piątek, czerwca 23, 2017
Przeczytania... (220) Aimé Tschiffely "Wyprawa Tschiffely'ego konno przez dwa kontynenty" (Wydawnictwo WAB)
"Za każdym razem, kiedy miałem
przekroczyć granicę nowego kraju, czułem spore podniecenie i ciekawość,
zastanawiając się, co niesie nam przyszłość i czy także tym razem
dopisze mi szczęście, jak zawsze dotąd" - Aimé Tschiffely (1895-1954). W wiadomej internetowej encyklopedii znajdziemy m. in. informacje: "...szwajcarski pisarz i podróżnik. Napisał szereg książek podróżniczych, najbardziej znana Tschiffely's Ride (1933). Tschiffely opowiada w niej o swojej samotnej podróży konno z
Argentyny do Nowego Jorku. Jest to jak dotąd jedyny tak rozbudowany opis
konnej wyprawy na świecie. Był bardzo popularny w Stanach Zjednoczonych
lat 30 [...]". I chyba zupełnie nie znany nam dzisiejszym Czytelnikom. Uległem sugestii... okładki i tytułu! W ten sposób zakupiłem książkę: Aimé Tschiffely "Wyprawa Tschiffely'ego konno przez dwa kontynenty" (Wydawnictwa WAB), w tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki.
444 strony (+ pewne dopełnienie) czystej opowieści Tschiffely'ego. Ani
przez sekundę nie zawiodłem się na wydatku za tą pozycję. Ani przez
sekundę nie żałowałem, że dałem się zabrać w tą niezwykłą podróż. A
przecież odbyła się przeszło osiemdziesiąt lat temu, kiedy moi osobiści
Dziadkowie (urodzeni między 1906, a 1915 rokiem) byli dorastającą
młodzieżą.
Ja
po prostu potrzebowałem t a k i e j książki! Ja t a k ą książkę
poszukiwałem! No, nie żebym gania od księgarni do księgarni czy śledził w
Internecie, gdzie podobna pozycja wyszła i czeka na jakieś półce (nie
rzadko zakurzonej i zapomnianej przez wszystkich). To dlatego pośród
omawianych tu książek tak częste powroty do gór. Zapewniam, że będą
kolejne.
Aimé Tschiffely, Mancha i
Gato na kilka tygodni byli mi przyjaciółmi, towarzyszami podróży,
przewodnikami. Tak długo? Te 444 stron?! Tak, ale ja łapałem okazję
do czytania tylko w środkach komunikacji miejskiej, bo pozostały czas
czytania musiałem poświęcić innym książkom. Tu nie ma żadnego
zobowiązania. Tylko - ciekawość. Kolumb się we mnie odezwał? Pewnie, jak
w każdym z nas.
"Pozwólcie, że
wstęp zacznę od przeprosin. Zdaję sobie sprawę, że mój styl pisania może
nie znaleźć uznania w oczach krytyków - najpewniej tak się stanie.
Przeprasza, wiem za to, bo wiem, że nie uda się tego uniknąć" -
czaruje nas Autor. Nie chcę zbytnio polemizować z Nim, ale pozwolę się
sobie nie zgodzić. Nie wiem, jaki był odbiór książki na świecie. Ja wiem
tylko to, że po przeszło osiemdziesięciu latach od jej ukazania się (w
1933 r.) narracja trzyma w napięciu. Mnie ujęła i oddałem się jej do
reszty. Każde pasmo górskie, rzeka, strumień, wioska, napotkani ludzie -
bardzo szybko stają się naszym światem. Nawet nie musimy zbytnio
wysilać wyobraźni. Wydawnictwo WAB ze swej strony zrobiło wszystko,
abyśmy nie byli skazani na samo pisane, nawet stworzone soczystym
językiem, porywającą formą. Bez okraszenia tego mnogością zdjęć z tej
niezwykłej podróży, to byłaby tylko ciekawa pisanina, a tak jest
cudowną, barwną wędrówką.
Zakochałem się w Manchy i Gato! Dwa konie rasy Criollo, o których Aimé Tschiffely napisał m. in. "Mancha
i Gato, moi dwaj druhowie, wykazali się odpornością na upał, zimno,
głód i wszelkie wyobrażalne niewygody, które zaskoczyła nawet
najzagorzalszych wielbicieli tej rasy [...]". Proszę mi wierzyć, jeśli mielimy w rodzinie konie wróci o nich wspomnienie. Ja to miałem. Ten dreszcz, kiedy po latach wrócił do swoich koni: "Choć
dzieliło mnie od nich ponad czterdzieści metrów, zawołałem: «Mancha!
Gato!». Oba konie natychmiast się obróciły. Wbiły we mnie wzrok,
nadstawiwszy uszu i rozdąwszy chrapy. [...] Zacząłem mówić do koni, a
one powoli podeszły do mnie". Ależ ja coś podobnego przeżyłem.
Wałach sprzedany sąsiadowi Dziadka. Podjeżdżałem na łąki, gdzie pasł się
i wołałem "Kubaaa!" - i on podbiegał, rżał, kiwał łbem i dawał się
głaskać. Proszę zobaczyć, co się z nami Czytelnikami staje przy lekturze
"...konno przez dwa kontynenty" - sentymentalizm budzi się w nas i
wspomnienia z dzieciństwa.
Na co mamy się nastawić zaczynając czytanie? I tu nas Aimé Tschiffely wyręcza:
"...zrobiłem [...] wszystko, co w mojej mocy, by dokładnie opisać
kraje, przez które przejeżdżałem, oraz mnogie i bardzo odmienne typy
ludzkie, jakie napotkałem. Przez dwa i pół roku [tj. 1925-1928 - przyp. KN] pokonałem
w siodle jakieś szesnaście tysięcy kilometrów. [...] Do Waszyngtonu
przybyłem z tymi samymi końmi, z którymi wyruszyłem - jeden z nich na
początku podróży mia piętnaście, a drugi szesnaście lat". Potwierdzam: zrobił wszystko.
Trudno
zatrzymać się nad każdym poznanym miejscem, przekroczoną granicą. Moje
czytanie Aimé Tschiffely'ego znajdzie tu ślad w postaci tych kilku
zapisów, które szczególnie mnie zaskoczyły lub poruszyły. Kilka osób
wie, jak to było, bo czytałem im wybrane fragmenty tej niezwykłej
relacji.
Nie potrafię określić swego stosunku do... corridy. Powiedzmy, że jest umiarkowane,a to wnioski z pobytu w Limie: "Niewątpliwie corrida to wielka sztuka, matador
zaś musi mieć nadzwyczajną zręczność, wdzięki zimn krew, by zdobyć
sławę, a jeśli kiedykolwiek zwiedzie go osąd i znajomość byczej
psychologii, jest wysoce prawdopodobnie, że ocknie się w szpitalu albo w
ogóle będzie gwiazdą tylko na własnym pogrzebie". Totalnie mnie zaskoczyło to, co znajdziemy na odleglejszych od tego zapisu stronach: "Ludzie nieznający hiszpańskiego najczęściej posługują się nazwą toreador na
określenie mężczyzny, który ma walczyć z bykiem, choć takiego słowa w
języku hiszpańskim nie ma. Po hiszpańsku mówi się na niego torero,
natomiast ten, przed którym stoi najważniejsze zadanie - ostateczna
rozgrywka w bezpośrednim dystansie i zabicie byka - to matador (zabójca) lub espada".
Jednak hamuję się, aby nie cytować o losie koni, które są
wykorzystywane w czasie walk. Opis mrozi krew w żyłach nawet po tylu
latach.
Gdzieś na granicy panamsko-kostarykańskiej Autor wziął udział w polowaniu na tamtejsze małpy: "...moim
zdaniem lepsza małpa w garści niż dziki indyk w krzakach, przygotowałem
sztucer. Małpy przeskakujące z drzew na drzewo przypominały mi
cyrkowych akrobatów. Kiedy uznałem, że mam szansę trafić, oddałem kilka
szybkich strzałów". Triumf myśliwego? Nic bardziej mylnego: "Podbiegłem, by maczetą wymierzyć coup de grâce, lecz
gdy zobaczyłem, że to matka z uczepionym grzbietu dzieckiem, zabrakło
mi determinacji. Oba zwierzęta patrzyły na mnie przerażone, aż
zawstydziłem się zbrodni, której się dopuściłem". Trzeba być z
drewna, aby nami ta scena nie poruszyła. Proszę samemu poznać, jaki był
ciąg dalszy. Widać jednak bardzo wryło się to w umysł Tschiffely'ego,
skoro sam dopisał: "Stanowczo postanowiłem nigdy więcej nie polować na małpy, chyba że w skrajnej potrzebie".
Cudowne
jest podejście A. Tschiffely'ego do misyjnej roli kościoła rzymskiego w
Ameryce Południowej. wiadomym celem było uczynienie z Indian pobożnych
owieczek Pana: "Hiszpanie narzucili tym nieszczęśnikom swoją wiarę, i
choć dziś wielu Indian oddaje cześć obrazom i drewnianym świątkom,
zastąpiły one po prostu dawnych bożków, a słońce, księżyc i gwiazdy
nadal są mistycznym tłem ich kultu. niektórzy misjonarze próbują odejść
od obrazów i innych zewnętrznych oznak religijności, starają się
zaszczepić chrześcijańskie uczucia - zapominaj, że maj do czynienia z
ludźmi o skrajnie odmiennej mentalności, którym nigdy nie uda się
wyjaśnić, na czym polega nasz punkt widzenia". Ta uwaga jest
podparta jeszcze innymi kwestiami, które Autor wypomina kościołowi
rzymskiemu. Proszę sprawdzić. Zawsze w podobnych sytuacjach zachodzę w
głowę: ile zmieniło się od czasu opisu sprzed przeszło osiemdziesięciu
laty? Cenna dla mnie pozostaje ta nauka z lektury, która leży przede
mną: "Dobroczynność powinno zaczyna się od domu - zaczynajmy więc od
wysprzątania augiaszowej stajni swoich wielkich miast, zanim wyjedziemy,
by uczyć Indian i «dzikusów» naszych grzechów, bez czego nie zdołają pojąć treści Biblii ani nauk i zasad, jakimi się kierujemy". I wszystko na ten temat.
Pewnie,
że te tysiące kilometrów nie obeszły się bez niepokojów, wypadków itp.
Życzliwość samego Aimé Tschiffely'ego przysporzyła mu sporo kłopotów,
kiedy już na terenie Meksyku nieopatrznie pozwolił, aby Gato nocował w
obecności pewnego narowistego muła: "...mój nieszczęsny koń był cały
posiniaczony i pokaleczony, tak został skopany w nocy. Kolczaste podkowy
muła głęboko poraniły bok Gato, nad lewym kolanem widać było paskudne
rozcięcie". I na tym podróż dzielnego kreolczyka zakończyła się: "...pełni
współczucia przyjaciele pomogli mi dosłownie zanieść chorego konia na
stację i ułożyć w wagonie, który miał go zawieźć do stolicy pod opiekę
godnego zaufania człowieka. Pociąg znikał za zakrętem, a mnie wzruszenie
ściskało za gardło, bo autentycznie byłem przekonany, że nigdy więcej
nie zobaczę kochanego staruszka Gato". Proszę nie niepokoić. Spotkają się. Gato padł z przyczyn naturalnych w lutym 1944 r.
Wiem,
że kul maryjny jest w Meksyku równie silny, jak w Polsce. Tym bardziej
czytałem ze zdziwieniem o dyskusji nad wyższością... Marii Panny a
Najświętszej Panny z Guadalupe (tu chyba ujawnia się protestantyzm lub
ateizm Autora, normalnie napisałby "Matka Boska", a tu tak nie jest): "Jedni stwierdzili, że Najświętsza Panienka z Guadalupe, jako prieta (ciemnoskóra),
była stuprocentową Meksykanką, a Maria Panna, biała, należała do
gringos. Wkrótce jednak zamknięto ten temat wśród okrzyków: «Via la Virgen de Guadalupe; abajo la Virgen Maria!» (Niech żyje Najświętsza Panna z Guadalupe, precz z Marią Panną!)". Prawda, że ciekawe?
Swoją drogą ciekaw jestem, jaki postęp cywilizacyjny zaszedł na głębokiej prowincji amerykańskiej, o której czytamy tak: "Farmy
rozczarowały mnie równie mocno jak ogólny poziom kultury amerykanów.
Owszem, spotykałem również przeuroczych ludzi wyjątkowej szlachetności,
lecz niższe klasy społeczeństwa jawiły mi się jako wyjątkowo ciemne i
pospolite, szczególnie te mieszkające na północ od Missisipi". Wzmiankuje o ówczesnej segregacji rasowej. Ale dotyka kwestii, która chyba do końca nie zeszła na margines nawet w XXI w.: "Niestety, wielu turystów kala to piękno [opisywał góry Ozark - przyp. KN], a
ja szybko zacząłem żywić do nich głęboką niechęć. Na sam widok
samochodu wyładowanego hałaśliwymi pospolitakami krew burzyła mi się w
żyłach, a kiedy widziałem, jak zaśmiecają najbardziej malownicze miejsca
papierami, butelkami i puszkami, mój wewnętrzny gniew nie znał granic.
Nie wrzucam wszystkich turystów do jednego worka, pozostaje jednak
faktem, że wielu z nich to istna zaraza". To przecież na
amerykańskiej drodze Aimé Tschiffely & Mancha zostali z premedytacją
staranowani samochodem. Kierowca drań uciekł! "Gdybym był uzbrojony, nie umiem powiedzieć, co bym temu typowi zrobił" - niech to zdanie starczy za cały komentarz do tego tragicznego zdarzenia.
Otwierając
książkę i ruszając za jej Bohaterami nie podejrzewałem, że stanę nad
Red River czy Rio Bravo. Pewnie, że miałem skojarzenia westernowe plus
rewelacyjne kreacje Johna Wayne. Ale jest i drobny akcent jakby polski?
Opisując pewnego nadgorliwego urzędnika służbistę wzmiankuje "Był to Żyd z Polski [...]".
Na szczęście gwiazda pomyślności świeciła nad naszymi Bohaterami (bo
trzeba dodać, że Gato wróci do A. Tschiffely'ego w czasie tej podróży) i
nie zamustrowali się na parowiec "Vestris", który miał ich przewieźć z
powrotem do Argentyny. Bezpieczniejsze okazało się skorzystanie z
zaproszenia National Geographic Society w Waszyngtonie. Rejs, który wypuścili okazał
się tragiczny w skutkach. Parowiec zatonął, a wraz z nim ponad 100
pasażerów. Proszę wrzucić do wyszukiwarki, a znajdziemy w Jagiellońskiej
Bibliotece Cyfrowej stronę "Gazety Lwowskiej" nr 264 z 16 XI 1928 r.*
O! i to jest ta wartość dodana podobnych lektur: szukamy! dociekamy!
znajdujemy! W każdym bądź razie - ja to robię.
Moje
wypisanie daje nikłe wyobrażenie o całej podróży. Wiem. Nie ma
karkołomnych wspinaczek powyżej poziomu morza, niebezpiecznych przepraw
przez rwące rzeki i pokonywania wiszących mostów. No, niestety trzeba
wybrać kilka epizodów z całości, jakie odnajdziemy na tylu stronach. Aimé
Tschiffely jechał jednak uzbrojony: "Miałem też samopowtarzalną
strzelbę kalibru 12 i winchester kalibru 44. Broń, oczywiście z
wyjątkiem rewolweru, woziłem przytroczony do juków". Kolorytu
podróży dodają wszelkie powitania, fiesty, pożegnania. Nawet teraz
chciałoby się pokiwać gościnnym gospodarzom, ludziom którzy często
dzielili się z dziwnym przybyszem ostatnim posiłkiem, choć i na skąpców i
wredotę również natrafiano. Mój egzemplarz "Wyprawy Tschiffely'ego
konno przez dwa kontynenty" ma niewiele stron bez moich zakreśleń.
Przytoczę jedną, a nie napiszę o drugiej, trzecia pójdzie w zapomnienie,
a czwarta już dziś traci blask: "Rano rozpocząłem wspinaczkę.
Najwyższy punkt, jaki musiałem osiągnąć, zwany La Linea, leży niemal
trzy kilometry nad poziomem morza. Miałem stamtąd wspaniały widok na
dolinę Cauca i góry". Otwieram na chybił-trafił i przepisuję ostatnie zdanie: "Nawet
teraz wielu tutejszych Indian wierzy, że biali to hijos del sol
(synowie słońca), oni sam są zaś hijos de la luna (synami księżyca).
Według nich, ponieważ słońce jest potężniejsze od księżyca, biali jako
dzieci słońca sprawują władzę nad Indianami". Wypada wyruszyć w tę
niezwykłą podróż. Tym bardziej, że nadszedł czas wakacji! Niestety na końcu dotrze do nas smutny fakt:
rozstajemy się z Aimé Tschiffely'm, Gato i Manchą, aby już nigdy się z
nimi nie spotkać. No, chyba, że raz jeszcze wrócimy do lektury, a tam na
nas czekają...
* * *
Gato - padł w 1944 r.
Mancha - padł w 1947 r.
Aimé Tschiffely - zmarł 1954 r.
Po pierwsze - ciekawe imię autora.Domyślam się że wynikać może z francuskojęzycznego pochodzenia autora (kanton).
OdpowiedzUsuńPo drugie- podejście autora do "papistów", trudno się dziwić. Proszę przeczytać Bullę papieską z 1493r.Wstrząsające!!!
Po trzecie- miłość do koni.Sama jej nie zaznaczam, ale wiele o niej słuchałam od mojej śp.mamy. To niezwykłe zwierzęta. Inteligentne, empatyczne i absolutnie piękne!
To już skłania mnie do sięgnięcia po tę pozycję,a pańskie opisy są dodatkowym argumentem.
Shanti
W dobie komercjalizacji,sztucznych i wszechobecnych poradników (jak żyć,jak jeść, jak robić karierę...),książka tak zajmująca jest rzadkością. Jeśli,więc się na taką "perełkę" trafi , to nie wypuszczuć z rąk i wracać jak najczęściej
OdpowiedzUsuńFox-i
To niezwykła lektura. Aimé Tschiffely pozostawił niezwykłą opowieść o swej podróży, ale też i relacjach z Gato i Manchą. One naprawdę były wyjątkowe. Z ochotą podzieliłbym się tą książką, aliści należy ona dot ego gatunku, z którymi się po prostu nie rozstajemy. Pośród wielu, jakie ostatnio czytam, ta jest godna powrotów.
OdpowiedzUsuńA więc, powrotów życzę z odkrywaniem coraz to nowych , pasjonujących szczegółów,faktów . Poszukiwań nagrodzonych satysfakcją!
OdpowiedzUsuńTeż chcę,więc pozostaje mi szukać tego tytułu, aby móc zmierzyć się z tak wysoką oceną lektury.
Będę jej wypatrywać na półkach księgarni...
Fox-i