sobota, października 04, 2014
Poczet poetów zapomnianych - Kazimierz Brodziński - odcinek 1 "Początek drogi..."
Każdy
z nas, jak mniemam, ma swoich ulubionych poetów. Sięgamy po ich
tomiki poezji, cytujemy fragmenty. Jesteśmy dumni, kiedy z pamięci
potrafimy wydobyć słowa, które są dla nas podporą i
potwierdzeniem głoszonych prawd lub hipotez, uniesień lub... miłości. Byli przy nas w chwilach wzniosłych i gorzkich.
Wybrałem
czterech poetów z panteonu z a p o m n i a n e j s ł a w y , Rozpoczynamy nasze spotkania od poznania Kazimierza Brodzińskiego. Przygotujmy się na dłuuugą podróż.
Ledwo otworzę drzwi, aby rzucić snop światła na te wyblakłe
twarze. Nie jestem w stanie napisać tu ich pełnych
literacko-życiowych biografii. Odsyłam do literatury. Na pewno nie
ujawniam całego bogatego, acz zapomnianego dorobku słowa i myśli.
My
kamieniem na kościach naddziałów osiędziem,
My
z kamienia Ojczyzny życie wydobędziem!
Wrócą
ci Matko, życie piersi rozognione,
Na
piersiach dzieci powstań i przywdziej koronę.
Proszę nie bronić się
przed tym „spotkaniem”. Znowu wiersze? -ktoś krzyknie?
Zaproponowałem pewnemu ogólnopolskiemu czasopismu publikację tego
cyklu. Nie byli zainteresowani. Myślałby kto, że obcują z ta
poezją. Przedstawię skróconą wersję tamtego mego pisania.
Zacznijmy naszą podróż od sięgnięcia po... Józefa Ignacego
Kraszewskiego i jego powieść „Przed burzą”. Pisząc o walce
klasyków z romantykami nadmienił: „Szło też o określeni
programu, a tu jedni stali na krańcach do walki, drudzy z
Brodzińskim żądali eklektyki i przejednania, nie potępiając
nikogo”. Od razu pojawia się jeden z rysów osobowości
naszego bohatera: to nie był człowiek konfrontacji, nie rzucał się
z pazurami na adwersarzy! Nie zapominajmy, że stawał w dyskusyjne
szranki z najbardziej bojowym umysłem epoki, jakim był Maurycy
Mochnacki. Chyba można go nazwać: literackim człowiekiem dialogu.
W biografii Brodzińskiego
znajdziemy wszystkie blaski i cienie Rzeczypospolitej przełomu XVIII
i XIX wieku. Przyszedł na świat na dwa miesiące przed ogłoszeniem
Konstytucji 3 maja (1791). W pierwszych latach swego życia
rozszarpano państwo ostatecznie (1793, 1795). Wspominał, jak
ojciec zareagował na wieść o III rozbiorze: „Przybył
posłaniec z Krakowa, oddał listy, po których przeczytaniu
zaczerwieniony wbiegł do pokoju, gdzie właśnie stół przeszło na
dziesięć osób był nakryty. W niezwykłym sobie uniesieniu porwał
na koniec obrusa i rzucił całe nakrycie z wazą, gromiąc nas:
«precz niewolnicy! Nie będziecie dziś jedli!» Słowa te
przeraziły samych gości...”. Należał więc do
ostatniego pokolenia urodzonego jeszcze w wolnym, choć okrojonym
kraju. Okres dojrzewania przypadł na pojawienie się na horyzoncie
napoleońskich orłów! Powstało Księstwo Warszawskie (1807)!
Zaciągnął się w szeregi jego wojska! Z Wielką Armią „w roku
owym” ruszył pod Moskwę! Życie dorosłe przypadło na
„kongresową stabilizację” (1815-1830). Pozorną idyllę
wywróciło powstanie listopadowe (1830-1831), a na koniec
zasmakował „tułaczego chleba”. Nawet śmierć na saksońskiej
ziemi (w wieku 44 lat), tak bardzo charakterystyczna dla „pokolenia
wieszczów”. Czyż taka chronologia nie jest dobrym zaczynkiem do
poznania tej biografii i twórczości?
*
* *
Kazimierz Brodziński
urodził się 8 III 1791 r. z rodziców Jacka i Franciszki z
Radzikowskich. Pan Bóg błogosławił temu związkowi, gdyż
Kazimierz był szóstym ich potomkiem. Marne były widoki na jego
przeżycie. Sam tak o tym pisał w "Wspomnieniach
mojej młodości": „...doktor
przepowiedział, że więcej nad tydzień na tej ziemi bawić nie
mogę. Umarł on w parę tygodni po tej wróżbie”.
Dalej dodał z
makabryczną szczerością: „pokazano mi
grób jego, po którym w zemście za tę wyrocznię skakałem”.
Koszmarny
Kazio!...
Niestety los nie
szczędził mu ciosów: najpierw śmierć matki, kiedy miał trzy
lata. Smutne, że napisał o niej: „nie byłem od matki
lubiany, szczególnie dla mojej słabowitej postaci”. A
potem nastał smutny los pod srogą i ciężką ręką macochy, Anny,
o której biografka poety nie omieszkała napisać: „z pozoru
skromna i uboga, a niedługo potem ponury demon ogniska domowego,
macocha jak z bajki”. To musiało być bardzo traumatyczne
wspomnienie, skoro po latach dorosły Brudziński kreślił taki
obraz macochy i domu: „...stała się postrachem nie tylko
domu, ale i całej wsi i okólnych sąsiadów. (...) Periody jej
wściekłości, które często nadchodziły, wystawiały obraz furii
piekielnej; nikt wtedy, winny czy niewinny, gość czy parobek,
dzieci czy mąż, w żadnym zakątku domu nie był bezpieczny”.
Jak widać nie mógł o sobie napisać, że dzieciństwo miał
sielskie i anielskie. Dziwić się później, że napisał: „Nie
miałem matki i ojczyzny. Obiedwie były dla mnie jednym i tym samym
ideałem: żadna mnie nie wychowała, dla obudwu czułem dług
wyższej nad wszystko miłości”. Dom, to jedno, ale na
drodze życia czekała na niego kolejna... koszmarność: s z k o
ł a !
Chyba nikt z nas nie
chciałby usiąść w szkolnej ławie w Lipnicy Murowanej z małym
Kaziem: „Pan profesor miał często dziwny humor do bicia
dzieci; bicie rózgą w rękę z każde zająknięcie, za każdą
omyłkę w pisaniu, było wiernie każdemu wyrachowane”. O
poziomie intelektualny ówczesnych belfrów nawet w oficjalnych
dokumentach austriackich władz oświatowych można znaleźć taki
oto zapis: „Nauczycielami w szkołach wiejskich nie mogą być
ludzie oświeceni; człowiek, który czuje w sobie pewną sprężystość
duszy, nigdy by chyba nie poświęcił się takiemu urzędowi”.
Oszczędny, skąpy ojciec nie rozpieszczał synów. Miał ambicję
i posłał synów, w tym Kazimierza do Tarnowa. We wspomnieniach
przebija nuta goryczy, głównie za sprawą ucisku germanizacyjnego!
Na domiar złego wyliczony ojciec wynajdywał zakwaterowanie dla
synów u podejrzanych indywiduów, byle taniej. A, że trafiał się
jakiś pijak, który zastawiał skromny przyodziewek „paniczów
Brodzińskich” i chłopcy nie mogli najzwyczajniej w samej
bieliźnie wyjść z domu? Ubawił mnie zapis Brodzińskiego, jak to
ojciec „nicował stare odzienie”: „Co roku w czasie
wakacji rozwieszano na dziedzińcu do stu kontuszów i żupanów,
czyniono z krawcem lustrację, które z nich dla dzieci przerobione
być mają; mieliśmy przeto sukienki w różnych
dziwacznych kolorach”. Pan Jacek zmarł w
1805 r. 14-letni Kazimierz odnalazł macochę w Rajbrocie koło
Lipnicy. To tam znalazł wór z dokumentami po zmarłem ojcu. I nagle
stał się... pedagogiczny (?) cud: ten, który nie przeczytał ani
jednej książki nagle doznał olśnienia! Wśród szpargałów
znalazł pisma z czasów Sejmu Wielkiego, „wiersze, najwięcej na
imieniny różnych panów lub króla Stanisława”, jakieś utwory
Naruszewicza i Trembeckiego. Sam zauważył, że „...wcale do
mojego wieku i moich skłonności niestosowne, obudziły we mnie chęć
pisania, a przynajmniej naprowadziły mnie ba poznanie zewnętrznego
składu wiersza”. Powycinał puste kartki, pozszywał je i tak
stworzył kajet, który zaczął zapełniać: „chodziłem w
pole i ukryty w gęstwinach układałem w rymy, co mi do głowy
przyszło”. Tak się rozpoczęła trzydziestoletnia
literacka droga Kazimierz Brodzińskiego. W jakiś czas potem na
targowisku dostrzegł przekupkę, która sprzedawane jagody zawijała
w... wydzierane kartki ze starego wydania Jana Kochanowskiego:
„...bez żadnego namysłu porwałem książkę, a raczej to,
co jeszcze na trąbki nie poszło, i najspieszniej z nią uciekłem”.
Oczywiście kobieta narobiła rwetesu, zuchwalca pochwycono, łup
odebrano, a „przestępcę Brodzińskiego” zamknięto na kilka
godzin w kozie!...
Cztery lata później, w
1809 r., zdał pozytywnie egzamin maturalny. I to nie był gdzie, bo
w samym Krakowie. W liście pisanym w dniu swoich 18. urodzin do
kuzynki chyba nie przypadkowo pisał: „Milszy mi był Twój
podkoszulek, który nie był potem kmiotków zlany, od Żydów
złupowany ani w kozie u skąpca nie siedział”.
(c.d. n.)
Cieszę się na ten cykl. Więcej słów samego Brodzińskiego poproszę:)
OdpowiedzUsuńBędzie ciąg dalszy. Bez obaw. Słów nie zabraknie. Zapewniam.
OdpowiedzUsuń