To była pamiątka po matce. Ktoś gdzieś tam zawładnął najcenniejszy skarb Diany Green. Może od tego, że nie chciała go zdjąć zaczął się cały ciąg krwawych zdarzeń. Na twarz dziewczynek położył fartuch ich matki. Tyle razy przytulały się do niego, ocierały swe spocone buzie. Twarz Sary! Nie mógł udźwignąć tego przerażania z jakim odeszła. Rana na szyi... Zacisnął zęby na kułaku. Czu, jak wpijają się w skórę. Wystąpiły drobinki krwi. Za jej jeden uśmiech oddałby skarby świata. Teraz leżała martwa.
Cisnął łopatę za siebie. Na drewnianej desce wyrył: DIANA SARA ALMA DOLLY. Wyciągnął butelkę whisky. Pociągnął długi łyk. Szmer za nim zmusi, aby się odwrócił. Nikogo za nim nie było. Ale to tylko "Dante". Merdał ogonem. On jeden nie rozumiał? Coś trzymał w pysku. Szmata? Bert Green schylił się. "Dante" bardziej z przekory postanowił powalczyć o swą zdobycz?
- "Dante" - Bert Green warknął na psa.
Położył przed nim swe trofeum. To była lalka. Szmaciana lalka Mony. Na pewno Mony. Spłowiałe włosy wykonane z włóczki, guzikowe oczy i kubraczek. Tak, z jego starej koszuli, która pamiętała chyba jeszcze wojnę, o której starał się zapomnieć. Rzucił lalkę na świeżą mogiłę.
- Pilnuj Almy.
Nie wytrzymał. On, twardziel, który tyle widział teraz stał bezbronny. Wobec tych śmierci, wobec tego kopca. DIANA SARA ALMA DOLLY - każda z liter krzyczała do niego.
Ruszył do osiodłanego konia. Choć zrobił to już trzykrotnie, ale raz jeszcze sprawdził czy karabin jest naładowany, a woda w bukłakach. Wsadził stopę w strzemię. Trącił go. "Dante". Znów w  pysku trzymał szmacianą lalkę.
- Niech to szlag, "Dante"! - warknął na psa, ale ten ani myślał kulić pod siebie ogona.  Wręcz przeciwnie zaczął nim merdać. Wypuścił z pyska lalkę i położył...
- Co chcesz?! Idź precz!
Ale "Dante" usiadł tylko na swoim zadku. Jego duże, brązowe oczy patrzyły na niego, jakby wypatrywały jakiegoś smakołyka.
- Zanieś to do Almy! Ta lalka... Zanieś ją do dziewczynek!
"Dante" zaczął szczekać.
Bert Green wściekł się! Chwycił lalkę i rzucił nią w kierunku mogiły. "Dante" spojrzał w tym kierunku. Rzucił się w tą stronę.
- No! Diabli nadali...
I nie oglądając się za siebie Bert Green podniósł się w strzemieniu. Ruszył stępa. 

- cdn -

*Wszystkie cytaty  za "Biblią tysiąclecia", "Księga Hioba" w tłumaczeniu ks. Władysława Borowskiego CRL

5 komentarzy:

  1. Dramatyczne...

    Fox-i

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciąg dalszy mniemam, że w równie napitej atmosferze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zatem, pozostaje mi czekać ...

    Fox-i

    OdpowiedzUsuń
  4. Wakacje sprzyjają budzeniu się wyobraźni... Kolejne odcinki wkrótce. Pomysły biegaj po głowie, ale nie wiem jak z ich przeniesieniem tu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zważywszy na dotychczasową lekturę,można śmiało zakładać,iż to tylko kwestia czasu...
    Życzę tego Panu, sobie i innym czytelnikom.
    Pozdrawiam:)

    Fox-i

    OdpowiedzUsuń