środa, sierpnia 24, 2016

Przeczytania... (161) Ludwik Stomma "Historie przecenione" (Wydawnciwto Iskry)

Zacznę nietypowo, bo nie od książki, ale od... artykułu. Książkę i artykuł łączy rzecz jasna autor: Ludwik Stomma! "Czytajcie Anię" ("Polityka"  nr 3 /2016,  s. 105), kilka zdań: "Doszedłem wreszcie do tego momentu dorosłości, kiedy dane mi zostało zrozumieć, że nie Szekspir, Tołstoj, Dostojewski, Stendhal, Steinbeck, Grass, a nawet nie Pilch. Że powieścią mego życia jest «Ania z Zielonego Wzgórza»". Skąd taka deklaracja? Wyjaśnienie jest, a jakże kilka linijek poniżej: "...na trzystu stronach (wydanie Naszej Księgarni z 1985 r.) nie mamy ani jednego morderstwa, nikt nikogo nie okrada, nie popada w neurastenię, pijaństwo ani pedofilię, nikt się nie bawi w walki polityczne, nawet jeśli dowiadujemy się mimochodem, iż Maryla była konserwatystką. [...] Jedyną złą wiadomością na trzystu stronach jest bankructwo Banku Abbey, które spowoduje zawał serca Mateusza". Po co TEN prasowy cytat? Aby jednym umiejscowić, z kim (jako pisarzem) mamy do czynienia; drugim, że jest literatura ponadczasowa i czeka na nas? Nie, nie znam książki Lucy Maud Montgomery. Mój świat wtedy, kiedy koleżanki rozczytywały się w losach niezwykłej Anki Shirley, to był raczej M. Twain, J. London, A. Dumas, J. Verne.

Tak, cenię sobie pióro Ludwika Stommy. Wybór kolejnej książki (patrz "Przeczytania..." odcinki: 52 i 89; oraz tekst pt. "L'assassinat d'Henri IV - 14 mai 1610") tego Autora nie powinno dziwić. Inaczej: powinno dziwić, że dopiero teraz pojawia się ją  "Historie przecenione", Wydawnictwa Iskry. 
"Historie przecenione"  powinni wielkim łukiem mijać wszelkiej maści mitomanii. Bo to chwilami... gorzka pigułka do przełknięcia? Bo jak musiałby poczuć się dumny mieszkaniec Hellady, kiedy przeczytałby takie zdanie: "Wielki Bikila Abbe (zwyciężył później również w Tokio 1964 r.) był [...] pierwszym zwycięzcą tego biegu na 42 kilometry i 195 metrów, który nigdy nie słyszała o żadnej bitwie maratońskiej. Był przekonany, że nazwa pochodzi od imienia władcy kraju, w którym odbyły się któreś z igrzysk". A dwa kolejne mogłyby ich zabić: "Dalibóg, nie ma go za co winić. Politycznie, historycznie, nie miał Maraton żadnego znaczenia".
Zimny prysznic wylałby się na głowy Francuzów i Niemców. Dla jednych bożyszczem pozostaje galijski wódz Wercyngetoryks, dla drugich germański heros Arminius (Hermann). A tu znajdują otrzeźwienie ich wielkości? Jak TO? Wychowanie przez pokolenia na mitach, odgrzewanie i podgrzewanie wyimaginowanych sukcesów, to nie wymysł współczesnej pseudo-historiografii. Towarzyszy ludzkości od tysięcy lat. Pomyślcie o bitwie Ramzesa Wielkiego pod Kadesz. A nasz Grunwald? "Ręce precz od Grunwaldu!" - krzyczy oponent. I ja go rozumiem. Ludwik Stomma oszczędza nam historię rodzimą. Skoncentrował swą uwagę na historii powszechnej. To jednak mniej boli. Bo co nas w końcu tam obchodzi jakiś dzikus Attyla lub nawet Wallenstein vs. Gustawowi Adolfowi pod Lützen (1632 r.)! To nie nasza bajka!
Co zostaje po dumie lub smutku (w zależności kto pyta) z bitwy pod Białą Górą (czeskie bitva na Bílé hoře, po niemiecku Die Schlacht am Weißen Berg)? Nazywa ją "podleńką", wylicza czas trwania na "wszystkiego godzinę z kwadransem". Nie, nie odziera jej z koszmarnego dla Czechów skutku. "Fakt niby jaskrawie sprzeczny z tytułem i przesłaniem tej książki..." - przyznaje Autor. Zaskoczyć może co innego, jak wiele pomieścił w tym jednym (i każdym osobno) rozdziale. Cytaty, odwołania do dzieł historiografii wszelkiej (europejskiej). Chcę wierzyć, że pilny Czytelnik postara się znaleźć kilka z wykorzystanych tytułów i to będzie zasługa Ludwika Stommy. Nawet, jeśli ktoś ma mgliste pojęcie o wojnie z lat 1618-1648, to TU znajdzie wiele ciekawych informacji. Co innego jest chyba jednak istotą TEGO pisania. Szukanie sensu tej okrutnej wojny (a jakże jest o zniszczeniach, demografii, degradacji regionów Europy) zamyka Autor miażdżącym wnioskiem: "Za co więc zginęło wiele milionów ludzi i zmarnowana została przynajmniej jedna generacja? Wydaje się, że zaproponowaliśmy odpowiedź polegającą właściwie na braku tej odpowiedzi. Wojna dla wojny, czyli paroksyzm szaleństwa ludzkości - taki powinien być podtytuł wielkiej syntezy wojny trzydziestoletniej".
Chyba niektórych może potelepać takie stwierdzenie dotyczące upadku Rzymu: "Ale dzieciom coś trzeba powiedzieć, odgrodzić starożytność od średniowiecza. I wtedy przychodzi z pomocą legenda. Zwracam uwagę, że cesarstwo rzymskie weszło w zakres archeologii, a mit żyje i ma się dobrze". To zdanie (zastępując epoki?) można cytować przy każdej okazji. Dlatego nie obruszałbym się na L. Stommę. Wie, co pisze! To odgradzanie epok, to umowność. Kolejne kaprys bardziej przekonywującego historyka (kronikarza). Stąd potem dostaje się za upadek Konstantynopola czy dotarcie K. Kolumba do wymarzonych Indii Zachodnich? "Wszyscy historycy są zgodni, że upadek cesarstwa rzymskiego w 476 roku żyjący w tych czasach ludzie zupełnie nie zauważyli" - to jeden przykład. "...rok 1453 podniesiony został do rangi granicy średniowiecza. Wydarzenie, które nie wstrząsnęło światem, wstrząsnęło natomiast scholarską chronologią" - to drugi przykład dotyczący 29 V wspomnianego roku, kiedy Turcy zdobyli Konstantynopol.
"Rozgoryczony Rodrigo powiesił się na grotmaszcie i dopiero parę wieków później jego rodacy z Triany, obecnie robotniczego przedmieścia Sewilli, wystawili mu pomnik, na którego cokole widnieje napis:  «Tiera! Tiera!»" - a powinien był dostać 10 000 maravedi w co rocznej, dożywotniej rencie? Kim był Rodrigo? Majtkiem z "Pinty", jednego z trzech żaglowców, które zabrał K. Kolumb w swą podróż do Indii. Jak wiemy los okrutnie obszedł się z samym kapitanem! Kto inny przywłaszczy sobie zasługi odkrycia Nowego Świata? Starczy zerknąć na mapę i odpowiedzieć na proste pytanie, jak nazywają się dwa odkryte kontynenty, tam gdzie choćby Kanada, Nikaragua czy Urugwaj. "Tak naprawdę - uświadamia nam L. Stomma. - Ameryką zainteresował Europę dopiero  Hernán Cortés [...de Monroy Pizarro Altamirano, marqués del Valle de Oaxaca - dopełnienie KN], kiedy począwszy od 1519 r., zaczął wysyłać do Sevilli statki pełne złota. Zaistniała jednak Ameryka w powszechnej świadomości mieszkańców starego kontynentu po podbiciu przez Francisco Pizarro w latach 1532-1534 kolejnego Eldorado". A Kolumb? Nikt w Europie nie pamiętał o 12 X 1492 r.! A od kiedy wiedzieli Polacy? Proszę zerknąć na stronę 151, a przy okazji dowiedzieć się komu tę wiedzę zawdzięczano.
Nie dość, że Niemcy poruszeni byliby ocen bohatera z Lasu Teutoburskiego, to i Gutenberg mógłby być zniesmaczony? Chodzi o rzekomą powszechność od XV w. książki pisanej. Nikt nie kwestionuje, jak szybko drukarnie powstawały w Europie. W Polsce w 1474 r. za panowania jednego z najważniejszych (a kompletnie nie istniejącego w świadomości narodowej) Kazimierza IV Jagiellończyka (1447-1492). Nie, L. Stomma JKMości nie wspomina. Moi uczniowie pamiętają, że przy utrwalaniu daty "1492" ten monarcha zawsze jest (ciekawe o jakim innym panującym w Europie, a zmarłym 9 IV tegoż pamiętnego roku również wspominam?). Do kogo trafiały ówczesne książki: "...analfabetyzm w ówczesnej Europie utrzymywał się, zależnie od kraju, w przedziale 85-99%. O początkach czytelnictwa wykraczającego poza elitarne grono ówczesnych uczonych intelektualistów można zacząć mówić w połowie XVII wieku".  Na poparcie, że szlachta w Rzeczypospolitej naszej czytająca była Autor cytuje "Ogniem i mieczem", ale zaraz ironizuje: "Jedyne co budzić może zastrzeżenia w [...] Sienkiewiczowskiej anegdocie to fakt, że pan Skrzetuski, i Longinus Podbipięta, a jak się niedługo okaże Wołodyjowski, Zagłoba, Wierszuł, Kuszel, a nawet Rzędzian, Józwa Butrym i Bohun - wszyscy są u noblisty piśmienni. statystyka historyczna raczej temu przeczy". Ależ jeszcze w XIX w. moi chłopscy prapradziadowie spod Mąkowarska, Lubiewa, Gierłatowa czy Klonowa byli niepiśmienni, ba! szlachecka prababka z zaścianka Domanowo na Litwie takoż! Moja koleżanka-rówieśniczka przyznawała kiedyś, że jej babcia (urodzona na początku XX w.) była analfabetką.
Podsumowując temat znaczących dat Ludwik Stomma: "Wszystkie trzy daty [1453, 1455, 1492 - przyp. KN] wyznaczające początek nowej, nowożytnej ery są więc całkowicie umowne. [...] W rzeczywistości jednak ani jedno z przywołanych tutaj wydarzeń nie miało żadnych ważkich, bezpośrednich konsekwencji i w świadomości ludzi swoich lat minęły omal niedostrzeżone". Trochę się smutno robi na sercu?
"Głupi nasz Poniatowski, zginął o bitwę za wcześnie" - tak zamknął Autor swe rozważa na temat Waterloo. Nie powiem, by forma przypadła mi do gustu. Książę Pepi patrzy teraz na mnie  miniatury, która stoi na parapecie pokoju mego.  "Bitwa Narodów! I abdykacja Cesarza! Osadzenie na Elbie! Objęcie tronu przez Ludwika XVIII! Ucieczka wiadomo kogo z Elby! 100 dni Cesarza!" - wszystko TO znajdziemy w rozważaniach L. Stommy. "Czy Napoleon mógł wygrać bitwę pod Waterloo? Pytanie to zaprzątało parę pokoleń miłośników gdybactwa w historii" - Autor prowokacyjnie stawia pytanie. TO mi trafia do mego historycznego mózgu. "Gdybactwo"! - biorę do swego słownika pojęć. Zwolennicy czegoś, co ktoś nazwał "historią alternatywna", a co nic z historią nie ma wspólnego? Co by było gdybym teraz oglądał kolejny odcinek lubianego serialu, jak grupa antropologów w Instytucie Jeffersona bada jakiś szkielet? Na pewno nie napisałbym tego tu teraz. Te różne (i dziwne) spekulacje "co by było gdyby..." - to robienia z ludzi idiotów! Można współczuć Francuzom, którzy w Londynie muszą wysiadać na stacji Waterloo (ile tych przykładów/wyliczanki na temat Waterloo & Wellingtona). Szkoda, że przy okazji nie wspomina wizyt choćby Austriaków, którzy trafiają na paryskie dworzec Austerlitz...  A co "bracia Moskale" powiedzą o rozdziale Stalingrad? Słyszał ktoś o wsi Diedowo? No, to jest jedyna niezaprzeczalna okazja.
Uwielbiam pióro Ludwika Stommy! Nie twierdzę, że każda teza, każda prawda jest dla mnie odkrywczą i objawioną. Bo jaki byłby ze mnie nauczyciel historii? Mało tego nie sięgałbym po kolejną książkę tego Autora. "Historie przecenione", które zawdzięczamy edytorsko Wydawnictwu Iskry, mogą trochę pomieszać w głowach. Jeśli młody w szczególności (ale i ten weteran - też) chwyci się za głowę z okrzykiem "to czego ja uczę?!", to będzie oznaczało, że TAKA książka musiała powstać. I doskonale, że napisał ją etnograf, antropolog kultury, profesor Sorbony Ludwik Stomma. Aż się boję dnia, w którym moje drogi przecięłyby się z Autorem!  Będzie, jak ze śp. Władysławem Bartoszewskim (nie zapomnianego 17 XI 2013 r.), kiedy zjawiłem się ze stosem książek, aby zdobyć autograf. Liczę, że na tym nie koniec. Odkładam "Historie przecenione" i wołam: jeszcze! więcej!...
*     *    *
Na koniec znowu sięgam po "Politykę". Czytamy tam jeszcze: "Siadam w fotelu i czytam «Anię z Zielonego Wzgórza». Nie jestem dziewczynką (nawet gdybym płeć zmienił, to już przeszło, minęło), nie jestem rudy ani tym bardziej szczupły. Wolałbym jednak mieć wielki problem, że ktoś nazwał mnie marchewką, niż przejmować się kryzysami politycznymi, które wstrząsają ponoć naszymi krajami". Też wolałbym znowu malować płot z Tomkiem Sawyera, wypalić fajkę z Huckleberrym Finnem lub towarzyszyć  Fileasowi Foggowi w jego niezwykłej podróży dookoła świata. Patrzę, jak politycy depczą historię, starają się pisać ją na nowo, próbują kreować nowych herosów - i robi mi się cholernie smutno.

Brak komentarzy: