niedziela, czerwca 25, 2017

Wild Bert - cień Hioba... / Wild Bert - a shadow of Job ... (03)

- Mówię panu szanownemu, nikt tak nie goli jak ja! Każdy może to potwierdzić - fryzjer Stephan Vinner pociągnął brzytwą po skórzanym pasku. Na własnoręcznie wyrwanym włosie sprawdził ostrość i niezawodność ostrza. Klient pokornie siedział na fotelu z namydloną twarzą. 
- O! ten dyplom tu - wskazał brzytwą na arkusz papieru oprawiony w ramkę z zabrudzoną i osraną przez muchy szybką - dostałem w Nowym Jorku. II miejsce! Bo oszukali! Jak Bóg na niebie! Oszukali. Taki wypachniony wziął I nagrodę i 200 $. Z moją krzywdą! 
Splunął pod nogi. Szybko plwocinę zatarł zręcznie butem. Klient nie miał czasu, aby śledzić, co mistrz Vinner robi. Ten zaczął wywijać brzytwą jakieś koła na jego twarzy.

- Bez obaw, szanownego pana. Taka pewna ręka nie trafia się na zachód od Brazos. U mnie klient wychodzi zawsze zadowolony. Bo to uważa pan - paplał dalej fryzjer Stephan Vinner - opowiadają brednie, że golibroda... że obcina uszy czy nosy!... bajki! bzdury! Gdzie ja bym tam oszpecił tak klienta na całe życie. No, gdybym był po czterech głębszych. Ale, ja, proszę szanownego pana, po kielichu nie strzygę i nie golę.
Wreszcie pociągnął ostrzem brzytwy po policzku. Podzielność uwagi miał dużą, bo czujnie obserwował też, co dzieje się za oknem. Nagle zamarł z brzytwą w ręku w powietrzu. Zrobił krok w kierunku okna, jakby chciał się upewnić, że nie zjawę widzi, ale rzeczywistego (z krwi i kości) człowieka. To u nie wystarczyło. Podszedł do drzwi. Uchylił je i wyjrzał na zewnątrz.
Jeździec mijał już jego zakład, zbliżał się do sklepu kolonialnego Juana. Za oddalającym się podążał kudłaty pies.
- Widział szanowny pan?
Ale klient nie mógł nic widzieć. Czekał cierpliwie, aż połowa wczorajszego zarostu zniknie z jego twarzy. Był wyjątkowo spolegliwy i mało gadatliwi. Właściwie, to nic nie mówił. Jedynie poruszające się gałki oczne świadczyły, że w ogóle jeszcze żyje.
- To... ten... no... Green! Bert Green... Co za tragedia! Co za tragedia! - lamentowanie studziło zapał do dalszej pracy. - A, szanowny pan, nietutejszy, to wiedzieć nie musi. Całą rodzinę mu wymordowali. Żonę i trójkę drobiazgu. Same dziewczęta. Taka tragedia! Taka tragedia!
- Czy z tego powodu mam zostać niedogolony? - odezwał się wreszcie klient.
- O! Przepraszam, szanownego pana! Jakiem Stephan Vinner  swoją pracę doprowadzam do końca. Wojna nie wojna! Taka moja metoda!
Sprawił się błyskawicznie. Klient obejrzał swoją twarz w lustrze. Dotknął gładkiego podbródka. Zapłacił i wyszedł. Fryzjer Stephan Vinner długo kłaniał się za odchodzącym, ale gdy tylko zniknął za rogiem, to cisnął fartuch na fotel, chwycił marynarkę i wybiegł z zakładu.
Pojawienie się w miasteczku Berta Greena zwróciło uwagę wielu osób. Szczególnie kobiety na jego widok reagowały emocjonalnie. Jedna z druga zakrywała oczy chustką, widać było, że szlochały. Każdy znał tu Dianę Green. Nikt by o tej rodzinie złego słowa nie powiedział. A dziewczynki! Wiele nobliwych dam rozpogadzało swe marsowe oblicza na widok ich buź. Świadomość, że wszystkie zginęły... "To okropne" - to zdanie szło z ust do ust.
- To okropne! - Tamara Tanner podeszła do niego, nim zdążył zsiąść z konia. - Panie Green! To straszne! Z całego serca...
Bert Green nic nie odpowiedział. Czuł, jak obca mu w końcu kobieta, bierze go za rękę i macha nią. "Dante" nerwowo zaczął się kręcić. Nie znał tej kobiety. Nawet na nią nie patrzył.
- Panie Green - dochodziły do niego słowa roznamiętnionej kobiety, przysiągłby, że w jej oczach pojawiły się nawet łzy. - Bóg jest z panem...
- Kto?
- Nasz Zbawca! Jezus Chrystus z Nazaretu!
Przełknął tylko ślinę. Uwolnił swoją rękę od nachalnego uścisku. Przywiązał konia do słupka. "Dante" ruszył za nim.
- Widziałaś? - Tamara Tanner nie kryła oburzenia. Obok niej stała Maria Shaw. Milcząca wdowa po majorze Peterze Shaw, który zginął na wojnie. - No cham!
- Przestań, Tam...
- Przestań?! To oburzające - rozgorączkowywała się Tamara Tanner na dobre. -  Ja do niego z dobrym słowem, z Panem Jezusem, a ten...
- Tamaro... - łagodny głos wdowy Shaw pewnie na innych podziałałby, jak balsam, ale pani Tanner znana była z tego, że kto nie z nią, ten przeciwko niej.
- Żadne Tamaro!
- On zawsze był dziwny... Przypomnij sobie. Sama nawet dziwiłaś się skąd Diana wygrzebała to ponure monstrum.
- Ja tak mówiłam?
- Słowo w słowo. Ponure monstrum.
- Słyszałaś, że wielebnego ojca Krolla nie wpuścił za próg! Ponoć groził mu bronią.
- Kto ci to kochana mówił? - łagodny ton wdowy Shaw nie odstępował.
- Nie wiem... kto! Wszyscy to mówią! - parsknęła wreszcie. Spojrzenie Marii trochę zbijało ją jednak z tropu.
- Wszyscy, czyli nikt - wdowa Shaw lekko ściągnęła brwi.
Pojawienie się fryzjera Stephana Vinnera przeniosło punkt widzenia na niego.
- To Green, tak? - upewnił się.
- Green, panie Vinner - potwierdziła  Tamara Tanner. I najchętniej by teraz przed golibrodą wylała kolejne pomyje na imię Berta Greena, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Tym bardziej, że Maria Shaw zaczęła sama oddalać się.
- Gdzie on poszedł? - bardzo interesowało fryzjera.
- Nie... nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą zapytana. Bo faktycznie straciła uwagę i teraz... - Może do szeryfa. A może do saloonu?
Bert Green wszedł do saloonu.
- Gdzie z tym kundlem?! - warknął zataczający się olbrzym o spojrzeniu pospolitego bandyty. - Wynocha!
- Spróbuj! - Bert mimo wszystko zignorował tę zaczepkę. I ruszył w kierunku baru, za którym stała kobieta.
Drab schylił się, aby zrobić porządek, ale "Dante" tylko na to czekał! Wyszczerzył kły. I nagle z potulnego psiska przeistoczył się w niebezpiecznego przedstawiciele wszystkich ras, jakie w ciągu dziejów złożyły się na jego wygląd i charakter.
- To bestia! - warknął drab. - Zastrzelę to bydlę!
Bert Green niczym dobrze naoliwiona maszyneria, odwrócił się na pięcie, w dwóch skokach dopadł do dyszącego jeszcze draba i wbił lufę swego remingtona pod jego podbródek:
- Rusz mego psa, a zaraz "Dante" będzie twój mózg zlizywał z podłogi!
Potężne chłopisko czując broń nie miał zamiaru wdawać się w dalszą znajomość z tym przybyszem i jego psem.
- Ja... tylko...
- Mam pociągnąć za cyngiel czy sam zrozumiesz, że w domu czeka wyro, a nie drewniana jesionka.
- Drew... niana... jesio... jesionka?
- Słyszysz? - bęben remingtona przesunął się.
Drab przełknął ślinę i to chyba na tyle skutecznie, że słyszano przy barze, a nawet rozklekotana pozytywka została zagłuszona? Delikatnie odsunął rękę z bronią. Oczy Berta Greena nie wyrażały współczucia, żalu czy innej empatii. Te oczy mogły zabić. A ten pies... Parszywy kundel nie był wart, aby za niego spotykać się przedwcześnie ze Stwórcą.
- Rozumiesz?
Drab odsunął się i miotając niepewne spojrzenia postanowił uczynić krok do tyłu. Czuł, że pot wystąpił mu na karku. "Dante" zawarczał jak na zawołanie. Drab ostatecznie zrezygnował. Cofając się wyszedł. Spojrzenie rzucone zza drzwi saloonu mogło zmrozić każdy kwiat. Ale Bert Green ani myślał zaprzątać sobie tym głowę. Ruszył znów w kierunku baru. Kobieta patrzyła to na niego, to na psa.
- Przeszkadza? - Bert rzucił beznamiętnie.
- Mi? - zdziwiła się. - O ile jakiś klient się nie wścieknie...
- Jak ten tam?
- Ehe! - przytaknęła. Sięgnęła po butelkę. - Dla mnie może nawet być koń. Byle się zachowywał. Ale ja bym na drugi raz nie zadzierała z tym drabem.
- Czemu?
- Różnie opowiadają.
- Ale ty jesteś tu nowa... Nigdy ciebie tu nie widziałem.
- Ja ciebie też - zaczęła nalewać do szklanki whisky.
- Jestem Bert Green.
Ręka z butelką zastygła.
- Ten Bert Green?
- Co to znaczy "ten Bert Green"?
Dziewczyna nalała do końca.
"Dante" usiadł u stóp Berta Greena. Tylko zamiatał ogonem. Wypił pierwszą szklankę.
- Taka strata... -  powiedziała półszeptem dziewczyna. Nalała drugi raz.
Rozejrzał się po saloonie.
- Słyszałaś o Eddiem Kinterze? -zapytał wreszcie/
- Tyle o ile. Szukasz guza?
- Szukam Eddiego i jego ludzi - dodał półszeptem.
- Niebezpieczna zachcianka. Minąłeś jednego z nich.
- Którego?
- Ten, który twego psa... Nazywa się Phil Dopsie, ale wołają na niego "Big Ben". Straszny człowiek.
- Ten drab?
Dziewczyna tylko kiwnęła głową.
Bert Green pociągnął łyk alkoholu. Dopiero teraz przyjrzał się uważnie dziewczynie. Miała sympatyczną twarz. Włosy spięte w kok, sukienkę koloru bardzo dojrzałej wiśni. I na szyi... Bert Green zatrzymał wzrok.
- Co... tak... patrzysz?! Dziwnie! Zmroziło mnie.
- Skąd to masz?! - Bert Green wskazał palcem na ozdobę szyi.
- "Big Ben"...
- Zapłacił nim?
- U "gorącej Doris" - dziewczyna dotknęła medalionu. - Zapłaciłam uczciwą cenę...
- To mojej żony, Diany.
- O cholera... Nie mylisz się?
- Sam to jej kupiłem na dziesiąta rocznicę ślubu.
Twarz dziewczyny wyrażała zdziwienie wymieszane z zaskoczeniem. Zdjęła szybko medalion. Położyła na blacie.
- Zabierz go!
- A twoja dola?
- Niech cię o to głowa nie boli. Przeżyję...
Bert Green wziął naszyjnik i położył na jej miejscu złotą dziesięciodolarówkę.
- O Chryste!
- Masz wątpliwości?
- Myślisz, że zawsze stałam za barem?
Bert Green zawinął medalion w chustkę i wsunął do kieszeni.
- Ponoć Eddie i jego bandziory pognali na zachód. Szeryf Mc Louis ich ściga. Napadli dyliżans, zabili kilka osób.
- Mc Louis? - zdziwił się.
Wypił do końca trunek. Wyjął z kiszonki kamizelki pieniądz.
- Proszę to schować. Dopóki tu stoję za tym barem pije pan za darmo, panie Green.
- Dziękuję.
Schował monetę. "Dante" podniósł się z ziemi. Razem ruszyli ku wyjściu. Bert Green pchnął drzwi, pies wybiegł na zewnątrz. Kiedy tylko jego stopy przekroczyły próg saloonu padły strzały. Bert Green zachwiał się, ale nie upadł. Błyskawicznie wydobył z  kabury rewolwer. Oddał strzał na oślep. Szybko ocenił sytuację. Strzelał ten z konia. Oddał dwa kolejne strzały. Ale jeździec ruszył z impetem przed siebie. Bert Green dopadł swego wierzchowca. "Dantemu" nie trzeba był rzucać komendy, sam ruszył przed siebie niczym, rozjuszony buk.
(cdn)

Brak komentarzy: