czwartek, grudnia 01, 2016

"Jastrząb / The Goshawk" - odc. 6

Worthing przywitało ich deszczem, nieomal ulewą. Na szczęście dorożkarz nie miał wątpliwości dokąd zawieźć "szanownych panów". Na dźwięk zdania "Doktor Sheldon Gooth" zapytał tylko "Do domu czy kliniki?". Postanowili zajechać najpierw do domu. Tym bardziej, że willa doktora była po drodze.
W poukładanym życiu doktora Sheldona Gootha nie mogło być żadnego zaskoczenia. Praktyka w Worthing miała być tylko przymiarką do prawdziwego, lekarskiego życia. Ale pozostał tu już. Annabel Hodge sprawiła, że czas tu spędzony okazał się bardzo owocny. Urodziła panu doktorowi czwórkę dzieci, córkę i trzech synów. Dzieci chowały się zdrowo. A to najważniejsze, uważał pan doktor. W ślady ojca szedł Patrick, Bobby zaciągnął się do wojska, Edgar został z kolei w Cambridge i robił naukową karierę na katedrze historii średniowiecznej, której był profesorem.


- Goście? - zdziwił się bardzo. Do wizyty pierwszego pacjenta miał jeszcze dobrą godzinę.  Nie lubił, kiedy ktoś zakłócał jego stały harmonogram dnia. 
- Nie proszę pana, panowie z policji - powiedziała niemal szeptem pokojówka Rose. I zrobiła minę, jakby przestraszyła się słów, które wypowiedziała. 
- Z policji?
- Z Londynu - i podała panu bilet wizytowy.
Doktor Sheldon Gooth przeczytał na głos: "Paul Caxton, inspektor policji, Londyn".
- Proś!
- I jest jeszcze jaki drugi... posterunkowy... no... zapomniałam...
- Proś! - powtórzył z naciskiem gospodarz.
Po chwili próg gabinetu przekroczyli zaanonsowani.
- Pan doktor Gooth? - upewnił się posterunkowy Starck.
- Słucham panów. Czemu zawdzięczam tę wizytę? Bo chyba nie... najście. I to z samego Londynu. Tutaj? U nas w Worthing?
- Inspektor Paul Caxton. To posterunkowy Starck. Przyjechaliśmy w sprawie śledztwa, które prowadzimy.
- Tak? - zdziwienie to chyba prawidłowe określenie stanu pan doktora Gootha.
- Pańska siostra, Jean Gooth została zamordowana.
- Jean nie żyje? - zdziwienie odcisnęło się na twarzy lekarza głęboką bruzdą.
- Nic pan nie wiedział? - wtrącił pytanie posterunkowy Starck i zaczął oglądać gabinet doktora. Jakieś sztychy, portret damy w błękitnej sukni balowej z  wachlarzem w ręku. Delikatny uśmiech rozjaśniał trochę jej twarz, szare oczy patrzyły przed siebie z pewną nutą dumy.
- Zupełnie! Panów wizyta... to dla mnie... zasko... zaskoczenie...
- I nie był pan w Londynie ostatnimi czasy? - inspektor Paul Caxton.
- W... Londynie... Skąd...
- A stąd panie doktorze,  że elegancki pan dał się zapamiętać w dzielnicy pełnej szczurów, zapijaczonych marynarzy i  dziwek - oświadczył inspektor.
Doktor pokręcił się przy biurku. Wreszcie usiadł.
- Przyznaje się pan? - posterunkowy Starck zawsze pauzę u szefa brał za przyzwolenie dla swoich poczynań śledczych. Trudno mówić o delikatności jego zachowania i formy zadawania pytań. Brało się to chyba z tego, że posterunkowy nie widział różnic pomiędzy sprzedawcą śledzi, uliczną przekupka, a szanowanym panem doktorem od leczenia zębów. - Więc?
- Proszę odpowiedzieć?
- To nie tak... jak panowie myślą...
- A jak myślimy?
- To nie jest takie proste. Pojechałem do Londynu. Dostałem list od Vicky. Prosiła mnie...
- Jednak! - triumf na obliczu posterunkowego Starcka starczyłby za wyrok? Mina wyrażała jeden stan: "mamy go!".
- Posterunkowy, nie przerywajcie! - interwencja inspektora była jak najbardziej na miejscu. Nie należało mu pozwalać, aby rzucił się na lekarza. A widać, że ochota brała górę nad rozsądkiem.
- Pojechałem do Londynu. Bo Vicky niepokoiło zachowanie ojciec... Ojciec jest już stary i...
- Tak, odwiedziliśmy pastor - poinformował inspektor.
- Zamknęliśmy go! - dorzucił posterunkowy Starck.
- Zamknęliście?! - doktor Gooth poderwał się z miejsca. Ręce zaczęły mu drżeć. - To stary człowiek! Chcecie go zabić?!
- Jest podejrzany! - dobił gospodarza  Starck.
- Jak? Mój ojciec?! Panie inspektorze! - patrzył na Coxa, jak na ostatnią deskę ratunku. - Niech pan mi powie, że to jakiś błąd! Nieporozumienie! Ojciec... On niepokoił się, że nie ma wiadomości o Jean.
- Napisał do pana? - zapytał inspektor Caxton. Czuł, że podstawy jego myślenie chybocą się i zaraz coś runie z misternie składanej konstrukcji?
- Ojciec?! On jest prawie ślepy!
- To kto napisał? - posterunkowy przypominał zgłodniałego sępa, który dopadł ofiary i już raczej nie puści. Ale zwierz wcale nie myślał poddawać się.
- Vicky!
- Vicky?
- Moja siostra Victoria.  W liście podała mi adres.
- Ma pan ten list? - podejrzliwość posterunkowego Starcka nie znikała.
Doktor Sheldon Gooth podszedł do sekretarzyka. Wyjął list. Podał go inspektorowi.
- Pojechałem do Londynu i poszedłem tam. Tam jest adres.
- Zgadza się - inspektor Caxton śledził wzrokiem staranny zapis na zdobionej papeterii.
- Właścicielka obrzuciła mnie takim spojrzeniem... Stwierdziła tylko, że panna Gooth nie mieszka od kilku tygodni, zalegała z czynszem, a w ogóle to rzuciła szkołę i źle prowadziła się...
- Kto tak powiedział?
- Właścicielka pensjonatu. Rozumie pan? "Źle prowadziła się" - dudniło mi w głowie. To był dla mnie wstrząs! Moja Jean?
- I dlatego ją pan zabił! - to było jak wbicie gwoździa do trumny.  Inspektor wzorkiem zgromił napastliwość podwładnego.
- O czym ten człowiek mówi?!
- Posterunkowy, proszę wyjść do korytarza...
- Ale...
- Albo jeszcze lepiej wyjść. Za rogiem jest księgarnia, proszę tam pójść i kupić mi coś z Dickensa.
- Dickensa?
- Może być cokolwiek.
- "Moby Dick"?
- To chyba Melville'a. 
- No... no... tak...
Posterunkowy poczuł, że przeholował. Szurnął butami i wyszedł.
- Pan wybaczy, ale to śledztwo źle działa na mego podwładnego. Młodość.
- Nie zabiłem Jean. Może była i upadłą kobietą, ale... to była moja siostra. Ja jestem lekarzem!
- Nie nosi pan okularów?
- Tylko do czytania.
- A laska?
- Jak każdy. Proszę, tam stoją wszystkie...
Faktycznie. W kącie stał wiklinowy, wysoki kosz. Sterczały z niej rękojeści kilku lasek.
- Jest w niej taka zmyślna sztuka ze... szpadą?
- Chryste panie! - gospodarz aż zatrząsł się. Widać było, jak krew uderza mu do głowy. - Przecież to zabronione. Nigdy nie miałem takowej. Nigdy!
- Kiedy był pan w Londynie?
- Miesiąc temu. Chciałem zabrać dziecko do siebie.
- Co? O czym pan powiedział?! - inspektor Caxton poczuł się, jakby dostał w twarz. Nikt, nic na ten temat nie mówił! Teraz dowiaduje się, że... Grom.
- Pan... panie doktorze... musi się mylić.
- Z czym?
- Z dzieckiem.
- Jak to? - doktor Gooth wsunął ręce do kieszeni surduta. - Nie chce pan powiedzieć inspektorze, że nie znaleźliście dziecka.
- O kim pan mówi?!- inspektor Caxton czuł, że linia jego śledztwa sypie się niczym piasek przez dziurawe sito. - Jakie dziecko?
- Dziewczynka. Niespełna roczna?
- Tam nie było żadnej dziewczynki. Śladu po dziecku.
- Aha! to znaczy posprzątał.
- Kto?
- To ja prowadzę śledztwo czy pan, inspektorze? - doktor Gooth najwidoczniej odczuwał ulgę, że punkt skupienia inspektora przesuwał się w jakąś mroczną próżnię. - Pan naprawdę nic nie wiedział.
- Nie. Dziecko? Dziewczynka?
- Zdaje się miała na imię Fedora Beatrycze.
- Fedora?
- Tak, Fedora. Jean mówiła coś o kim, kto nazywał się... Wight czy Wright? Może  Cartwright? Nie pamiętam. Chyba obiecał, że się z nią ożeni? Ale Jean... coś mówiła... o... Indiach czy Afryce? Nie pamiętam. Popadała w dwa stany: od radości po przygnębienie.
- Aha!
- Nosił monokl lub okulary?
- Nie wiem - doktor Gooth wzruszył tylko ramionami. - Nigdy go nie widziałem.  Ale jeśli wierzyć Jean, to... to ktoś wysoko postawiony?
Zjawił się posterunkowy Starck. trzymał w rękach jakąś książkę.
- Kupiłem - oświadczył.
- "Wyspę Skarbów"?...

Brak komentarzy: