wtorek, kwietnia 28, 2015

Gdzie jest Sol?... / Where are you Sol?... (2)

Bill Vandenberg był na siebie wściekły!
Nie, to mało powiedziane: gotowało się w nim, jak w wulkanie. A najgorsze było to, że okazał się bezsilny. Taki pech! Taki banał!...
- Co ci się stało?! - Roy Bragg wyszczerzył zęby. Najchętniej przyłożyłby w ten koński wyraz twarzy. Zawsze miał wrażenie, że w podobnych chwilach szczęka Roya przybierała kształt nadpobudliwego ogiera i tylko należało czekać, aż wyda z siebie rżenie.
- Odwal się! - burknął.
- No ja ciebie Bill nie rozumiem! Ja do ciebie, jak do chrześcijanina, a ty z mordą?!
- Mordą?! - chciał się poderwać z miejsca. Ale - nie mógł. - Jak ci wytnę w tą twoją mordę, to ci Bush nie pomoże, ani duchy Kennedych!
- Gips? - zainteresował się.
- Nie, eklerka! Ślepy jesteś?!
- Ehe. Gips! - powtórzył z miną znawcy. Bill rozejrzał się czy aby nie ma czegoś ciężkiego w zasięgu ręki, żeby machnąć w tą końska facjatę. W najgorszym wypadku mógł machnąć wentylatorem, który stał na wyciągnięcie... Powstrzymał się jednak.
- Idź już do siebie Roy, bo nie gwarantuję ci bezpieczeństwa.
Roy rozjaśnił oblicze promiennym uśmiechem. Wiedział, że nie może się na niego boczyć i obrażać. Poczciwy był z niego chłopak. Choć, jak uważał na własny użytek, niezbyt rozgarnięty.
- Widziałeś Sola?
- Wyjechali do akcji.
- Hm... - Roy podrapał się po brodzie. - Wyjechali. Aha. A ty biedaku...
- Roy nie zaczynaj, bo...
- No, Bill, ale co się stało?
- Co się stało?! Co się stało?! Dziecko rabina się zesrało!
- To ty jesteś Żydem?
- A ty Eskimosem! Zachciało mi się ze szwagrem pojechać na ryby.
- I?
- Co "i"?
- Trafiliście na Moby Dicka?
- Nie, na takiego kretyna, jak ty!
- Oj Bill!
- Co oj Bill?! - gips stanowił skuteczny balast, aby się poderwać. Był, jak wieloryb na mieliźnie? I jakoś nie było mu do żartów. - A o której pan Bragg przychodzi sobie do pracy, co?! A może jesteś lewym potomkiem generała Braxton, hę?! Wiesz, że my jankesi nie gustujemy w Dixi...
- Nic nie wiem. Czy ja tam znam choćby swego dziadka? Ojca znaleziono na schodach u św. Patryka.
- Dobra, dobra! - Bill Vandenberg machnął tylko ręką. - Idź do sekcji. Przebierz się i wracaj.
Roy dalej nie ciągnął już tej radosnej wymiany zdań. Ruszył w kierunku szatni. W tej chwili odezwał się telefon na biurku Billa.
- Już, już... - ale nie mógł tak szybko sięgnąć po słuchawkę. - Szlag by to trafił.
Burczenie telefonu, jak nigdy rozstrajało nerwy.
- Roy! Roy!
Ale Roy nie mógł już go słyszeć. Zszedł na dół do szatni.
- Niech to... - wreszcie dosięgnął słuchawki. -  Bill Vandenberg, posterunek... Co?!
Szarpnął się z miejsca. Zapomniał o balaście na nodze...
Z całej siły uderzył w przycisk alarmu. Ryk syreny wypełnił cały gmach. Zdawało się, że nastąpiła eksplozja ryku! Roy gnał w rozchełstanej koszuli. W biegu starał się zapiąć koszulę, wsunąć ją w spodnie. niczym z nieba zaczęli spadać "chłopaki Vancka", brygada Phila Greima.
- ...a miałem takie dobre rozdanie - do Billa dotarł marudny głos.
- Ty Dick nie pierdol tyle, tylko ładuj swoją dupę do wozu! - zawrzał.
- Co się ciskasz?! - Dick Mackensen oczywiście mielił między ogromnymi zębiskami gulę gumy do żucia.
- I wypluj kurwa tą gumę! - Bill podniósł się na rękach wpijając palce w oparcie. - Tylko brakowało, żeby cie później Evans reanimował.
- Co ja... co ja?  - Evans już siedział za kierownicą swego "Czerwonego Smoka".
- Gdzie się pali? - Vanck wlepił swe ciężkie spojrzenie w Billa.
- World Trade Center!
- Kurwa... żartujesz?!
Jego sapnięcie mogłoby powalić drzewo. Rozejrzał się dookoła. Brygada Greima już ruszyła. Theo Thierry bez większego pośpiechu ładował swoich do kolejnego wozu.
- Pali się WTC!
- Co to znaczy? - Vanck przełknął  ślinę.- Znowu jakiś oszołom?  Jak w '93?
- Nie wiem! Nic nie...
- Ruszamy! Gdzie jest Sol?
- Sol nie wrócił? - i Bill rozłożył tylko ręce.
- Jaja mu urwę - warknął na odjezdne Vanck.
- Wyślę go za wami!
"Czerwony Smok" Evansa wypadł na senną ulicę Nowego Jorku. Kolejne syreny uderzały w ton trwogi i ostrzeżenia. Harmider trwał kilka dobrych minut. Ostatni wyjechała sekcja Pappadimosa! "Grek zawsze zdąży!" - powtarzał z przekąsem. Tym razem jednak chyba nawet nie miał czasu, aby ubarwiać alarmu swoim krasomówstwem. Odjechali. Billowi zdawało się, że dostrzegł ten charakterystyczny grecki profil... I to ciągłe przypominanie każdemu "Jennifer Aniston też jest Greczynką. Wiesz kto był jej ojcem chrzestnym?". I wtedy niemal chór uzupełniał "Telly Savalas". Raz się wściekł nie na żarty, gdy ten nowy Hood zapytał z rozbrajająca szczerością "A kto to taki?". "Kojak! Idioto!" - i Pappa wziął go do swej ekipy. Teraz razem odjeżdżali tym samym wozem.
Bezsilność Billowi Vandenbergowi dopiero teraz udzieliła  się z koszmarną siłą. Teraz, kiedy wszystkie wozy gnały na Manhattan on musiał siedzieć w bazie? Najchętniej rozbiłby ten cholerny gips i pojechał z Evansem, Pappą lub nawet z tym przemądrzalcem Mackensenem. Ale nie - on musiał tu tkwić. Jak kołek. Jak balast, który do niczego nie jest już potrzebny. Widział swój hełm leżący na półce. Sterczał tam sam, jeden. Telefon znowu zadzwonił.
- Wysłałem... nie, nie ma... nikogo... Co?! Drugi?! Co się kurwa dzieje? Marsjanie atakują?!
Trzasnął słuchawką. nawet nie zauważył, jak przed nim wyrosła Loreena  Greenwood.
- O Loree?...
- Gdzie jest Sol?!
Dopiero teraz zauważył, że jej samochód stoi na podjeździe. W poprzek.
- Wszyscy pojechali na ratunek World Trade Center!
- Sol też?!
- Sol? - Bill na widok Loreeny zawsze tracił głowę. Nie mógł pojąć, że taka dziewczyna trafiła się Greenwoodowi. Sol miał szczęście.
- No Sol! Gdzie jest Sol?!
- Pojechał do pożaru, ale sądzę, że pojedzie na Manhattan...
- Masz z nim kontakt?
- A, co komórki nie odbiera? - zdziwił się Bill. Jak mu się zawsze marzyło, aby stała się beznadziejna sytuacja, a Loreena zjawia się u niego po pomoc. Tak, chciał odegrać rolę rycerza-wybawcy!  A teraz? Spojrzał na swój gips. Szlag by to trafił...
- Nie, nie odbiera! A...
- A...
- W jego drużynie jest... ta... Campbell?
- Nancy?
- Taka... blondyna... krótko obcięta...
- Nancy! A, co?
- Nic! - warknęła Loreena. Sama nie wierzyła o co pyta. Ta gówniara była niewiele starsza od ich Amy. To by było niemal... kazirodztwo?
- Sam bym pojechał gdyby nie to cholerstwo... - wskazał na gips. Loreena dopiero teraz zwróciła na niego uwagę. Bill uderzył ręką w gips.
- No to masz luz.
- Luz? O czym ty mówisz?! Teraz, kiedy trzeba pomóc chłopakom, ja tkwię w tej cholernej bazie!
- Dadzą sobie radę bez ciebie.
- Tak, na pewno. Pappa nie w takich opałach bywał. A Phil Greim! Niech się ogień boi.
- Wiesz, że to nie tylko o ogień chodzi?
Zadzwonił telefon...
- Halo! Bill Vandenberg! To ty... Sol?!
- Sol? - Loreena ożywiła się.
- Nie, nie ma już nikogo... jesteś... {Jest na Manhattanie} No mów... Nie... Loree tu jest...
- Daj mi go!
- Co?... {Tam jest piekło...}
- Daj mi ten cholerny telefon! Bo będziesz miał drugą nogę...
Loreena szarpnęła za telefon.
- Halo! Sol! Halo!...
- I, co?
- Nic - Loreena spojrzała na Billa. - Przerwało połączenie...
Rzuciła słuchawkę. Wybiegła.
- Loree! gdzie... lecisz...
W odpowiedzi usłyszał tylko pisk opon i ryk silnika jej samochodu.
- Szlag by to wszystko...
Bezsilność Billa była druzgocąca. Został sam. Odkąd padł "Rex" nie było nawet psa, który mógłby pomerdać ogonem i przytulić się do niego.

3 komentarze:

  1. Jest ciąg dalszy. Świernie. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  2. O to dobrze. Stopniujesz nam poznanie Sola. To jednak strażak. Hę. Zdradź choć ułamek, co będzie w odc. 3. Ciekawe wtrącenie takie opowiadania. Blog staje się do czytania i douczenia.

    OdpowiedzUsuń