czwartek, września 22, 2016
Przegrana...
- Przeklęta "Fanette" - powiedział bardziej do siebie, niż do towarzystwa, z którym teraz pił, ale nie uszło to uwadze. Jacques Blanc odstawił aż swój kieliszek.
- Powiadasz... że ta mała Annette... - oczka zaiskrzyły mu się widać na wspomnienie wdzięków.
Ale nie dał mu skończyć.
- Nie Annette, a "Fanette" - poprawił go. Ze wstrętem patrzył na zrazy nelsońskie, które stygły na jego talerzu. Przez chwilę pomyślał, czy to aby nie zawinięty misternie... szczur. Jedzenie "U Rolanda", jak powiadali złośliwi, mogłoby być szkodliwe dla zdrowia. Kiedyś przyprawił koty i podał, jako królicze czy zajęcze mięso. No, tak, ale to było w 1814, kiedy paryskie bulwary wypełniał tłum tej kozackiej hołoty. I niemal z każdego kąta słyszano to ich natrętne "bystra! bystra!". Był zbyt mały, aby to dokładnie pamiętać, ale szarpanie go za rękaw panny Guybert czuł jeszcze teraz, po piętnastu latach. Stara, poczciwa, pobożna panna Guybert, która nienawidziła "tego korsykańskiego psa" (tak właśnie wyrażała się o Cesarzu) i przez całe swe życie modliła się za "tego biednego Ludwika", miała na myśli zgilotynowanego Burbona w krwawym roku '93. Nie dałby głowy czy jednak w tym samym okresie nie była sankiulotką?
- A ja ci powiadam, że tak, jak Annette... nie potrafi żadna...
- A ja ci powiadam, że tak, jak Annette... nie potrafi żadna...
- Jaka Annette?! - wtrącił się naburmuszony głos kobiecy. Jean Claude spojrzał w tym kierunku. To mogła być, albo Valérie, albo Giselle. One dwie osaczały i stawały się nieomal cieniem, jaki na nie rzucał swą tuszą Jacques Blanc.
To była jednak Giselle. Prostackie maniery z przedmieścia wychodziły z niej już po pierwszym kieliszku szampana. Widać jej gardło i żołądek oddawał hołdowniczą powinność należną jej podłemu stanowi. Nie dać Giselle się napić? To byłoby jeszcze gorzej. Myślałby kto, że gnała z innymi kobietami na Wersal, by pokazać podłej Austriaccy, gdzie jest jej miejsce na ziemi. Ale nie miała jeszcze osiemnastu lat. Czarne jak węgle oczy i uśmiech, który otwiera każdy pugilares. Jacques Blanc nie potrafił się zbyt długo opierać i boczyć
- Odczep się! - warknął na nią. Ale tylko dla zasady, bo po chwili jego wargi i nieświeży oddech mieszały się z zachwytem jej wyuzdanych ust i zapachem tanich perfum.
Wykorzystał tą pauzę Lambert Pasquier. Ściskał coś w ręku.
- Wiesz, co to jest?
Skąd Jean Claude miał wiedzieć, co kryje ściśnięta w kułak dłoń.
- Gówno? - wysilił się na żart, choć starał się nie zniżać do poziomu prostaków. Wiedział jednak, że są chwile, kiedy tylko taki język przemawiał do adwersarza. W końcu miał przed sobą dawnego kawalerzystę. Równie dobrze mógłby zapytać Lamberta "czy wiesz kogo widziałem wczoraj na Île de la Cité?".
- Nie! Mój przyjacielu...
Nigdy nie był przyjacielem dla Lamberta. Nawet chwilami brzydził się jego osoby. Podawanie ręki temu parweniuszowi spychało go w otchłań! Ale miał pieniądze! Stawiał! Płacił! O nic nie pytał. Do tego z gracją umiał przegrać w karty.
Lamberta rozłożył dłoń.
- Legia? - Jean Claude zdziwił się. Podniósł wzrok na niego.
- Zauważ, że to nie Henryk...
- Nie.
- Honneur et Patrie!
- Za co?
- Za honor, mój drogi Jean Claude - z nie ukrywaną satysfakcją dodał. - Ile byś za to dał?
Jean Claude zaniemówił. Czyżby Lambert Pasquier proponował mu kupno cesarskiej Legii Honorowej? Nie musiał szperać po kieszeniach i zakamarkach kamizelki czy fraka. Wiedział, że nie ma nawet centyma. A tu przed nim leżał taki krzyż!...
- Nie mam...
Usta Lamberta Pasquiera wygięły się w grymasie i raptem rozerwał je śmiech. Tubalny! Ogromny! Wszechobecny! Jacques Blanc odepchnął rozanieloną Giselle.
- Co mnie ominęło? Co? - oczy aż skrzyły się mu dzikością żbika. Pies nie byłby bardziej otumaniony znalezieniem zapomnianej kości, niż on teraz. Tylko Giselle była najwyraźniej rozkojarzona.
- Ten cymbał chciał ode mnie przehandlować mój krzyż! - warknął Lambert. I nie było w tym nic z pozoru, udawanej agresji. On ją miał wymalowaną na twarzy. - To jest Wagram! Słyszysz?! Wiesz kto mi go dał?! Gnojku?!
Jean Claude poderwał się z miejsca. Dłonie same zacisnęły się w pięści. Rzucić się na tą górę, to jak porwać przeciw nawałnicy. Lambert Pasquier podniósł się też. Jego masywne cielsko zdawało się jeszcze bardziej potężne.
- Chcesz się bić?! - i nim padła odpowiedź rozerwał koszulę na piersi. Ukazał się tors pokiereszowany od blizn. - Marengo! Austerlitz! Jena!... Nie jestem jak Bourmont!
- Daj spokój Lambert! - wtrącił Jacques Blanc. Może i szumiało mu w głowie, bo to i szampan i usta Giselle - ale nie na tyle, aby przewidzieć, że zaraz tu "U Rolanda" dla kogoś może nastąpić Waterloo. - Siadaj!
Widać było, że pierś weterana chłonęła powoli proponowany rozejm. Jean Claude czuł, że oblewają go zimne poty. Dostać się w łapy kogoś kto był pod Marengo czy Wagram? To już lepiej od razu rzucić się w odmęty Sekwany!
- Siadajcie obaj! - warknął nie na żarty. Jacques Blanc był rubasznym kompanem, ale kiedy trzeba było nie brakowało mu stanowczości. Niemal, jak gromowładny Zeus potrafił rozporządzać, wymuszać, skazywać. Oparcie się mu, to dopiero samobójstwo. Towarzyskie. Bo kogo Jacques wykluczył po prostu nie liczył się w towarzystwie. - Ty też!
Jean Claude de La Jousset usiadł.
- Matoły! O, co się kłócicie?! O stare blizny? O tego durnia Bourmonta?! Gdy dookoła maj?! I Giselle?!
Jean Claude uspakajał się. Weteran doprowadził swą garderobę do jakiegoś tam ładu. Siedział jednak naburmuszony i dopiero jakieś szeptanie do ucha Giselle rozjaśniło jego zachmurzone oblicze. Mógł się tylko domyślać, jakie zaklęcia wkładała w nie. Uśmiechnęli się do siebie. Już w chwilę potem ona piła z jednego kielicha z Lambertem. Jean Claude miał na pociechę możliwość pogłaskania kota, który nie wiedzieć skąd zjawił się i zaczął ocierać się o jego nogi.
Nic nie zmieniało faktu, że Jean Claude de La Jousset postawił na klacz "Fanette". I z kretesem przegrał! Z wielkiego przypływu gotówki pozostała gorycz kompletnej porażki. To, co że na pierwszej prostej "Fanette" zostawiała konkurencję o kilka metrów, kiedy na kolejnym wirażu stało się oczywiste, że "Shirra" brała ją o łeb, a potem ten niezwykły "Donnant" wziął je obie i pognał po zwycięstwo. Kto obstawił tego gniadego wałacha chyba teraz był pijany ze szczęścia. Jean Claude de La Jousset nie miał minimalnego powodu do zadowolenia. Był bankrutem.
- Co ja mam teraz zrobić? Jacques! Ratuj! Weksle!
- Weksle?! - burknął zaczepiony. - A kto ich nie ma w dzisiejszych czasach?!
- Mam same długi! Długi!
- Wielka mi rzecz: długi! Mój sięga jak stąd do Moskwy! I, co? Rusza mnie to?
- Zlicytują ciebie!
- Kto?
- Żydzi! Bank! Wierzyciele!
- Brednie, mój mały Jean Claude. Brednie! Nie można zlicytować kogoś, kto nic nie ma. To nawet Giselle swym małym rozumkiem ogarnia.
- Ty mnie nie rozumiesz! - czuł, że otacza go czarna rozpacz. - Chyba sobie palnę w łeb!
- To już lepiej było wam nie przeszkadzać. Lambert rozszarpałby ciebie gołymi łapami spod Wagram! I byłoby po kłopocie. Prawda żołnierzyku?!
Ale żołnierzyk był bardziej zajęty wdziękami Giselle. Zdawał się nie pamiętać o co też mogło pójść w sporze z panem de La Jousset. On, syn piwowara spod Dijon, od zawsze miał w pogardzie świat baronów, hrabiów i całej tej białej hołoty! Teraz liczyły się tylko krągłości cnej Giselle i sznurowadło od jej gorsetu...
- Jestem bankrutem!
- Jesteś! - przyznał Jacques Blanc. - Marcelle! Wina!
Marcelle podszedł z miną kwaśną, jak po najgorszym roczniku sauvignon.
- Coś się stało? - Jacques Blanc naprawdę przejął się widokiem kelnera. - Mów-że do diaska!
- Zęby... proszę pana...
- Zęby? - parsknął, a Giselle zaszczebiotała z dużą dawką ironii.- Zęby trzeba leczyć!
- Ale... ja...
- Tu za rogiem... jest ten... no... Jean Claude przypomnij!
Ale Jean Claude nie pamiętał. Zresztą myślami był już w kamienicy... Oczyma wyobraźni wdział wierzycieli, którzy wynoszą meble, szafy, obrazy, ktoś tam zwija dywany...
- Chryste panie! - jęknął po chwili.
- Doktor Roger - od niechcenia przyszedł z pomocą weteran spod Wagram. Splunął na posadzkę: Konował!
- Dla ciebie, drogi Lambercie, każdy jest konowałem.
- Larrey nie był konowałem - rzucił od niechcenia, ale z taką siłą zaznaczył "nie", że Jacques Blanc chrząknął tylko pojednawczo.
- No dobrze. Może Larrey jeden nie był konowałem. No, ale on leczył wiecie kogo... tego małego...
- Wcale nie był mały! - warknął tym razem Lambert i nie dodawał tym atmosferze łagodności, wręcz przeciwnie - atmosfera przy stole zaczęła się niebezpiecznie zagęszczać.
- Pax! Pax!
Ku zaskoczeniu biesiadujących głos podniósł się spod stołu?
- Dominique?! - zdziwienie na twarzy Jacques Blanca, udzieliło się też na obliczu Jean Claude i wygięło wąsiska Lamberta. Jedna Giselle nie robiła z tego sensacji. Może jako jedyna pamiętała, jak ów dostał się pod stół, jak całował jej pantofelki, stopy... aż usnął na dobre. - Myślałem, że... już... da... wno... poszedłeś.
- Gdzie? - Dominique Lantier wydostał się spod stołu. Otrzepał kolana. W ręku trzymał krwiście wściekłego koloru podwiązkę. Triumf malował się na jego starannie wygolonej gębie, jakby to nie była część garderoby cnej Giselle, ale sztandar zdobyty na jakimś tam Kutuzowie czy Blücherze.
- To moje! - Giselle szarpnęła za wściekle krwistą i odzyskała ją. Ku ogłupieniu chwilowego triumfatora.
Jacques Blanc dla pewności przeliczył towarzystwo. On, Lambert, Jean, mała Giselle i teraz Dominique. Raz jeszcze liczył i liczył...
- Julien i Mathieu byli - widząc matematyczne kłopoty kompana pomógł Dominique.
- Byli! - potwierdził Lambert.
- Byli! - dla Giselle każda okazja, aby przypomnieć o swoim istnieniu była dobra. Ale, co się stało z tymi dwoma? Nie, tego nie pamiętała.
- Gdzież tedy są, co Marcelle?
- Chyba... proszę pana... - ból zęba dawał o sobie znać, bo Marcelle przy całym swym wdzięku nie mógł ukryć cierpienia. - poszli... do... Ogrodu Luksemburskiego, proszę pana.
- Na trufle?
- Nie proszę pana.. ten wysoki pan...
- Tak, to Julien Joubert, zwany JotJot - triumfował znawstwem Jacques Blanc i puścił w kierunku Giselle tak szelmowskie spojrzenie, że ta aż zagdakała. Tak. Zagdakała, jak kura, nioska, która właśnie wysiedziała jajko.
- Tak... no i ten pan JotJot wyzwał tego... mniejszego.. tego... grubszego...
- To Mathieu Heyzmann, stary zabijaka!...
- Będzie o dwóch durniów mniej! - zawyrokował, mrucząc pod nosem Lambert.
- Panowie! Tak być nie może! - tu w Jacques Blanca wstąpił duch ostatniego półwiecza historii Francji! Zmierzwiony włos, jak u Dantona, postawa w pstrokaciźnie ubioru godna samego Murata, szalona nonszalancja jak u Lasalle - no i Zeus! - Marcelle!
- Tak, co pan szanowny uważa? Szampan, merlot, cabernet sauvignon, chardonnay czy chenin blanc? - wyrecytował jednym tchem.
- Konie! Głupcze! Konie! Powóz!
- Niech mi będzie wolno sobie przypomnieć, że szanowny pan i całe towarzystwo przyszliście pieszo.
- Pieszo? - to jedyne wypowiedziane "o" zaakcentował bardzo przesadnie. - A powóz? Marcelle! Musisz się chłopcze mylić. Julien i Mathieu mogli przyjść pieszo, bo im i dom niedaleko, i burdel u panny Dalou po drodze. Musisz się mylić. Dwa przedniej krwi gniadosze i stangret... jak on się nazywa...
- Nazywał... Pierre! - uzupełnił wracający do rzeczywistości Dominique, akcentując czas przeszły dokonany.
- O! Pierre!
- Powóz przegrałeś w karty, jakoś na rocznicę śmierci cesarza...
- To ja od... - popatrzył na palce i znów zaczął liczyć. - To ja od... maja... nie mam ani koni ani... Oddajcie bydlaki! Gdzie mój Pierre?!
- Leży na Passy - dobił go Lambert. - Od dwóch miesięcy.
- Na Passy? - zdziwienie Jacques Blanca był autentyczne. - A, co on tam robi?
- Umarł. To go tam pochowaliśmy. Razem. Nawet Giselle tam była - dokończył Dominique.
- Ja... nie... - poprawiła go wymieniona jedyna w towarzystwie niewiasta. - Geneviève! Ona tam była! Mała Viève!...
Jacques Blanca nagle zadrżał, a po chwili rozpłakała się najpotężniejszymi łzami, jakie znano. Żałość biła od niego, jakby to chodziło o jego córkę, żonę lub kochankę.
- To co podać? - Marcelle nie był zbyt poruszony wzruszeniem klienta. Raz ze względu na nasilający się ból zęba, dwa, że podobne sceny widywał kilka razy na dzień. A i w przypadku Jacques Blanca byłby przysiągł, że to piąte lub nawet szóste opłakiwanie zgonu wymienionego stangreta. - Szampan, merlot, cabernet sauvignon, chardonnay czy chenin blanc?
- Daj, co bądź! - machnął ręką Dominique. - Tylko nie skąp! Po dwie butelki każdego.
Radość z uzyskanego zysku niestety cały czas mąciła wizja ewentualnej wizyty u któregoś z okolicznych dentystów. A może trzeba było posłuchać żony i pójść do szwagra? Ten raz dwa sprawiłby się i byłoby po bólu? Ale przyznać żonie, że miała po raz kolejny rację? Nie da Angélique tej satysfakcji.
Jacques Blanca otarł zroszoną łzami twarz i wstał od stolika. Ze stoickim spokojem oświadczył:
- Panowie! Pora na nas!
- Gdzie? - zainteresował się Lambert.
- Dokąd?! - zainteresował się też Dominique.
Jeden Jean Claude de La Jousset siedział nieporuszony na swym krześle i wlepiał zrozpaczony wzrok w swój cylinder. A Giselle bawiła się spadającym na czoło loczkiem.
- Do Ogrodu Luksemburskiego, moi panowie. Julien i Mathieu naprawdę gotowi są siebie ukatrupić. Śmierci mego poczciwego Pierre, to dostateczny cios dla mego serca. Chcecie iść na pogrzeb któregoś z tych szlachetnych mężczyzn?! Miejcie litość! Chrześcijany!
I pewnie porwałby ten niewielki tłumek, gdyby nie to, że na krańcu ulicy pojawiły dwie sylwetki jegomościów: wysoki i długi jak patyk oraz niższy, bardziej przysadzisty. Splatały się ramionami, głowy radośnie kiwały się, dwa cylindry wesoło machały w powietrzu. Już po chwili nie mogło być wątpliwości. Od strony Ogrodu Luksemburskiego szli Julien i Mathieu. W najlepszej komitywie, zbratani, uszczęśliwieni, jakby do szczęścia potrzebne im było tylko wzajemne obcowanie?
- Co widzę?! Duchy! - Jacques Blanc wyciągnął rękę, jakby wskazywał artylerii cel ostrzału. W tej chwili Marcelle postawił na stole dwie butelki cabernet sauvignon.
- Przeklęta "Fanette" - Jean Claude de La Jousset był już w kompletnie innej strefie świadomości...
Marcelle podszedł z miną kwaśną, jak po najgorszym roczniku sauvignon.
- Coś się stało? - Jacques Blanc naprawdę przejął się widokiem kelnera. - Mów-że do diaska!
- Zęby... proszę pana...
- Zęby? - parsknął, a Giselle zaszczebiotała z dużą dawką ironii.- Zęby trzeba leczyć!
- Ale... ja...
- Tu za rogiem... jest ten... no... Jean Claude przypomnij!
Ale Jean Claude nie pamiętał. Zresztą myślami był już w kamienicy... Oczyma wyobraźni wdział wierzycieli, którzy wynoszą meble, szafy, obrazy, ktoś tam zwija dywany...
- Chryste panie! - jęknął po chwili.
- Doktor Roger - od niechcenia przyszedł z pomocą weteran spod Wagram. Splunął na posadzkę: Konował!
- Dla ciebie, drogi Lambercie, każdy jest konowałem.
- Larrey nie był konowałem - rzucił od niechcenia, ale z taką siłą zaznaczył "nie", że Jacques Blanc chrząknął tylko pojednawczo.
- No dobrze. Może Larrey jeden nie był konowałem. No, ale on leczył wiecie kogo... tego małego...
- Wcale nie był mały! - warknął tym razem Lambert i nie dodawał tym atmosferze łagodności, wręcz przeciwnie - atmosfera przy stole zaczęła się niebezpiecznie zagęszczać.
- Pax! Pax!
Ku zaskoczeniu biesiadujących głos podniósł się spod stołu?
- Dominique?! - zdziwienie na twarzy Jacques Blanca, udzieliło się też na obliczu Jean Claude i wygięło wąsiska Lamberta. Jedna Giselle nie robiła z tego sensacji. Może jako jedyna pamiętała, jak ów dostał się pod stół, jak całował jej pantofelki, stopy... aż usnął na dobre. - Myślałem, że... już... da... wno... poszedłeś.
- Gdzie? - Dominique Lantier wydostał się spod stołu. Otrzepał kolana. W ręku trzymał krwiście wściekłego koloru podwiązkę. Triumf malował się na jego starannie wygolonej gębie, jakby to nie była część garderoby cnej Giselle, ale sztandar zdobyty na jakimś tam Kutuzowie czy Blücherze.
- To moje! - Giselle szarpnęła za wściekle krwistą i odzyskała ją. Ku ogłupieniu chwilowego triumfatora.
Jacques Blanc dla pewności przeliczył towarzystwo. On, Lambert, Jean, mała Giselle i teraz Dominique. Raz jeszcze liczył i liczył...
- Julien i Mathieu byli - widząc matematyczne kłopoty kompana pomógł Dominique.
- Byli! - potwierdził Lambert.
- Byli! - dla Giselle każda okazja, aby przypomnieć o swoim istnieniu była dobra. Ale, co się stało z tymi dwoma? Nie, tego nie pamiętała.
- Gdzież tedy są, co Marcelle?
- Chyba... proszę pana... - ból zęba dawał o sobie znać, bo Marcelle przy całym swym wdzięku nie mógł ukryć cierpienia. - poszli... do... Ogrodu Luksemburskiego, proszę pana.
- Na trufle?
- Nie proszę pana.. ten wysoki pan...
- Tak, to Julien Joubert, zwany JotJot - triumfował znawstwem Jacques Blanc i puścił w kierunku Giselle tak szelmowskie spojrzenie, że ta aż zagdakała. Tak. Zagdakała, jak kura, nioska, która właśnie wysiedziała jajko.
- Tak... no i ten pan JotJot wyzwał tego... mniejszego.. tego... grubszego...
- To Mathieu Heyzmann, stary zabijaka!...
- Będzie o dwóch durniów mniej! - zawyrokował, mrucząc pod nosem Lambert.
- Panowie! Tak być nie może! - tu w Jacques Blanca wstąpił duch ostatniego półwiecza historii Francji! Zmierzwiony włos, jak u Dantona, postawa w pstrokaciźnie ubioru godna samego Murata, szalona nonszalancja jak u Lasalle - no i Zeus! - Marcelle!
- Tak, co pan szanowny uważa? Szampan, merlot, cabernet sauvignon, chardonnay czy chenin blanc? - wyrecytował jednym tchem.
- Konie! Głupcze! Konie! Powóz!
- Niech mi będzie wolno sobie przypomnieć, że szanowny pan i całe towarzystwo przyszliście pieszo.
- Pieszo? - to jedyne wypowiedziane "o" zaakcentował bardzo przesadnie. - A powóz? Marcelle! Musisz się chłopcze mylić. Julien i Mathieu mogli przyjść pieszo, bo im i dom niedaleko, i burdel u panny Dalou po drodze. Musisz się mylić. Dwa przedniej krwi gniadosze i stangret... jak on się nazywa...
- Nazywał... Pierre! - uzupełnił wracający do rzeczywistości Dominique, akcentując czas przeszły dokonany.
- O! Pierre!
- Powóz przegrałeś w karty, jakoś na rocznicę śmierci cesarza...
- To ja od... - popatrzył na palce i znów zaczął liczyć. - To ja od... maja... nie mam ani koni ani... Oddajcie bydlaki! Gdzie mój Pierre?!
- Leży na Passy - dobił go Lambert. - Od dwóch miesięcy.
- Na Passy? - zdziwienie Jacques Blanca był autentyczne. - A, co on tam robi?
- Umarł. To go tam pochowaliśmy. Razem. Nawet Giselle tam była - dokończył Dominique.
- Ja... nie... - poprawiła go wymieniona jedyna w towarzystwie niewiasta. - Geneviève! Ona tam była! Mała Viève!...
Jacques Blanca nagle zadrżał, a po chwili rozpłakała się najpotężniejszymi łzami, jakie znano. Żałość biła od niego, jakby to chodziło o jego córkę, żonę lub kochankę.
- To co podać? - Marcelle nie był zbyt poruszony wzruszeniem klienta. Raz ze względu na nasilający się ból zęba, dwa, że podobne sceny widywał kilka razy na dzień. A i w przypadku Jacques Blanca byłby przysiągł, że to piąte lub nawet szóste opłakiwanie zgonu wymienionego stangreta. - Szampan, merlot, cabernet sauvignon, chardonnay czy chenin blanc?
- Daj, co bądź! - machnął ręką Dominique. - Tylko nie skąp! Po dwie butelki każdego.
Radość z uzyskanego zysku niestety cały czas mąciła wizja ewentualnej wizyty u któregoś z okolicznych dentystów. A może trzeba było posłuchać żony i pójść do szwagra? Ten raz dwa sprawiłby się i byłoby po bólu? Ale przyznać żonie, że miała po raz kolejny rację? Nie da Angélique tej satysfakcji.
Jacques Blanca otarł zroszoną łzami twarz i wstał od stolika. Ze stoickim spokojem oświadczył:
- Panowie! Pora na nas!
- Gdzie? - zainteresował się Lambert.
- Dokąd?! - zainteresował się też Dominique.
Jeden Jean Claude de La Jousset siedział nieporuszony na swym krześle i wlepiał zrozpaczony wzrok w swój cylinder. A Giselle bawiła się spadającym na czoło loczkiem.
- Do Ogrodu Luksemburskiego, moi panowie. Julien i Mathieu naprawdę gotowi są siebie ukatrupić. Śmierci mego poczciwego Pierre, to dostateczny cios dla mego serca. Chcecie iść na pogrzeb któregoś z tych szlachetnych mężczyzn?! Miejcie litość! Chrześcijany!
I pewnie porwałby ten niewielki tłumek, gdyby nie to, że na krańcu ulicy pojawiły dwie sylwetki jegomościów: wysoki i długi jak patyk oraz niższy, bardziej przysadzisty. Splatały się ramionami, głowy radośnie kiwały się, dwa cylindry wesoło machały w powietrzu. Już po chwili nie mogło być wątpliwości. Od strony Ogrodu Luksemburskiego szli Julien i Mathieu. W najlepszej komitywie, zbratani, uszczęśliwieni, jakby do szczęścia potrzebne im było tylko wzajemne obcowanie?
- Co widzę?! Duchy! - Jacques Blanc wyciągnął rękę, jakby wskazywał artylerii cel ostrzału. W tej chwili Marcelle postawił na stole dwie butelki cabernet sauvignon.
- Przeklęta "Fanette" - Jean Claude de La Jousset był już w kompletnie innej strefie świadomości...
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.