czwartek, października 27, 2016

Przeczytania... (172) Witold Szabłowski "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwo Znak)

Bardzo trudno zacząć...
Właściwie stoję bezbronny wobec tego, co czytałem. Wybór padł na ten cytat: "Wieczorem posłaniec wrócił ze zmianą czystej bielizny i z wiadomością. Sąsiad rodziców Ukrainiec Filip Worobij miał syna w UPA. Ten obiecał, że jeśli coś będzie im groziło, da znać. Wtedy Worobij sam zawiezie ich do Włodzimierza. Byłem przerażony. Bezpieczeństwo moich najbliższych zależało od członka UPA.Od kogoś, kto osobiście pali polskie wioski. O kogoś, kto był naszym największym wrogiem, z  kim na co dzień walczyłem". Po takich wspomnieniach musimy sami dojść do wniosków, które nas zaskoczą a może i przerażą? Po raz kolejny dostajemy lekcję pokory! Tak, pokory. Wobec faktów. Nie ma, powtarzam się, historii tylko czarnej i tylko białej. Tak, jak wbijano nam przez lata, że słowo "Niemiec", to: wróg! łapanki! egzekucje! rampa w Brzezince/Birkenau! Nikt nie twierdzi, że tego nie było. Bo było. Wojna zostawiła w nas, nawet pokoleniach które jej przecież znać nie mogło, poczucie, że  w s z y s c y  byli zgrają morderców, ludobójców, bandytów. I stajemy wobec kolejnego, historycznego otrzeźwienia: nie! nie prawda!

Książka Witolda Szabłowskiego "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwa Znak) prowadzi nas do faktów, których wagi nie pojmujemy. Oto Sprawiedliwi Zdrajcy - Ukraińcy, którzy potrafili wznieść się ponad podziały, ponad okrucieństwa, ponad swoją... rasę?!
UPA od dawna tkwi w mej świadomości. Nie mam żadnych koneksji kresowych z tej rubieży. Choć bliska mi Ciocia pochodzi z samego Jazłowca, ba! ojciec był rządcą (?) klasztoru w Czortkowie, gdzie edukacje pobierała pani Irena Rowecka, tak córka przyszłego generała "Grota". Ale to nie moja krew. Ciocia jest żoną jedynego mego Wuja, emerytowanego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego. I nie chodzi też o film "Wilcze echa". Ale o pewną książkę z lat 60-tych, której nam nie wolno było nawet oglądać. To była jakaś monografia na XX-lecie MO? A tam opisy walk i okrucieństwa UPA. A tam zdjęcia ofiar! To jest we mnie. Proszę wybaczyć mi szczerość, ale nie inaczej utrwalało tamto doświadczenie termin UPA. Na myśl o tryzubie (a jakże pamiętało się "Ogniomistrza Kalenia" z poruszającą kreację Wiesława Gołasa)  i UPA pisało się: bandy UPA. Teraz poprawność polityczna nakazuje pisać i mówić: "oddziały UPA"?
"Bulbowcy Polaków zaczepiali, a oni się mścili na nas, bezbronnych. Nie było się gdzie podziać, musieliby iść mieszkać daleko, aż do wsi Czetwertyń, gdzie Polacy się bali chodzić [...]. Sąsiadowi, który miał dom też obok naszego, też spalili" - nikt nie twierdzi, że Polacy byli bez winy. Że nie byli sprawcami ukraińskich nieszczęść. To zaszłości, to historia brała odwet? Straszne słowo "zemsta!". Nie pojmiemy okrucieństwa nie cofając się głęboko... hen! aż na Dzikie Pola... czasy Nalewajki, Chmielnickiego, Krzywonosa!...  
"Na wasze Przebraże mówili «Warszawa», bo tam przecież sami Polacy byli [...]. Napadali stamtąd na Ukraińców, a Ukraińcy napadali na nich, nie powiem, równo się wtedy siekli. A my, z moimi rodzicami, uciekliśmy do lasu, bo kto nie uciekł, to zabijali i palili chaty". Ktoś powie "to ten sam świadek". A czemu to przeszkadza. Witold Szabłowski nie ucieka od prawdy. Pokazuje tą polską i tą ukraińską. Śmierć przychodzi z rąk pobratymców. Sąsiadów. To w różnej skali przeżywano w każdym zakątku okupowanej i rozebranej Rzeczypospolitej. To, co stało się na Wołyniu ludzki rozum nie ogarnia. Ludobójstwo po prostu nie da się zrozumieć. Tym bardziej trzeba krzyczeć, że pośród zaprzańców, zdrajców, morderców, gwałcicieli, bandytów były  A N I O Ł Y  życia!
"Część ludzi mówiła: «Oni tylko kogoś szukają, otwórzcie im, to nic nam nie zrobią» - opowiada ocalała z maskary w Kisielinie Aniela Dębska. - Ale ja nie miałam wątpliwości, że przyszli nas zabić. Podobnie mój przyszły mąż, który zarządził, że uciekamy na plebanię i spróbujemy się bronić. Okazało się, że miał rację. Wszyscy, którzy nie poszli z nami, zostali rozstrzelani" - to wspomnienie mamy kompozytora Krzesimira Dębskiego. Gdyby nie pomoc Ukraińców rodziny Dębskich by dziś nie było. To samo dotyczy i rodziny Hermaszewskich. Tak, chodzi o Mirosława Hermaszewskiego. Wiele lat temu czytałem w bydgoskiej "Gazecie Pomorskiej" opowieść o nim, jego bracie Władysławie i heroicznej mamie. Jest okazja poszerzyć swoją wiedzę na temat losów i tej familii.
"Ale kiedy jedni sąsiedzi zabijają, drudzy rzucają się, by ratować. Bywa, że Ukraińcy ostrzegają swoich sąsiadów Polaków - a samo to jest bohaterstwem. Za zdradzenie planów UPA partyzanci karzą śmiercią. W czasie rzezi wołyńskiej zdarza się, że Ukraińcy przechowują Polaków w swoich domach, schronach, chlewach, stodołach, lasach, skrytkach, obórkach, pomieszczeniach gospodarczych zwanych kluniami i innych zakamarkach" - do jakiego wniosku dochodzimy czytając takie słowa? Zbrodnia nie wynikała z prostego faktu, że ktoś był Ukraińcem, ba! czy nawet w UPA!
Pewnie, że książka W. Szabłowskiego nie jest wolna od takich opisów: "Kołodyńscy giną chwilę później od ciosów siekierami. Z wieloosobowej rodziny przeżyje tylko 12-letni Witold i jego 9-letnia siostra Lila. Oboje są ciężko ranni, ale ciosy, które otrzymali nie były śmiertelne". Nie da się zacytować każdego obrazu zbrodni. Długo jeszcze po odłożeniu tej książki wracać mogą okrzyki, z jakimi rezuny szły wyrzynać polskie sioła i wioski: "Wpered na Lachiw!", "Smert!", "Rezat!". "Na wioskę ruszają uzbrojeni w karabiny i granaty banderowcy, a za nimi - z kosami i widłami w rękach - mieszkańcy okolicznych wiosek - Białki, Mokwina, Jabłonnego, Kamionki i Wielkiego Pola. [...] Jednak banderowcy otoczyli wioskę z każdej strony. Wszystkie drogi są zablokowane. Kto się zbliży, ginie. Od kuli albo od wideł". Zgroza bije z wielu stron tej książki. może w nas zrodzić się zwątpienie o kim de facto jest to opowieść: o mordercach z UPA czy szlachetnych Ukraińcach, którzy zasłużyli u nas Polaków na pełen podziwu szacunek, a u swoich na śmierć?
"W tym czasie Petro Parfeniuk jeździł po sąsiednich wioskach i ostrzegał Polaków, że UPA może zaatakować również ich. Pomagał mu brat Pawko. Jak szaleni jeździli po wioskach i ostrzegali Polaków, że mają czym prędzej uciekać. Że banderowcy nie poprzestaną na ataku na Kisielin. Że każdy z nich jest w niebezpieczeństwie" -  Witold Szabłowski wraca do miejsc, które stały się widownią bezprzykładnej rzezi! Szuka odpowiedzi na pytanie: "Dlaczego braci Parfeniukowie tak się zaangażowali w pomoc?".  Ktoś do UPA doniósł o "zdradzie" Petra i Pawki! Proszę sprawdzić jaki los spotkał obu braci, ich bliskich, rodziców... Nie wiem czy poprawności politycznej starczy, aby po lekturze nie unieść się gniewem?  Z każdym poznawanym losem ludzi Wołynia ubywa cząstka nas.
"Moja ciotka Szaflarska przyjeżdżała raz niedaleko jego domu. Podszedł do niej [tj. czeladnik Iwan, brak nazwiska - przyp. KN] i w tajemnicy powiedział, że trzeba uciekać. Że będą bić Polaków. On ryzykował życiem, bo jakby się banderowcy dowiedzieli, że zdradził Polakom ich plany, to by zastrzelili. Ale mój ojciec w ogóle nie chciał tego słuchać. A że ludzie go szanowali, to mu uwierzyli. I też nie uciekli" - wspomina pani Stanisława Szewlakow. Ta wiara i ufność w kowala Mieczysława Piskorskiego okrutnie zemściła się. 30 VIII 1943 r. miejscowość Gaj otoczyła sotnia Wowki: "Strzelili mu w głowę pod kuźnią. Macocha z małą córeczką na ręku zaczęła uciekać, ale strzelili jej w plecy".
"Franciszka Popek z drzewa wiśni schodzi dopiero wieczorem. Biegnie w stronę wsi Arsenowicze, gdzie ma zaprzyjaźnionego Ukraińca Iwana Potockiego. Potocki wie, że ryzykuje życiem. Mimo to chowa ją w swoim domu na strychu. Tak ratuje jej życie po raz pierwszy" - męża Franciszki Ukrainiec Stepan morduje widłami, zamordowano cztery jej córki: Kazimierę, Marię, Zofię i Helenę z małym synkiem. Ocaleli synowie "... Mieczysław i Stanisław -  obaj bardzo szybko biegają". Syna Mieczysława, Leona Popka, możemy oglądać na zdjęciu. To jaki koszmar. Stoi nad stosem kości: "... na tle szczątków mieszkańców Woli Ostrowieckiej i Ostrówek Wołyński". Już to samo zdjęcie budzi grozę.
Jeden ze świadków wydarzeń wspominał: "Uratowało się czworo dzieci. Po wyjściu z ukrycia dotarły do domu Ukraińca Oksenczuka, członka sekty sztundystow głoszącej pacyfizm i duchową niezależność od władz. Nakarmił je i przechował przez noc, po czym troje pierwszych przekazał w ręce Polaków (Chabrównę przygarnęła starsza Ukrainka zwana Kaśką, jednak rzecz się wydała i wkrótce dziewczynkę zabito)".
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować", to nie jest lektura do poduszki. Nawet, jeśli zakładamy "poznamy innych Ukraińców", ale przecież dookoła będą się działy dantejskie sceny! Nie da się od nich uwolnić. Nie da się ich oddzielić! Bo, żeby mógł wykrystalizować się heroizm jednych, to najpierw musiała... przyjść śmierć. Ale nie taka zwykła (można tak w ogóle pisać?), wojenna - lecz  r z e ź   od ręki uzbrojonej w siekierą, widły, kosy, młoty, noże!
Książka Witolda Szabłowskiego jest potrzebna. Dobrze, że powstała, a Wydawnictwo Znak sprawiło, że możemy ją czytać. Tu są jakby dwa równoległe światy? Ten z przeszłości, ociekający nienawiścią i krwią. I ten współczesny, kiedy Autor odwiedza miejsca zbrodni, szuka ludzi, którzy w tym morzu nienawiści pozostali ludźmi uczuć, empatii, pomocy i braterstwa. Nikt nie powiedział, że to łatwa książka. Na tle wielu, jakie przywracają pamięć o rzezi wołyńskiej, naprawdę ważna i wyjątkowa. Po tak przytłaczającej swym okrucieństwie lekturze następuje w nas... pustka. A ja chcę ją odłożyć mając w pamięci następujące przesłanie, które zostawia nam jeden z bohaterów:

"...NIE MORDUJE NACJA ANI RELIGIA. MORDOWAĆ MOŻE CZŁOWIEK, 
I TO CZŁOWIEKA NALEŻY WINIĆ. GDY JEDNI UKRAIŃCY JEŻDŻĄ Z BRONIĄ 
PO WIOSKACH, INNI ZACHOWUJĄ SIĘ PIĘKNIE [...]".

Brak komentarzy: