środa, października 05, 2016
Przeczytania... (168) Philipp Marti "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel" (Wydawnictwo Świat Książki)
Dla wielu z nas (i to nie koniecznie 50+) zainteresowanie "sprawą Reinefartha" nie zaczyna się od tych przeszło 400 stron, jakie wypełniły książkę Philippa Martiego "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel", w tłumaczeniu Barbary Ostrowskiej (Wydawnictwo Świat Książki). Śmiem twierdzić, że zaawansowani doświadczeniem Czytelnicy nieomal wychowywali się na reportażach m. in. Krzysztofa Kąkolewskiego (1930-2015). Zresztą obecny w tym cyklu (patrz odc. 28). Znamy poruszającą książkę "Co u pana słychać". Autor odwiedzał w Republice Federalnej Niemiec byłych zbrodniarzy hitlerowskich (m. in. dr Hermanna Stoltinga "kata Bydgoszczy" - wydającego wyroki śmierci z ramienia Sondergericht Bromberg), którzy z różnych powodów nie podzielili losu swych zbrodniczych kompanów z III Rzeszy! Nie zgnili w więzieniach, nie zawiśli na szubienicach. Po prostu los był dla nich łaskawy. Niestety Philipp Marti nie dostrzegł wkładu polskiego pisarza/dziennikarza dążącego do ukarania zbrodniarzy hitlerowskich. W przebogacie wykorzystanej literaturze brak wzmiankowanej tu pozycji. Szkoda. "Książka mogła być nie znana w Bundesrepublik Deutschland" - stwierdza pan w tyrolskim kapelusiku. "Nein, meine Herrn! Była!" - upieram się stanowczo. W przeciwnym razie książka Kąkolewskiego nie wywołała by choćby tzw. sprawy Doletzalka. Odsyłam do dorobku K. K. Tak, czuję w tym miejscu pewien zgrzyt. Nie pomniejsza to wkładu pracy, jaką odrobił Ph. Marti.
Dostaliśmy książkę rzetelnie opracowaną. Widać, że Autor sumiennie, metodycznie podszedł "do tematu". Mogło-że być inaczej, skoro stanowił kanwę pracy doktorskiej? Ma rację Cezary Eugeniusz Król, który cytowany jest na okładce: "To nie jest na pewno lektura dla miłośników taniej sensacji". Jestem zdania, że ktoś taki nawet nie zerknie na książkę, którą mamy dzięki staraniom Wydawnictwa Świat Książki. Nie zainteresuje go ani kontekst badawczy, źródła czy w ogóle facet w berecie z okładki książki. Choć faszystowskich runów trudno nie zauważyć.
Nieodparcie w czasie lektury tego tomu zachodzimy w głowę i zadajemy sobie jedno, podstawowe pytanie: "jak to możliwe, że SS-Gruppenführer mógł bezkarnie zaistnień "w przestrzeni publicznej" nowych Niemiec. Co z Entnazifizierung? Jak Reinefarth prześliznął się przez sito denazyfikacji? O tym jest m. in. ta książka. To próba odpowiedzi na wiele pytań. Też o kondycję prawną RFN/BRD w interesującym nasz okresie.
"Kto w tematyce historycznej decyduje się na podejście biograficzne, ten - najpóźniej od czasu rozkwitu socjologii historycznej - musi się szerzej tłumaczyć z dokonanego wyboru" - tak o swym podejściu do biografistyki pisze sam Autor. I mamy bardzo rzetelny argumentację skąd zainteresowanie katem powstania warszawskiego. Na dźwięk tego określenia (podtytuł pochodzi już od polskiego tłumacza i wydawcy, widać uważano, że polski czytelnik nie kojarzy zbrodniarza tej miary, co H. R.?) mamy pewnie... fotograficzne skojarzenia, bardzo znane kadry z mordowanej w czasie powstania Warszawy! Jest jedna warszawska fotografia z 1944 r., ale to nie o nie chodzi. Starczy wrzucić do wyszukiwarki internetowej nazwisko bohatera książki.
"O ile młody wiek zmusił Reinefartha do oglądania pierwszej wojny światowej niejako zza płotu, o tyle przed szesnastoletnim uczniem siódmej klasy gimnazjum otworzyła się w dwa i pół roku po wojnie możliwość częściowego nadrobienia zaprzepaszczonej szansy na sprawdzenie się w polu" - o jakiej to walce wspomina biograf Reinefartha? Chodzi o nieudany pucz Kappa-Lüttwitza. Sam po latach wspominał: "W Chociebużu broniliśmy koszar przed spartakusowcami". Innymi słowy pierwsze szlify zdobywane dokładnie wtedy, kiedy swój zbrodniczy charakter zaczął ujawniać pewien Austriak z Braunau am Inn. Okazuje się, że niewiele brakowało, a Heinrich (Heinz) Friedrich (rocznik 1903) byłby ze swymi kompanami brał udział w tłumieniu innego puczu. Tak, tego z Monachium 9 XI 1923 r. Swoją drogą ciekawe, jakby się po latach wytłumaczył przed swym Führerem, że do niego strzelał? "Wysłano nas koleją w kierunku Monachium, ale dojechaliśmy tylko do Bambergi. Tam stanęliśmy na kwaterze w koszarach Reichswehry" - wspominał. Wychodzi na to, że tylko przypadek sprawił, że Heinza nie było tamtego listopadowego dnia w stolicy Bawarii.
Jest okazja śledzić krok po kroku, jak piął się po nacjonalistycznej drabinie ku szczytom swej zbrodniczej służby... Potraktujmy też "Sprawa Reinefartha..." - jako obraz zdeprawowanego pokolenia! Ten urodzony w Gnesen, Provinz Posen (tak, chodzi o n a s z e Gniezno) w 1903 r. zbrodniarz zalicza się do grona tych, bez których III Rzesza nie mogłaby realizować swej wyniszczającej ludzkość polityki. Pozwolę sobie tylko przypomnieć kilku znaczących z tego kręgu: Heinrich Himmler (1900), Hans Frank (1900), Rudolf Höß (1900), Reinhard Heydrich (1904), Odilo Globocnik (1904), Adolf Eichmann (1906). Od samych nazwisk robi się groźnie i strasznie. Inna sprawa, że SS-Gruppenführer Reinefarth nie podzielił ich losu! I to jest kolejny dramat tej książki.
Oto cenne informacje do biografii kata warszawy, jakie cytuje Ph. Marti w formie źródłowych wypowiedzi, zapisów, listów, opinii. Chwilami, proszę mi wierzyć trudno zachować spokój:
"Polska Główna Komisja dopiero w styczniu 1949 roku dowiedziała się o zwolnieniu zbrodniarza wojennego. Na skierowana do brytyjskich władz okupacyjnych wniosek o ekstradycję, w którym działania Reinefartha w Warszawie było poświadczone licznymi dokumentami, ponad rok później przyszła odpowiedź odmowna, powołująca się na «względy bezpieczeństwa»" - dowiadujemy się od Ph. Martiego. Reinefarth już organizował sobie swe "cywilne życie"? Denazyfikacja w wydaniu brytyjskim nawet teraz może nam podnieść ciśnienie! Niepojęte pozostaje, jak bardzo naiwny, kulawy, niedoskonały był wymiar aliancki sprawiedliwości, skoro "łykano" takie zeznania wysokiej rangi oficera SS: "Antyżydowskie nastawienie SS jest mi oczywiście znane. Ale że SS uczestniczyła w jakichkolwiek prześladowaniach Żydów, o tym do czasu kapitulacji również nie wiedziałem". Rozbrajające są sentencje sądu, tu sentencje sądu, cytuję tylko kilka zdań: "Oceniając zeznanie oskarżonego, sąd w decydującej mierze uwzględnił osobiste wrażenie, jakie wywarł na nim oskarżony. [...] W warszawie postąpił jednoznacznie wbrew wydanemu przez Hitlera rozkazowi o bez wątpienia nieludzkiej treści. [...] Biorąc to pod uwagę, sąd dał wiarę oskarżonemu i na podstawie zeznań nie mógł stwierdzić, że oskarżony wiedział o użyciu SS do działań, które należy określić mianem zbrodni wojennych lub zbrodni przeciwko ludzkości. Wobec powyższego należało oskarżonego uniewinnić". Trzeba odwagi, żeby wracać do podobnych cytatów. I ze strony Autora i czytelnika. Kilka stron dalej można przeczytać, jak sprawę zamykano 9 XII 1949 przez Główną Komisję Denazyfikacyjną we Flensburgu. Pozostawiam lekturę tego dokumentu indywidualnie zainteresowanym.
Kariera Reinefartha powinna zadziwiać, zaskakiwać, wprawiać nawet w zakłopotanie, ale przede wszystkim przerażać każdego, do kogo docierało jaki system stworzyła III Rzesza i oddani jej ludzie. Warto zapamiętać nazwę "Westerland" - brzmi niemal bajecznie lub tolkienowo? Lokalna prasa donosiła m. in.: "Nowy burmistrz nie mógł się opędzić od serdecznych gratulacji, jakie mu składano z okazji wyboru. [...] teraz właściwy człowiek jest na właściwym miejscu". Można dostać wstrząsu termicznego czytając o peanach z okazji 50-tych urodzin eks-SS-Gruppenführer und Generalleutnant der Waffen-SS. Proszę mi wierzyć: trudno zachować chłód wokół tego, co się czyta: "Może zatem wystarczy, jeśli nazwiemy go człowiekiem i zwierzchnikiem zawsze gotowym do pomocy i zawsze zabiegającym o dobro miasta współobywatelem, któremu żadna partia nie odmawia uznania i współpracy". Na ile sytuację zmienił fakt, że Herr Burmeistrem zainteresowały się w 1958 r. władze ówczesnej Polski? Oto zapis w urzędowych dokumentach rady miasta: "Pojawia się burmistrz Reinefarth, serdecznie witany przez przewodniczego reprezentacji obywateli, dr. Temblégo, po powrocie do służby". Smaku dodaje, jak sprytnie podeszli burmistrza H. R. pewnie dziennikarze, który rzekomo chcieli kręcić film dokumentalny o wypoczynku na Sylcie! "W rzeczywistości obaj rzekomi filmowcy od tematyki kulturalnej byli figurantami wschodnioniemieckiego małżeństwa Thorndike'ów [...] którzy za pieniądze Deutsche Film AG (lepieju znanej pod skrótem DEFA) zabrali się do zgłębiania nazistowskiej przeszłości prominentów Republiki federalnej" - czytamy dalej. Tak rodziły się korzenie skandalu wokół "sprawy generała SS Reinefartha"! Nadciągała burz, walka o... dobre imię rzekomego doktora Reinefartha, kwestionowanie autentyczności i dokumentów i stawianych zarzutów?
Hans Thieme (rocznik 1906) pisał wtedy do ministra spraw wewnętrznych BRD Helmuta Lemkego (rocznik 1907): "Martwi mnie, że sprawa Reinefartha jest spychana na niewłaściwy tor. [...] to, że teraz pan Reinefarth jeszcze neguje prawdziwość fotokopii, zdumiewa mnie najbardziej". Zaskakujące jest, że E. von dem Bach-Zelewski zaczął odwoływać wcześniejsze oskarżające zeznania na temat swego podwładnego? W 1964 r. z kolej "...wyjaśnił, że początkowo obciążał wyżej wymienionego, bo sądził, że on nie żyje. Skoro jednak pogłoski o śmierci Reinefartha okazały się nieprawdziwe, uważa za swój obowiązek oczyścić go z zarzutów" - uściśla wiele stron dalej Ph. Marti, cytując "Trybunę Ludu" z 1969 r. To stawiało wiarygodność samego von dem Bacha-Zelewskiego pod znakiem zapytania. I prawdopodobnie, jak sugeruje Autor, o to właśnie chodziło. Powoływanie się na śmierć Heinza R. jest o tyle śmieszna, i ponownie cytuje organ prasowy PZPR: "...że już w 1946 r. v.d. Bach-Zelewski siedział razem z Reinefarthem w więzieniu w Norymberdze, a więc wiedział, że on żyje".
Renomowany specjalista od spraw wschodnich z Akademii Wschodnioniemieckiej w Lüneburgu, Detlef Hans von Krannhals (rocznik 1911) tak przy okazji broniąc generała SS kwestionował polskie ofiary na Woli: "Wątpię, czy Polacy w ogóle byli w stanie podać prawidłowe dane na temat strat w Warszawie. O ile mi wiadomo, większość takich danych opiera się na szacunkach wynikających z porównania liczby ludności na początku i na końcu powstania". Ale to też z jego ust padło znamienne oświadczenie: "To ja jestem tym, który zdemaskował Reinefartha". Nie jest moim zamiarem włączać się do polemiki z niemieckim adwersarzami. To jak rozmowa z głuchym. A jednak docierały od opinii publicznej i takie stwierdzenia: "SPRAWA REINEFARTHA [...] JEST PLAMĄ NA HONORZE NIEMIECKIEJ POLITYKI". Dochodzenie jednak... umorzono! "Reinefarth - czytamy ku zaskoczeniu. - wszedł do landtagu w sposób absolutnie demokratyczny, postępowanie sądowe zostało umorzone jako całkowicie bezskuteczne . [...] Z punktu widzenia państwa prawa mandatowi Reinefartha do landtagu nie można było nic zarzucić". Obrona i ataki na burmistrza Westerlandu mieszają się, dopełniają, paraliżują, zmuszają do zadumy, budzą obrzydzenie: "Ten człowiek, który jako żołnierz spełniał wtedy tylko swój obowiązek, dzisiaj z przyczyn nieopisanej nienawiści i żądzy odwetu jest w naszej demokracji prześladowany i ma stanąć przed sądem".
Nie ukrywam, że imponują mi niektóre cytowane wypowiedzi. Proszę zwrócić uwagę na to, co napisał naczelny "Frankfurter Neue Press", Marcel Schulte: "Taki już pewnie los naszego pokolenia, że musimy ścierpieć Reinefarthów wszelkiej maści pośród nas". To dobrze, że Philipp Marti zamieszcza dość obszerne fragmenty podobnych wypowiedzi. Tu prawie cała kartka/strona. Mamy nikłe szanse dotrzeć do wykorzystanych z takim pietyzmem źródeł prasowych. To bez wątpienia podnosi wartość "Sprawy Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel".
Liczby dotyczące "sprawa Reinefartha" budzą podziw dla żmudnej pracy zachodnioniemieckich prawników: "...39 tomów akt, 59 segregatorów biurowych, 110 segregatorów specjalnych i 2000 kart kartotecznych, przesłuchano 1135 świadków i przebadano 82 sztaby, zespoły i jednostki, wreszcie sporządzono 42 adnotacje o objętości w sumie około 900 stron [...].". Perfidia linii obrony kata powstania warszawskiego zaburza w nas poczucie dziejowej sprawiedliwości. Wychowani na bajka i opowieściach, że zło zawsze zostaje ukarane widzimy, jak ten potwór wymyka się sprawiedliwości, jak umiejętnie dociera do poufnych informacji (np. alkoholizm jednego z oskarżycieli) i skutecznie je wykorzystuje. Niemal w dniu czwartych urodzin piszącego ten blog Sąd Krajowy we Flensburgu "z faktycznej przyczyny braku dowodów" umorzył sprawę? "Wniosek prokuratury we Flensburgu - Ph. Marti kreśli reakcję nad Wisłą o tym fakcie. - o zaniechanie ścigania Reinefartha wywołał w Polsce oburzenie. W wielu warszawskich zakładach pracy i urzędach zwołano zebrania, na których świadkowie rzezi na Woli żądali wznowienia postępowania". Nie sądziłem, że w tej książce spotkam Mieczysława Moczara (rocznik 1913) i ZBoWiD. Cytowany jest fragment artykułu Czesława Pilichowskiego (rocznik 1914), a właściwie jedno, długi zdanie, które jest niczym innym, jak miażdżącym oskarżeniem przeciwko nieudolności wymiaru sprawiedliwości w RFN!
Niezwykłe w tej lekturze jest to, że tyle lat po "sprawie Reinefartha" utajnia się personalia niektórych uczestniczących w niej ludzi? Kilka przykładów: Walter Al. (prokurator), Johann B. (świadek), Helmut Be. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Hamburgu), Fe. (świadek), Gr. (kobieta świadek), Ernest-M. He. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Flensburgu), Ernst Ke. (świadek). Bezcenne są cytowane relacje świadków - tak powstańców warszawskich, ludności cywilnej czy żołnierzy niemieckich. Jeden z nich (Otto Ri.) wspominał, że w myśl rozkazu o mordowaniu Polaków miano "...do wszystkiego, co żywe, należy w Warszawie strzelać, obojętnie czy są to powstańcy, czy niebiorący udziału w walce, i czy mężczyźni, kobiety, dzieci, czy starcy". Skrupulatna analiza przebiegu przesłuchań, cytowane wypowiedzi, opinie. Ciekaw jestem, jak weterani powstania warszawskiego odebraliby treść adnotacji w aktach do wniosku prokuratury we Flensburgu do Wielkiej Izby Karnej Sądu Krajowego we Flensburgu o zaniechaniu ścigania Reinefartha z 22 listopada 1966 r.: "...co najmniej nie można wykluczyć, że chodziło o rozstrzeliwanie powstańców, których napotykano w niemieckich mundurach lub którzy w inny sposób naruszyli reguły prawa wojennego [...]". Nie ukrywam, że w podobnych chwilach przecierałem ze zdumienia oczy i nie wierzyłem w to, co czytałem. Kiedy w 1968 r. dopuszczono Reinefartha ponownie do wykonywania zawodu adwokata z Warszawy wysłano protest Naczelnej Rady Adwokackiej! Na tym "sprawa Reinefartha" nie wygasła...
31 lipca 2014 r. na budynku ratusza w Westerlandzie zawisła tablica. Po polsku i niemiecku informowano o wojennych "dokonaniach" burmistrza z lat 1951-1963. Zwracam uwagę na jedno ze zdań: "Beschämt verneigen wir uns vor den Opfern und hoffen auf Versöhnung / Zawstydzeni pochylamy się nad ofiarami z nadzieją na pojednanie". To dobrze, że niemiecki historyk wziął na warsztat "sprawę Reinefartha". Nawet dla kogoś kto jak ja czytał K. Kąkolewskiego - wiele z faktów, to nowe poznawanie. To dobrze, że Wydawnictwo Świat Książki umożliwiło nam poznanie tej ważnej pozycji. W natłoku przeróżnych książek o II wojnie światowej, poświęconych tematyce powstania warszawskiego i ścigania zbrodniarzy hitlerowskich bez wątpienia "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel" Philippa Martiego zajmie ważne miejsce.
"O ile młody wiek zmusił Reinefartha do oglądania pierwszej wojny światowej niejako zza płotu, o tyle przed szesnastoletnim uczniem siódmej klasy gimnazjum otworzyła się w dwa i pół roku po wojnie możliwość częściowego nadrobienia zaprzepaszczonej szansy na sprawdzenie się w polu" - o jakiej to walce wspomina biograf Reinefartha? Chodzi o nieudany pucz Kappa-Lüttwitza. Sam po latach wspominał: "W Chociebużu broniliśmy koszar przed spartakusowcami". Innymi słowy pierwsze szlify zdobywane dokładnie wtedy, kiedy swój zbrodniczy charakter zaczął ujawniać pewien Austriak z Braunau am Inn. Okazuje się, że niewiele brakowało, a Heinrich (Heinz) Friedrich (rocznik 1903) byłby ze swymi kompanami brał udział w tłumieniu innego puczu. Tak, tego z Monachium 9 XI 1923 r. Swoją drogą ciekawe, jakby się po latach wytłumaczył przed swym Führerem, że do niego strzelał? "Wysłano nas koleją w kierunku Monachium, ale dojechaliśmy tylko do Bambergi. Tam stanęliśmy na kwaterze w koszarach Reichswehry" - wspominał. Wychodzi na to, że tylko przypadek sprawił, że Heinza nie było tamtego listopadowego dnia w stolicy Bawarii.
Jest okazja śledzić krok po kroku, jak piął się po nacjonalistycznej drabinie ku szczytom swej zbrodniczej służby... Potraktujmy też "Sprawa Reinefartha..." - jako obraz zdeprawowanego pokolenia! Ten urodzony w Gnesen, Provinz Posen (tak, chodzi o n a s z e Gniezno) w 1903 r. zbrodniarz zalicza się do grona tych, bez których III Rzesza nie mogłaby realizować swej wyniszczającej ludzkość polityki. Pozwolę sobie tylko przypomnieć kilku znaczących z tego kręgu: Heinrich Himmler (1900), Hans Frank (1900), Rudolf Höß (1900), Reinhard Heydrich (1904), Odilo Globocnik (1904), Adolf Eichmann (1906). Od samych nazwisk robi się groźnie i strasznie. Inna sprawa, że SS-Gruppenführer Reinefarth nie podzielił ich losu! I to jest kolejny dramat tej książki.
Oto cenne informacje do biografii kata warszawy, jakie cytuje Ph. Marti w formie źródłowych wypowiedzi, zapisów, listów, opinii. Chwilami, proszę mi wierzyć trudno zachować spokój:
- Wilhelm Kube do sędziego Rolanda Freislera, list z 1935 r. (?): "Byłbym Ci nader wdzięczny, gdybyś zechciał być pomocny towarzyszowi Reinefarthowi w jego staraniach o dopuszczenie do wykonywania zawodu notariusza. Reinefarth działa w SS na odpowiedzialnym stanowisku i w ogóle raz za razem wzorowo wstawia się za partią".
- SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, opinia z 1958 r.: "Był żarliwym patriotą i wstąpił do NSDAP prawdopodobnie dlatego, że wierzył, iż jego narodowe cele właśnie ta partia będzie skutecznie realizowała. [...] Sądzę, że mogę powiedzieć, iż pan Reinefarth, jakiekolwiek stanowisko by sprawował, w głębi serca pozostał zawsze mieszczańskim adwokatem".
- Horst Naudé, były szef "grupy morawskiej" w Urzędzie Protektora Rzeszy wspominał: "Reinefarth miał uprzejmy sposób bycia, całkowicie ignorował SS i polegał na oberlandratach, swoich najbliższych współpracownikach. Dzięki swojej zręczności szybko nawiązał doskonałe kontakty z administracją [praską - przyp. KN], każdemu niemieckiemu szefowi urzędu gotów był w każdej chwili udzielić konsultacji, na każdą prośbę i każdą radę był otwarty".
- Protokół z przesłuchania. 13 IX 1945: "Za opuszczenie stanowiska w Kostrzynie Hitler skazał go na śmierć, ale po śmierci Hitlera sąd wojskowy odmówił egzekwowania wyroku".
- Z listu czytelnika "Flensborg Avis": "Mnie pan Reinefarth podobał się jako burmistrz. [...] Panie Reinefarth, myślę, że bedzie się Pan dobrze opiekował Westerlandem i także dla nas znajdował wyjście z trudnych sytuacji".
- Trzeba tworzyć więcej nowych miejsc, wysiedlając Polaków. Te liczby nie wystarczają. Więcej Niemców czarnomorskich przybywa, niż wysiedla się Polaków. [...] Liczy się tylko i wyłącznie sukces. Nie dajmy się ogłupić żadnymi biurokratycznymi poglądami! [...] Drobiazgami nie należy się przejmować, chodzi o całość, o wielki kawał historii, który kiedyś znajdzie niezatarte miejsce w księdze dziejów.
- My, ludzie SS i policji, będziemy jak dotychczas ślepo posłuszni i niezłomnie wiernie stali po jego [wypowiedź po zamachu z 20 VII 1944 r. na A. Hitlera - przyp. KN] i, jeśli trzeba, twardo i bezlitośnie nadal wykonywali rozkazy naszego Reichsführera. Jednocześnie mogę w imieniu moich ludzi z SS i policji złożyć przyrzeczenie, najpiękniejszy wyraz znajdujące się w dewizie, jaką podarował nam sam Führer: Nasz honor to wierność!
- Mężczyźni Kraju Warty zawsze będą pamiętać o tym, że nasi koledzy w Warszawie, choć często okrążeni przez bandytów i nieraz zagrożeni oskrzydleniem przez Sowietów, zawsze znali tylko jedno zdanie: mimo upału, ognia, dymu i zmęczenia - walka aż do zwycięstwa! Jeśli wszyscy się postaramy ich naśladować, najlepiej spełnimy legat naszych kolegów, którzy w Warszawie polegli za Niemcy!
- Wydałem stanowczy rozkaz [w czasie walk o Kostrzyn nad Odrą, niem. Küstrin - przyp. KN], by w każdym wypadku odmowy posłuszeństwa bezwzględnie użyć broni. Kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych [...].
- Walki w Warszawie, które były dla mnie wyłącznie akcją wojskową, prowadziłem w miarę najlepszych sił zgodnie z zasadami tradycyjnego prawa wojennego. [...] Nie jestem świadomy żadnej winy.
"Polska Główna Komisja dopiero w styczniu 1949 roku dowiedziała się o zwolnieniu zbrodniarza wojennego. Na skierowana do brytyjskich władz okupacyjnych wniosek o ekstradycję, w którym działania Reinefartha w Warszawie było poświadczone licznymi dokumentami, ponad rok później przyszła odpowiedź odmowna, powołująca się na «względy bezpieczeństwa»" - dowiadujemy się od Ph. Martiego. Reinefarth już organizował sobie swe "cywilne życie"? Denazyfikacja w wydaniu brytyjskim nawet teraz może nam podnieść ciśnienie! Niepojęte pozostaje, jak bardzo naiwny, kulawy, niedoskonały był wymiar aliancki sprawiedliwości, skoro "łykano" takie zeznania wysokiej rangi oficera SS: "Antyżydowskie nastawienie SS jest mi oczywiście znane. Ale że SS uczestniczyła w jakichkolwiek prześladowaniach Żydów, o tym do czasu kapitulacji również nie wiedziałem". Rozbrajające są sentencje sądu, tu sentencje sądu, cytuję tylko kilka zdań: "Oceniając zeznanie oskarżonego, sąd w decydującej mierze uwzględnił osobiste wrażenie, jakie wywarł na nim oskarżony. [...] W warszawie postąpił jednoznacznie wbrew wydanemu przez Hitlera rozkazowi o bez wątpienia nieludzkiej treści. [...] Biorąc to pod uwagę, sąd dał wiarę oskarżonemu i na podstawie zeznań nie mógł stwierdzić, że oskarżony wiedział o użyciu SS do działań, które należy określić mianem zbrodni wojennych lub zbrodni przeciwko ludzkości. Wobec powyższego należało oskarżonego uniewinnić". Trzeba odwagi, żeby wracać do podobnych cytatów. I ze strony Autora i czytelnika. Kilka stron dalej można przeczytać, jak sprawę zamykano 9 XII 1949 przez Główną Komisję Denazyfikacyjną we Flensburgu. Pozostawiam lekturę tego dokumentu indywidualnie zainteresowanym.
Kariera Reinefartha powinna zadziwiać, zaskakiwać, wprawiać nawet w zakłopotanie, ale przede wszystkim przerażać każdego, do kogo docierało jaki system stworzyła III Rzesza i oddani jej ludzie. Warto zapamiętać nazwę "Westerland" - brzmi niemal bajecznie lub tolkienowo? Lokalna prasa donosiła m. in.: "Nowy burmistrz nie mógł się opędzić od serdecznych gratulacji, jakie mu składano z okazji wyboru. [...] teraz właściwy człowiek jest na właściwym miejscu". Można dostać wstrząsu termicznego czytając o peanach z okazji 50-tych urodzin eks-SS-Gruppenführer und Generalleutnant der Waffen-SS. Proszę mi wierzyć: trudno zachować chłód wokół tego, co się czyta: "Może zatem wystarczy, jeśli nazwiemy go człowiekiem i zwierzchnikiem zawsze gotowym do pomocy i zawsze zabiegającym o dobro miasta współobywatelem, któremu żadna partia nie odmawia uznania i współpracy". Na ile sytuację zmienił fakt, że Herr Burmeistrem zainteresowały się w 1958 r. władze ówczesnej Polski? Oto zapis w urzędowych dokumentach rady miasta: "Pojawia się burmistrz Reinefarth, serdecznie witany przez przewodniczego reprezentacji obywateli, dr. Temblégo, po powrocie do służby". Smaku dodaje, jak sprytnie podeszli burmistrza H. R. pewnie dziennikarze, który rzekomo chcieli kręcić film dokumentalny o wypoczynku na Sylcie! "W rzeczywistości obaj rzekomi filmowcy od tematyki kulturalnej byli figurantami wschodnioniemieckiego małżeństwa Thorndike'ów [...] którzy za pieniądze Deutsche Film AG (lepieju znanej pod skrótem DEFA) zabrali się do zgłębiania nazistowskiej przeszłości prominentów Republiki federalnej" - czytamy dalej. Tak rodziły się korzenie skandalu wokół "sprawy generała SS Reinefartha"! Nadciągała burz, walka o... dobre imię rzekomego doktora Reinefartha, kwestionowanie autentyczności i dokumentów i stawianych zarzutów?
Hans Thieme (rocznik 1906) pisał wtedy do ministra spraw wewnętrznych BRD Helmuta Lemkego (rocznik 1907): "Martwi mnie, że sprawa Reinefartha jest spychana na niewłaściwy tor. [...] to, że teraz pan Reinefarth jeszcze neguje prawdziwość fotokopii, zdumiewa mnie najbardziej". Zaskakujące jest, że E. von dem Bach-Zelewski zaczął odwoływać wcześniejsze oskarżające zeznania na temat swego podwładnego? W 1964 r. z kolej "...wyjaśnił, że początkowo obciążał wyżej wymienionego, bo sądził, że on nie żyje. Skoro jednak pogłoski o śmierci Reinefartha okazały się nieprawdziwe, uważa za swój obowiązek oczyścić go z zarzutów" - uściśla wiele stron dalej Ph. Marti, cytując "Trybunę Ludu" z 1969 r. To stawiało wiarygodność samego von dem Bacha-Zelewskiego pod znakiem zapytania. I prawdopodobnie, jak sugeruje Autor, o to właśnie chodziło. Powoływanie się na śmierć Heinza R. jest o tyle śmieszna, i ponownie cytuje organ prasowy PZPR: "...że już w 1946 r. v.d. Bach-Zelewski siedział razem z Reinefarthem w więzieniu w Norymberdze, a więc wiedział, że on żyje".
Renomowany specjalista od spraw wschodnich z Akademii Wschodnioniemieckiej w Lüneburgu, Detlef Hans von Krannhals (rocznik 1911) tak przy okazji broniąc generała SS kwestionował polskie ofiary na Woli: "Wątpię, czy Polacy w ogóle byli w stanie podać prawidłowe dane na temat strat w Warszawie. O ile mi wiadomo, większość takich danych opiera się na szacunkach wynikających z porównania liczby ludności na początku i na końcu powstania". Ale to też z jego ust padło znamienne oświadczenie: "To ja jestem tym, który zdemaskował Reinefartha". Nie jest moim zamiarem włączać się do polemiki z niemieckim adwersarzami. To jak rozmowa z głuchym. A jednak docierały od opinii publicznej i takie stwierdzenia: "SPRAWA REINEFARTHA [...] JEST PLAMĄ NA HONORZE NIEMIECKIEJ POLITYKI". Dochodzenie jednak... umorzono! "Reinefarth - czytamy ku zaskoczeniu. - wszedł do landtagu w sposób absolutnie demokratyczny, postępowanie sądowe zostało umorzone jako całkowicie bezskuteczne . [...] Z punktu widzenia państwa prawa mandatowi Reinefartha do landtagu nie można było nic zarzucić". Obrona i ataki na burmistrza Westerlandu mieszają się, dopełniają, paraliżują, zmuszają do zadumy, budzą obrzydzenie: "Ten człowiek, który jako żołnierz spełniał wtedy tylko swój obowiązek, dzisiaj z przyczyn nieopisanej nienawiści i żądzy odwetu jest w naszej demokracji prześladowany i ma stanąć przed sądem".
Nie ukrywam, że imponują mi niektóre cytowane wypowiedzi. Proszę zwrócić uwagę na to, co napisał naczelny "Frankfurter Neue Press", Marcel Schulte: "Taki już pewnie los naszego pokolenia, że musimy ścierpieć Reinefarthów wszelkiej maści pośród nas". To dobrze, że Philipp Marti zamieszcza dość obszerne fragmenty podobnych wypowiedzi. Tu prawie cała kartka/strona. Mamy nikłe szanse dotrzeć do wykorzystanych z takim pietyzmem źródeł prasowych. To bez wątpienia podnosi wartość "Sprawy Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel".
Liczby dotyczące "sprawa Reinefartha" budzą podziw dla żmudnej pracy zachodnioniemieckich prawników: "...39 tomów akt, 59 segregatorów biurowych, 110 segregatorów specjalnych i 2000 kart kartotecznych, przesłuchano 1135 świadków i przebadano 82 sztaby, zespoły i jednostki, wreszcie sporządzono 42 adnotacje o objętości w sumie około 900 stron [...].". Perfidia linii obrony kata powstania warszawskiego zaburza w nas poczucie dziejowej sprawiedliwości. Wychowani na bajka i opowieściach, że zło zawsze zostaje ukarane widzimy, jak ten potwór wymyka się sprawiedliwości, jak umiejętnie dociera do poufnych informacji (np. alkoholizm jednego z oskarżycieli) i skutecznie je wykorzystuje. Niemal w dniu czwartych urodzin piszącego ten blog Sąd Krajowy we Flensburgu "z faktycznej przyczyny braku dowodów" umorzył sprawę? "Wniosek prokuratury we Flensburgu - Ph. Marti kreśli reakcję nad Wisłą o tym fakcie. - o zaniechanie ścigania Reinefartha wywołał w Polsce oburzenie. W wielu warszawskich zakładach pracy i urzędach zwołano zebrania, na których świadkowie rzezi na Woli żądali wznowienia postępowania". Nie sądziłem, że w tej książce spotkam Mieczysława Moczara (rocznik 1913) i ZBoWiD. Cytowany jest fragment artykułu Czesława Pilichowskiego (rocznik 1914), a właściwie jedno, długi zdanie, które jest niczym innym, jak miażdżącym oskarżeniem przeciwko nieudolności wymiaru sprawiedliwości w RFN!
Niezwykłe w tej lekturze jest to, że tyle lat po "sprawie Reinefartha" utajnia się personalia niektórych uczestniczących w niej ludzi? Kilka przykładów: Walter Al. (prokurator), Johann B. (świadek), Helmut Be. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Hamburgu), Fe. (świadek), Gr. (kobieta świadek), Ernest-M. He. (urzędnik wymiaru sprawiedliwości w Flensburgu), Ernst Ke. (świadek). Bezcenne są cytowane relacje świadków - tak powstańców warszawskich, ludności cywilnej czy żołnierzy niemieckich. Jeden z nich (Otto Ri.) wspominał, że w myśl rozkazu o mordowaniu Polaków miano "...do wszystkiego, co żywe, należy w Warszawie strzelać, obojętnie czy są to powstańcy, czy niebiorący udziału w walce, i czy mężczyźni, kobiety, dzieci, czy starcy". Skrupulatna analiza przebiegu przesłuchań, cytowane wypowiedzi, opinie. Ciekaw jestem, jak weterani powstania warszawskiego odebraliby treść adnotacji w aktach do wniosku prokuratury we Flensburgu do Wielkiej Izby Karnej Sądu Krajowego we Flensburgu o zaniechaniu ścigania Reinefartha z 22 listopada 1966 r.: "...co najmniej nie można wykluczyć, że chodziło o rozstrzeliwanie powstańców, których napotykano w niemieckich mundurach lub którzy w inny sposób naruszyli reguły prawa wojennego [...]". Nie ukrywam, że w podobnych chwilach przecierałem ze zdumienia oczy i nie wierzyłem w to, co czytałem. Kiedy w 1968 r. dopuszczono Reinefartha ponownie do wykonywania zawodu adwokata z Warszawy wysłano protest Naczelnej Rady Adwokackiej! Na tym "sprawa Reinefartha" nie wygasła...
31 lipca 2014 r. na budynku ratusza w Westerlandzie zawisła tablica. Po polsku i niemiecku informowano o wojennych "dokonaniach" burmistrza z lat 1951-1963. Zwracam uwagę na jedno ze zdań: "Beschämt verneigen wir uns vor den Opfern und hoffen auf Versöhnung / Zawstydzeni pochylamy się nad ofiarami z nadzieją na pojednanie". To dobrze, że niemiecki historyk wziął na warsztat "sprawę Reinefartha". Nawet dla kogoś kto jak ja czytał K. Kąkolewskiego - wiele z faktów, to nowe poznawanie. To dobrze, że Wydawnictwo Świat Książki umożliwiło nam poznanie tej ważnej pozycji. W natłoku przeróżnych książek o II wojnie światowej, poświęconych tematyce powstania warszawskiego i ścigania zbrodniarzy hitlerowskich bez wątpienia "Sprawa Reinefartha. Kat powstania warszawskiego czy szacowny obywatel" Philippa Martiego zajmie ważne miejsce.
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.