poniedziałek, marca 27, 2017

Przeczytania... (204) Dagmara Dworak "Kromka chleba. Poruszające wspomnienia z syberyjskiego zesłania. Podróż po 70 latach na miejsce zsyłki" (Wydawnictwo Rebis)

Jako wnuk Kresów (tych wileńskich) mam od dawien dawna ugruntowany pogląd na temat, jaką podjęła w swojej książce pani Dagmara Dworak. W wileńskiej części mej rodziny (czyli równe 50%) od zawsze żywe były tradycje i pamięć o zsyłkach, jakie Sowieci (w ramach eksterminacji narodu polskiego) zaczęli przeprowadzać od lutego 1940 r. Nie da się zapomnieć, jak w szkole średniej moja polonistka (trzeba to podkreślić: bardzo anty- nastawiona do systemu komunistycznego) wyartykułowała zdanie, które mnę wstrząsnęło: "17 września 1939 r. był błogosławieństwem dla Polski i Polaków". Szlag mnie mało nie poraził. Najłagodniejsze z moich zdań, jakie zaległo w mej uczniowskiej części mózgu brzmiało: "Ładne mi błogosławieństwo, gdybym urodził się na Kamczatce!". Moja rodzina (zamieszkała wtedy w zaścianku Trepałowo, województwo wileńskie) nie została wywieziona. Dotknęło to rodzinę siostry mego Dziadka, ciotki Jadwigi Ostrowskiej. Powód. Wujek, Jan Ostrowski, był osadnikiem wojennym. Wcześniej żołnierz cara Mikołaja II, potem J. Piłsudskiego, by na koniec razem z gen. Lucjanem Żeligowskim zdobywać w październiku 1920 r. Wilno. Zasłużył na zsyłkę? Według sowieckiego oprawcy/okupanta - TAK. Wydawnictwo Rebis, dla takich jak ja (zainteresowanych martyrologią Kresów) wydali książkę pt. "Kromka chleba. Poruszające wspomnienia z syberyjskiego zesłania. Podróż po 70 latach na miejsce zsyłki", której autorką jest pani Dagmara Dworak. Zaskoczeniem na sam początek kontaktu z tą książką jest zdjęcie na jednym ze skrzydeł okładki... aktorki pani Joanny Brodzik.  Okazuje się, że z tejże okładki patrzą na nas przodkowie pani Joanny! Tak, to opowieść o babci, jej rodzicach i rodzeństwie. Mogę czuć się zaskoczony.

"We wspomnieniach moich sióstr Hajnówka z naszych dziecięcych lat, ta sprzed wybuchu wojny, jawi się jako raj na ziemi. Realia były zapewne bardziej brutalne, tyle że niedostrzegane oczami beztroskich dzieci" - i właśnie wkroczymy w świat kresowej rodziny, który bezpowrotnie runął po agresji sowieckiej 17 IX 1939 r. Edward Słoński pewnie przypomniałby, że to "najeźdźca kałmucki" znów sięgnął po polski kołacz, aby rozdrapać do z Niemcami (i Litwinami) - raz na zawsze i ostatecznie. Nie powiem, że upajam się literaturą skażoną naszą (narodową) martyrologią. Trudno jednak, abym był obojętny na los Kresowiaków. Tym bardziej, że wzrastałem w taki domu. A Matka Boska Ostrobramska, wisząca w miejscu mej pracy, to nie tylko dekoracja.
Zaczynam  od podziwu dla książki pani Dagmary Dworak:  rodzinne fotografie! W zawierusze wojennej przechować takie bezcenności? Proszę nie zapominać, że to mógł być wyrok dla ich posiadaczy, dla tych, których na nich uwieczniono. Wraca rodzinna opowieść, jak osobisty Dziadek niszczył i palił rodzinne pamiątki, świadczące choćby o szlacheckim pochodzeniu rodziny. Na mnie robi wrażenie zachowany "dokument dotyczący przyznania Krzyża Niepodległości".
"Po kilku dniach do Hajnówki wkroczyli Rosjanie. Jak tylko przyszli, zaczęli wprowadzać swoje porządki. Między innymi usunęli ze szkoły wszystkich polskich nauczycieli. W zamian przyszły białoruskie i ukraińskie nauczycielki, które prawdopodobnie nie miały wykształcenia pedagogicznego, ale znały język polski, bo pochodziły z tych terenów, i mogły się swobodnie porozumieć z polskimi dziećmi" - to przypomnienie dla tych, którzy nie znają realiów sowieckiej okupacji. A proszę mi wierzyć ignorantów jest bardzo wielu. Kiedy czytam, jak ojciec rodziny tłumaczył dlaczego dzieci muszą uczyć się po russkomu jazyku naprawdę wraca mój Dziadek. Kiedy jego syn, a mój Wuj burzył się, że nie pójdzie... że go ośmieszają... że opluwają pamięć Polski... - usłyszał m. in. "2+2 zawsze jest cztery". Nie posłanie dziecka do sowieckiej szkoły było wyrokiem dla rodziny! No, bo tylko wróg ludu (czyli Związku Radzieckiego/Sowieckiego)  mógł przeciwstawiać się wichrom historii.
Proszę zwrócić uwagę, co się dzieje: jedno zdanie wspomnień obcych nam ludzi pobudza (otwiera) nasze własne historie. Tak, "Kromka chleba..." jest takim przypomnieniem skąd jesteśmy, jaka droga za nami, czemu powinniśmy naszą pamięć. Bez determinacji rodziców, wspominających swą gehennę ówczesnych dzieci, ta (i inne) historia nie miałaby swego ciągu dalszego.
Czy tu nie znajdziemy scen ukrywania przed sowieckim okupantem pamiątek? Ależ oczywiście, że tak! Czytamy: "Za pierwszym razem ukrywali zalakowana butelkę z dokumentami i wartościowymi rzeczami, wśród których było pokwitowanie wydane ojcu przez Niemców za odebrany Krzyż Niepodległości. Potem zakopywali galowy mundur legionowy ojca i maszynę do szycia. [...] To zakopywanie odbywało się w wielkiej tajemnicy, nawet przed sąsiadem zza płotu". W domu moich wileńskich Dziadków maszyna ostała się! nie dość na tym zimą 1946 r. w bydlęcym wagonie "jechała z Polski do Polski" (jak to określała moja wileńska, ukochana Babcia) i służy do dziś. Poczciwy "Singer", taki "deptany", jak u bohaterów z Hajnówki.
"Tatuś zaczął nas ubierać - od bielizny do rzeczy wierzchnich, ale najpierw wszystko poukładał w małe stosiki. Mamusia powiedziała tylko, że trzeba wkładać jedno na drugie, jak najwięcej warstw, żeby zabrać, ile się da, bo nie wiadomo, ile bagażu pozwolą nam ze sobą wziąć. Ojciec poubierał więc nas, w co tylko się dało, wciągnął na nas nawet nasze nowe szkolne mundurki" - oto wspomnienie 10 lutego 1940 r. Data coraz mniej eksponowana! Oto pierwsze transporty miały wyruszyć na Wschód! Proszę nie zapominać, że to nie była bezmyślna machina eksterminacyjna! Odpowiednie tajny rozkaz NKWD ZSRR nr 001223 określał dokładnie  kategorie ludzi, których należało się pozbyć z dawnych polskich Kresów. To, czego nie dokończy car Aleksander II ze swymi rzeźnikami pokroju M. Murawiowa-Wieszatiela dopełniał teraz Stalin i Ł. Beria. Ja w tym wspomnieniu widzę swoich, rodzinę Ostrowskich!
"Były wśród nas również rodziny mieszane, gdzie tylko jedno z małżonków było polskiego pochodzenia, oraz rodziny Rusinów, czyli pochodzenia białoruskiego lub ukraińskiego. Rusini już w wagonach zaczęli dystansować się od Polaków, uważając Sowietów za bardziej «swoich»" - jedność w nieszczęściu? Chyba sypie się kolejny mit, jaki zapada bardziej w pamięci, niż rzetelna wiedza historyczna. "Transport nigdy nie zatrzymywał się w centrum dużego miasta czy na samym peronie. Zawsze było to gdzieś na uboczu, na jakiejś oddalonej bocznicy, na obrzeżach małych miast. nigdy przy budynku stacji. Sowieci nie chcieli się chwalić przed rodakami tym, co robią".
Pani Dagmara Dworak bardzo drobiazgowo spisała relacje swoich bohaterów. Od czasu do czasu, jako swoiste dopełnienie, wzbogaca wspomnienia o opis, wyjaśnienie. Nie komentuje opowieści Danuty i Bogusława. Mamy wrażenie, że siedzimy na wprost obojga z nich i słuchamy, jak gorzko w ich życiu smakowała kromka chleba, tego wydartego z sowieckiej (okupacyjnej) ręki.
"Wypakowano wszystkich z pociągu i w trzaskającym mrozie powieziono do wsi o nazwie Makarak. Tam była już tylko tajga. Syberia" - cel osiągnięto. Ale to nie był kres drogi: "Sanie były zaprzężone w małe, krępe syberyjskie koniki. Nie wiem, ile było tych sań, ale niemało, sunęły jedne za drugimi, tworząc długą wstęgę. Nie wiem, ile dni to trwało. Na pewno nie mniej niż trzy, może dużo więcej". Dotarli do posiołka Gramatucha. Bohaterowie bardzo szczegółowo zapamiętali miejsce swego zesłania. Dla mnie bardzo istotne jest śledzenie ludzkich losów, zachowań. Nie, nie oceniam: "Przez faworyzowanie Białorusinów i Ukraińców starano się od samego początku budować podziały między mieszkającymi8 w jednym domu ludźmi. Liczono na rewanż w postaci donosów. Czasami to się enkawudzistom udawało, a czasami nie...". Zresztą Autorka zachowuje również bezstronne milczenia. Pani Dagmara Dworak jest tylko osobą, która zachowuje te poruszajcie zdarzenia. Swoją drogą ciekawe, jakie emocje nią kierowały, kiedy jako świadek słuchała i rejestrowała wypowiedzi.
Warunki bytowe w baraku nie budziły entuzjazmu: "W tym jednym pomieszczeniu mającym może czterdzieści metrów kwadratowych mieszkało dwadzieścia osób. Państwo Głowaczowie to trzy osoby -  mąż z żoną Jadwigą i szwagierką Janiną, czteroosobowa rodzina Wiśniewskich - rodzice z dwójką dzieci, nasza sześcioosobowa rodzina, również liczna rodzina Siemieniaków i samotny pan inżynier Nosek [...]". Tragedie dotykały rodziny jeszcze w trakcie transportu: "Gdy eskortujący nas enkawudyści odkryli śmierć dziecka, wyszarpnęli je z ramion matki i porzucili po drodze". Takie "pożegnanie" zapewnili oprawcy dziecku pani Głowaczowej.
"W niedzielę Polacy zawsze organizowali nabożeństwo. Zbierali się w jednym z domów, tam ustawiali prowizoryczny ołtarz i się modlili. Było to coś na podobieństwo mszy polowej. Część osób mieściła się w środku, a pozostali wokół domu" - to jeden z licznych utrwalonych na kartach "Kromki chleba..." obrazów syberyjskiej zsyłki. Staram się wybrać kilka. To nie jest takie prosto. Bogactwo książki sprawia, że pominięcie jakiegoś epizodu czy przykładu zubaża wartość czytanej książki. Zdaję sobie sprawę. Trudno jednak oczekiwać, abym wpisał tu każdy dzień z życia zesłańców. Jeszcze teraz opis pracy w kopalni poraża swoim nieludzkich wyzyskiem. I nie chodzi tu o zapis Emila Zoli, ale to co przeżyli wspominający Danuta i Bogusław: "Górnik najczęściej pracował na leżąco. Często nie można było używać kilofa, tylko trzeba było dłubać żelaznym rylcem. [...] Praca w kopalni była naprawdę katorżnicza. Nie dość, że warunki były bardzo prymitywne, to nie zapewniano odpowiedniej odzieży ochronnej". Co było przedmiotem urobku? Złoto! "To miejsce pozyskiwania złota Polacy nazywali Fabryką Złota. Trzeba jednak zaznaczyć, że tam, gdzie uzyskiwano złoto już w czystej postaci, nie pracowali Polacy, tylko zaufani ludzie komendanta - upoważnieni enkawudyści". Niemniej dramatycznie wyglądała praca przy wyrębie tajgi.
"Chleb to było coś czarnego, lepkiego, rodzaj wręcz gliny - to była bryja! Ale to był chleb. [...] Chleb był zakalcowaty, mokry, niewrośnięty,  alej jak on nam smakował! Bo to był chleb. O nim się myślało nie tylko w dzień, ale i w nocy. Dzieci budziły się wtedy z głodu" - dziwić się potem, że okupacyjne pokolenie takim kultem otaczało kromkę chleba? Pozwalam sobie na pewne... szachrajstwo, a mianowicie łączę wypowiedzi obu świadków.
Seans spirytystyczny na Sybirze? Budowa domu. Historia legionowego munduru, który została tyle o ile (bez polskich guzików i dystynkcji) przerobiony jakby na... garnitur: "...komendant wytargował ten mundur za dwa wiadra ziemniaków. Spokój był do kolejnej niedzieli, kiedy to komendant wystroił się w swój nowy nabytek. Ku uciesze Polaków zaczął dumnie paradować po Gramatusze w polskim mundurze legionowym. Radość Polaków była bardzo duża, bo widok był przedni...". Czar prysnął, kiedy usłużny Sowieta "co to wojował z Polakami" rozpoznał po kroju z czym ma tu do czynienia.
"Jak nastały ostre mrozy, szybko się okazało, że nasze obuwie nie chroni przed tak niskimi temperaturami. Najlepsze obuwie na ten czas to były sowieckie, siermiężne walonki, wykonane z filcowanej wełny, tak zwanego wojłoku. Te buciory był przedmiotem wielkiego pożądania" - proza syberyjskiego przeżycia. Wspominana jest tu temperatura poniżej -40 ℃. Od samego zapisu robi się zimno... Skutki odmrożeń leczono lata po wojnie! Taka "pamiątka" po braterskiej pomocy sowieckiej. "Przy tych temperaturach wszystko błyskawicznie zamarzało. Mleko świeżo z udoju, wlane do miski, za chwilę było zamarznięte i po odbiciu z naczynia ta zamarznięta bryła była gotowa do przechowania. W całej okolicy znajdowały się tylko dwa domy, gdzie za drakońską cenę, ale można było mleko potajemnie zdobyć". Niemal idylla? Nic bardziej mylnego. Wkrótce w życie zesłańców wkradł się podstępny wróg: głód  i jego siostrzyca, śmierć! "Polacy sami organizowali pogrzeby. Sami przycinali na traku deski na trumny. Bo każdy Polak był pochowany w trumnie. Mnie się wydawało, że tam jest las krzyży...". Jak wykopać grób w warunkach syberyjskiej zimy? Jest i o tym: "Najczęściej zakopywano trumnę w śniegu, a gdy wiosną śniegi puściły i ziemia odtajała, kopano grób i grzebano zmarłego zgodnie z naszą tradycją"
"Pamiętajcie, że jesteście Polakami. Pamiętajcie! [...] Już wtedy się bałam, że mama to mówi, bo wie, że umrze" - takich słów nie da się zapomnieć, skoro opowiadający wraca do nich po przeszło siedemdziesięciu latach. I tu nie chodzi o patos, czy tani dydaktyzm. To najczystsza forma miłości do Ojczyzny. Oto kolejne pokolenie Polaków zostało skazane na zatracenie w syberyjskiej tajdze. 
Nie powinno to stać się w sowiecki kraju, ale stał się... cud! "...gruchnęła wiadomość, spadła jak grom z jasnego nieba i lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy: wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. [...] Ta niezwykła nowina wniosła do Gramatuchy ogromny pozytywny ładunek. [...] To światełko w tunelu sprawiło, że nagle ożywiły się kontakty między ludźmi". Euforia! Nadzieja! Rok 1941! Nagle zmienił się front... edukacyjny w sowieckiej szkole: "Giermancy eto podłyje wojennyje zachwatcziki"
Choroba żony/matki dawała złudną nadzieję na... zmianę miejsca zesłania. Niestety, nie była ona ani lekarzem, ani inżynierem, aby kogoś przejął ją los. Rodzina nie dostała pozwolenia. Kobieta zmarła: "Tata kazał pochować mamę w tej czarnej balowej sukni, mimo iż nie było to jej życzeniem. Przed śmiercią prosiła o pochówek w skromnej, zwykłej czarnej sukience. [...] Mama miała nadzieję, że tę droga balową suknię uda się nam kiedyś korzystnie sprzedać lub wymienić na jedzenie...". Skąd balowa suknia na Sybirze, w którą ubrano Sylwestrę Żukowską? Proszę samemu sprawdzić.
Sytuację zesłańców zmieniła się, kiedy do Gramatuchy dotarła wiadomość o pakcie Sikorski-Majski. Słyszymy, jak bardzo zmienił się stosunek Sowietów do Polaków, wyrabianych norm: "Wielkie poruszenie i ogromne nadzieje wzbudziła wiadomość o tworzeniu się w Buzułuku polskiej armii. [...] Zaczęto agitować, żeby nigdzie nie odchodzić, że gdzie indziej nie jest przecież lepiej! Tu, daleko od frontu, jest bezpiecznie. To tu powinniśmy zostać i pracować już jako wolni ludzie". I rozpoczęła się istna "wędrówka ludów". Buzułuk jawił się, jako skrawek odzyskanej Polski! 2 IX 1941 r. Leonard Żukowski razem z dziećmi, z których dwoje (Danuta i Bogusław) snuje swoje wspomnienia, które utrwaliła pani Dagmara Dworak, córka Bogusława Żukowskiego."Do Buzułuku dotarliśmy jesienią 1941 roku. Miasto było kompletnie zakorkowane przez Polaków. Kto żyw, ciągnął do miejsca, gdzie formowała się polska armia. [...] Zdobyć w Buzułuku miejsce zakwaterowania było bardzo ciężko. Miejscowa ludność wynajmowała wszystko, co się dało"
Z premedytacją robię "skok" na okres po wojnie.  "Po powrocie do kraju nikt poza najbliższą rodziną nie witał zesłańców. Wrócili jak winowajcy, nie jak ofiary. Propaganda komunistyczna przez lata twierdziła, że ci, którzy przeżyli wojnę w Związku Sowieckim, mieli szczęście przetrwać ją poza obszarem największej zawieruchy wojennej. O zesłaniach syberyjskich nikt nie mówił. Przez lata zbywano je milczeniem" - pani Dagmara Dworak zapomniała dopisać, że do 1989 r. w dokumentach Kresowiaków wpisywano "urodzony/na w ZSRR". Latem 2011 r. Autorka książki z m. in. swoim ojcem, Bogusławem Żukowskim, wyruszyła w podróż na Sybir, do miejsc, w których zesłano rodzinę z Hajnówki!... "Płakałam, gdy ojciec witał się z Nadią Paradiną, córką gospodarzy, u której Żukowscy mieszkali w nieistniejącej już wsi Nowoigorowce. [...] Płakałam tez, gdy płakał ojciec, witając się z Jewginiejem Iwanowem [...]. Po krótkiej chwili wahania padli sobie w objęcia jak bracia, jak najwięksi przyjaciele, ciesząc się ze spotkania, na które nigdy nie liczyli". Trzeba być drewna, aby bez wzruszenia nie przebrnąć przez te sceny. Wiem, że to inna skala, ale przypomina mi się moja podróż na nasze wileńskie Kresy latem 1976 r. Też tam było wzruszenie, łzy i radość z odzyskania się po latach. 
Pani Dagmara Dworak napisała (a może "spisała" lepiej brzmi?) napisała piękną książkę. Los rodziny Żukowskich, to kawałek naszej historii, o której nie wolno nigdy zapomnieć. Tym bardziej, że przez czterdzieści pięć lat rodzimi sowietyści robili wszystko, aby zadeptać pamięć o tamtych ofiarach. Takich, jaką była m. in. pani Sylwestra Żukowska, prababka Autorki i pani Joanny Brodzik. Ogromne brawa dla Wydawnictwa Rebis za "Kromkę chleba...". Trudno zapomnieć słowa, które wypowiedziała, ta która na zawsze została na nieludzkiej, sowieckiej ziemi: 


"...GDYBY NIE TA BUJNA ZIELONA ROŚLINNOŚĆ,
TO BYŁOBY TU BIAŁO OD POLSKICH KOŚCI"
- Sylwestra Żukowska

3 komentarze:

  1. Bardzo ciekawa książka. Jak będę miała okazję, to ją przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznam, że po takie książki sięgam zawsze z ogromnym zainteresowaniem, zatem i ta publikacja znajdzie się w mojej domowej biblioteczce. :)
    Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta książka mimo tego że mówi o trudnych i ciężkich czasach jest specyficzna, inna od wszystkich na ten temat. Syberia widziana oczami dzieci pozawala z jednej strony na refleksje o której mowa w powyższym tekście, a z drugiej mimo trudnego tematu jest przyjazna w lekturze.

    OdpowiedzUsuń