piątek, maja 30, 2014
Sen, miłość i matura... (3)
"Syfon" - to imię psa. O takim imieniu zwierzak naprawdę ganiał po osiedlu, na którym mieszkam. Był niemalże w rodzinie, bo to czworonóg mojej bratowej. Poczciwe psisko, dawno już gania po Psim Raju. Niech choć z imienia utrwali się?
Odcinek 3 nosił właśnie tytuł "Syfon" i wypełniał strony od 13 do 23, które teraz zacznę tutaj przepisywać. Na ile poznanie spaniela zmieni lub wywróci życie mego bohatera, Rafała Gosiewskiego?... Sami się przekonajcie.
* * *
Schabowy mi nie smakował. Tak, jadłem go, ale bez entuzjazmu. Mieliłem go w ustach blisko godzinę. Ziemniaki wystygły. Kompotu nie tknąłem. Myślami byłem daleko. Odpływałem na jakąś wspaniałą, dziewiczą wyspę zagubioną gdzieś na oceanie. A na tej wyspie "Mucha", ja i koza. Dlaczego koza? Robinson też miał kozę. My! Tylko my! Palmy, małpy na drzewach, minus zanieczyszczeń, całego tego bagażu cywilizacyjnego. Ech!...
- Jeszcze męczysz obiad?! I jeszcze - o!
Bez słowa zabrałem się do zbierania skorup.
- Słuchaj, a może tobie nie smakuje - w mamy głosie drżała nuta niezadowolenia - to idź do "Frykasa"!
- To nie to.
- A co? - popatrzyła na mnie podejrzliwie.
- Nic.
- Jak to nic?! - obruszyła się - Egzamin dobrze poszedł? Dlaczego nic nie opowiadasz?
- A o czym tu opowiadać? - zapytałem sennie.
- No wiesz! - mama utrzymywała się w tej samej tonacji - Dla mnie matura to wielkie przeżycie. Do dziś wspominam ją ze łzą w oku.
Wrzuciłem skorupy do kosza. Wyszedłem z kuchni.
- Rafał!
Od dalszej rozmowy wybawił mnie telefon do mamy. Dzwoniła ciocia Benia. Oznaczało to wspólne trajkotanie przez najbliższe pół godziny. Po rękach by całować Bella za jego wynalazek.
- Mamo, ja wychodzę.
- Tylko wróć nim ojciec przyjdzie.
- Idę się uczyć!
Chcąc nie chcąc wziąłem jakieś ćwiczenia z matemy. Jak pozory, to do końca. No, okłamywałem. A co miałem zrobić? Siedzieć w pokoju, ciemnej klitce (nieledwo klatce) i co? Patrzeć w sufit?...
Dla zasady, a może uspokojenia sumienia poszedłem do "Truskawy". Jego ojciec ze zdziwieniem zmierzył mnie od stóp po czubek głowy. Czekałem, aż każe mi pokazać lewy i prawy profil, a może przyniesie tusz i odciśnie moje linie papilarne. Ale nie. Mlasnął tylko pod nosem.
- Wojtek? - zdziwił się. Zaraz też odwrócił się. - Matka! Wojtek jest?
Gdzieś z korytarza dobiegł przytłumiony głos: wyszedł!
- Aha! - ojciec odwrócił się ku mnie - Wyszedł.
- To przepraszam.
Już cofnąłem się do schodów, a drzwi zdawało się zamykają na dobre, gdy w szczelinie pojawił się głowa matki "Truskawy".
- A pan może jest "Sopel"?
- Nie, mnie przezywają "Pę...- nie dane mi było skończyć. Matka "Truskawy" machnęła pogardliwie (?) ręką. Nie czekałem, aż drzwi ponownie otworzą się. Wybiegłem na dwór. Sumienie oczyściłem, Gdyby mama pytała, to u "Truskawy" byłem. A, że go nie zastałem? To już nieważne.
W tramwaju trząsło niemiłosiernie. Każdy zakręt napawał mnie przerażeniem. Pisk, warkot. Wydawało się, że wagon zaraz rozpadnie się. Tylko właściwie dokąd ja jechałem? Już prawie przylepiłem się ze znużenia do szyby, kiedy głośne "Syfon! Syfon" przywróciło mnie temu światu.
"Syfon"? Jak iskra coś czarnego wprysnęło na pomost tramwaju. Po chwili czułem pieszczotliwe ciepło u stóp. Spuściłem wzrok. U moich nóg wił się czarny spaniel.
- "Syfon"! wyłaź! - na przystanku stała dziewczyna groźnie machająca smyczą. Już była bliska wskoczenia za psem, ale wóz ruszył. Bezsilnie patrzyła na odjeżdżający tramwaj. Nagle jakaś żaróweczka błysnęła mi w płacie czołowym! To była "Mucha"!... "Mucha"? A to jej pies! Do diabła! Już chciałem chwycić za hamulec, gdy...
- Bilety do kontroli!
Łapiduch wlepił we mnie judaszowe spojrzenie. Zdębiałem, Tylko czego się bać? Mam przecież bilet. Ręce mi jednak drżały, jak przyłapanemu na jabłkach złodziejaszkowi.
Podałem bilet. Łapiduch podejrzliwie sprawdził nabite na nim cyferki. Oddał mi go.
- a za zwierzę?
Nie wiem dlaczego pomyślałem o akwarium.
- Nie mam rybek - odparłem.
- Jakich rybek?! - warknął złowieszczo - Zwierzę. O!
Grubym paluchem wskazał na spaniela.
Na moment wstrzymałem oddech.
- To nie mój - stwierdziłem zgodnie z prawdą
- Może mój?! - łapiduch sapał przez niekompletne uzębienie.
- Ależ mówię panu...- broniłem się - Paszoł won!
- Tak?
Pies łasił się do mnie, jak stary znajomy, a Bóg mi świadkiem, że go nie znałem. Ot może kilka razy słyszałem, że "Mucha" ma psa o imieniu "Syfon". Nic więcej.
- To... to... - jąkałem - koleżanki.
- Koleżanki? - podejrzliwie podjął łapiduch.
- "Muchy" - powoli traciłem dawną pewność siebie.
- "Muchy"? A ja jestem Władysław Komar! Cha! cha! Widział kto kiedy coś podobnego? Niby pies obcy, a łasi się. Nie ze mną te numery...
- Brunner!
- Co?!
- Nie, nic - spuściłem wzrok.
Z przerażeniem ujrzałem, jak łapiduch wyciągnął z kieszeni spodni jakiś obśliniały notes. Mandat? Dla mnie? Za co? To przecież...
- To nie mój pies!
- Nazwisko! - łapiduch tracił cierpliwość.
- Psa?
- Jeszcze dowcipny. Słuchaj ty, ja jestem cierpliwy (chciałem w tym momencie wrzucić "po kursie!" - powstrzymałem się jednak), ale gdy... - chrapliwy głos wdarł się do mojego ucha okrutną wizją tortur. Nie było żartów. Tym bardziej, że doszedł do tego typa jego kompan. Figura identycznego autoramentu. Typ kryminalisty.
- Płacić nie chce? - zaciekawił się. Przybił mnie do szyby przytłaczającym spojrzeniem.
- Dowcipy się go czepiają - powiedział mój.
- Legitymację, dowód, no!...
Pies zaczął widać też coś główkować, bo obnażył białe kły. Chwycił łapiducha za nogawkę.
Zapłaciłem 600 złotych!... Jezusie Nazareński.
- Pies też pasażer, bilet się należy!
Wcisnęli mi w dłoń bilet kredytowy i moja legitymację. Dobiegła mnie jeszcze uwaga dwojga starszych ludzi, co to pamiętali jeszcze Budionnego pod Warszawą: "takim młody i już bez biletu jeździ, do czego to dojdzie". Nie wytrzymałem. Pokazałem im język.
Masz babo placek! Ja i pies. A "Mucha" gdzieś tam siedzi i płacze.
- I co ja mam z tobą zrobić?
Miast odpowiedzi, o którą raczej byłoby trudno, pies przytulił się do mnie i począł lizać mnie po twarzy. Nie, dość tego! Odepchnąłem go od siebie.
Chyba i na to czekał. Ruszył przed siebie.z szaloną radością.
- Dokąd?!
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nieopodal, przy sklepie spożywczym stała przywiązana do poręczy suka-pudel. Nie! "Syfon" obwąchał ją i jął się do przelewania w nią potomstwa, gdy ze sklepu wypadła rozpalona ze wściekłości właścicielka pudla.
- A ty bydlaku! Żebyś ty zdechł! Żebyś... - zamachnęła się na niego butelką z mlekiem. W ostatniej chwili powstrzymała się. - To pański pies?
- Mój?! - odparłem dotknięty do żywego. Ale "Syfon", jak na złość znowu zaczął milić się do mnie. Krew nabiegła mi do oczu - To nie jest mój pie!
- Hołota! Cywilizowane miasto, a psa puszcza luzem! - darła się, aż przechodnie przystawali - Na wieś z takim, a nie do miasta! Do mojej "Fufi"... Tfu!... Milicja! Milicja!
- Ależ proszę pani... - tego już było dość dla mnie. Brakowało mi tylko milicjanta na głowie,
- Mój mąż jest wysoko postawiony! - odgrażała się. Aż wreszcie upuściła butelkę z mlekiem. Ziemia aż zadrżała, a kobieta była bliska zejścia z tego świata. Jeden "Syfon" bez żenady zaczął zlizywać mleko z chodnika. Pudel patrzył na to, jak na profanację.
Milicjant, który nawinął się, okazał się być wyrozumiałym człowiekiem o gołębim sercu, czego nie można powiedzieć o ogółu jego towarzyszy po fachu. Kobieta kilkakrotnie legitymowała się, dokonywała wyliczania swoich antenatów i raz po raz odwoływała się do pozycji społecznej małżonka. Milicjant przyjął to z uśmiechem.
- Ależ droga pani - uspakajał - naprawdę nic się nie stało.
Jak to nic?! - kipiała nadal - Moja "Fufi" z tym... że nie wspomnę!
- No, no... - nie wytrzymałem - On jest po lordzie... Buckinghamie, po babce Churchill... jego wuj...
Kobieta widać była parweniuszką, bo z ulgą dygnęła na moje wyjaśnienia.
Dzięki mediacji milicjanta stanęło na tym, że zapłaciłem za mleko. Dostałem również prikaz, aby psa prowadzić na smyczy. Milicjant widząc, że jej nie mam dał mi sznurek, który przywiązał do obroży. Dobrze, że chociaż ją miał.
"Papa" oniemiał, kiedy wszedłem do niego z psem. Parsknął śmiechem. Myślałem, że mnie nim zabije.
- Ja mogę wyjść.
- Nie, nie unoś się stary. Wchodź - zapraszał do środka - Jest kilka osób. Właź. Nie zdejmuj butów.
- Kujecie matmę - palnąłem bezmyslnie.
Co ty?! Wodogłowie postępujące? - machnął ręką - Mamy takie małe disco. Starzy wyjechali, żebym miał spokój, Sam rozumiesz. Głupi nie wykorzysta okazji. A co ty tam masz pod pachą? Pokaż. Może kupię.
W trąbę zapomniałem o ćwiczeniach. Pokazać "Papie", toż samobójstwo.
- Nie, to... nic... takiego... - lepiła mi się koszula na plecach z wrażenia.
- Mam trochę "szmalcu" - zachęcał.
Nie wiem, jak długo wił bym się, jak piskorz, gdyby nie "Syfon". Zaczął łasić się do "Papy". Ten nie był mu dłużny. Pogłaskał go po czarnej sierści i podrapał po grzbiecie. Choć raz mi się on na coś przydał. Wybawił z kłopotu.
- "Mucha" ma podobne bydlę - zauważył trzeba przyznać trafnie.
- No, bo... - nie, nie skończyłem. A co mnie nie wolno mieć psa? Udało mi się go przekonać, aby został w przedpokoju. Skąd mogłem wiedzieć, że "Syfon" nie zaprezentował wszystkich swoich zdolności. E!...
"Papa" otworzył drzwi do pokoju. Buchnął we mnie swąd dymu papierosowego. Zza jego zawiesiny nie mogłem rozróżnić osób, twarzy. Do tego półmrok skutecznie deformował obraz. Ostry, metaliczny rock zabijał wszelkie odgłosy życia. Później dostrzegłem, że nawet kwiatki tragicznie pochyliły główki.
Ktoś rechotał z śmiechu. Z oparów dymu wyłoniła się sylwetka "Rury". Zapalał kolejnego peta.
- No, Rafał!... Co masz taką minę? - pchnął się ku mnie. Niewiele sobie robiąc z mojego osłupienia wyszarpnął mi książki spod ramienia. - Matma?! A poszła won!
Rzucił książkę za siebie. Porozklejane kartki poszybowały, jak konfetti 4 lipca gdzieś w USA. Towarzyszyła temu salwa śmiechu.
- Uśmiechnij się! Przecież, to nie twój pogrzeb! - usłyszałem za sobą. Mizdrzyła się do mnie jakaś pseudo-piękność wymalowana, jak reklama na Rondzie XXX-lecia.
Co ja tu robię? Na odpowiedź nie czekałem. Dziękować Opatrzności przyszedłem z "Syfonem". "Papa" dopadł do mnie, jak do zbawienia.
- Zabierz to bydlę!
- Kogo? - niedosłyszałem.
- Bydlę! - powtórzył niemal przez łzy.
- Tylko bez wyzwisk! - zaciskałem już pięści.
- Ja do ciebie nic nie mam - powstrzymał mnie w ostatniej chwili - Pies!
Widząc, że naprawdę niewiele do mnie dociera wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą. Sto kilka kilo żywej wagi ciągnęło moje marne 72, jak worek pierza.
- Co jest? - powtarzałem, aż dotarliśmy do przedpokoju.
"Syfon" wprawdzie siedział wkulony w kąt. pod drzwiami, był bliski powiedzmy płaczu - za to chodnik przedstawiał sobą żałosny widok.
- Japońska plecionka! - "Papa" darł ostatki włosów z łysiejącego czoła. Nie na żarty przeraziłem się, kiedy upadł na kolana i na czworakach zaczął zbierać porozrzucane strzępy.
- Japońska pleciona - powtarzał, jak szalony w letargu - Japońska! A...
Chyba nie muskałem podłogi dochodząc do drzwi frontowych. Uchyliłem je. "Syfon" prysnął świadomy swej przewiny. Nie miałem odwagi przemówić do "Papy". Poszedłem w ślady "Syfona".
Do budki telefonicznej kręta kolejka szybko kurczyła się. Umilałem sobie czas rozmyślaniem o tym, co się wydarzyło. Robiłem coś na kształt rachunku sumienia. Nie znałem numeru "Muchy", ona sama nie przyjechała najbliższym tramwajem. Wszystko rozeszłoby się po kościach. A tak? "Syfon" dobrotliwie spoglądał mi w oczy. I jak nie lubić tego kosmatego diabła.
"Muchy" nie zastałem w domu. Rodzice byli zaskoczeni, że to ja wróciłem z "Syfonem", a nie ona. Jeszcze w drzwiach tłumaczyłem, jakim to sposobem wszedłem w posiadanie psa. Zaproszono mnie na herbatę. Zapierałem się, ale na niewiele się to zdało. Ci sympatyczni ludzie niemal siłą posadzili mnie w pokoju.
- Zaraz zrobię herbatę - oznajmiła mama "Muchy" zamykając za sobą drzwi. Zostałem sam w pokoju. Jaskinia lwa? Nie. To miły, sympatyczny pokój, do którego słońce uśmiecha się cały dzień. Dwa regały wypełnione po brzegi książkami, na biurku globus, na podłodze biały, przenośny telewizor z dwoma sterczącymi antenami. Usiadłem na kanapie. Obok leżał Koziołek Matołek. Sam nie wierzyłem, że tu jestem. Rozglądałem się po ścianach, jak wypuszczony z buszu. Na jednym z regałów stała fotografia. Mała, trzyletnia dziewczynka w aksamitnej sukience.
Mama "Muchy" wróciła po chwili niosąc herbatę i ciastka.
- Sama piekłam - podkreśliła. Popatrzyła na mnie pogodnymi oczami. - Pan jest z klasy Ani?
- Tak.
- No, i jak poszedł dzisiejszy egzamin? - zaciekawiła się.
Co miałem więcej powiedzieć? Że jej córka pchnęła ku mnie ściągę?... Hm...
- Nie taki diabeł straszny - zauważyłem z lekkością.
- Widzi pan! A Ania bała się. Jeść nie chciała. Powtarzała, że zawali.
- Jak Boga kocham nie zawali! - uderzyłem się w piersi. Dotarło to do mnie. Przestraszyłem się swojej reakcji. Co ta kobieta sobie o mnie pomyśli?
- A jak koledzy? - uśmiechnęła się.
- Dobrze.
- Jutro matematyka. A pan jest dobry?
Milczałem. Musiała to zrozumieć. Przecież nie pochwalę się moimi corocznymi poprawkami w sierpniu. Kiep nie jestem. Cromwella odróżnię od Mussoliniego, ale do matemy serca nie mam. Cyferek nie znoszę. Chyba, że szlo o Kircholm czy Austerlitz...
- Też nie lubiłam matmy... - pocieszyła mnie.
Byliśmy na dobrej drodze do wspomnień, ale dzwonek u drzwi przywrócił normalny bieg domowych zdarzeń. Pani domu wyszła do przedpokoju. Znowu zostałem sam. Gwar, wesołe szczekanie psa zdradzało przybysza. To mogla być tylko "Mucha". Patrzyłem na klamkę. Całą drogę odgrażałem się, że wcisnę w jej dłoń bilet kredytowy, ale teraz... Czułem, że wrastam w ziemię.
Drzwi otworzyły się. Do tej chwili nie wierzyłem w olśnienie, ale teraz coś takiego stało się. W pokoju zrobiło się jasno. Cudonie piwne oczy śmiały się do mnie. "Syfon" uganiał się koło nóg "Muchy".
- Ja... bo... to... - jąkałem.
"Mucha" niewiele zatsnawiając się podbiegła do mnie, ścisnęła mnie za rękę i pocałowała w policzek. Ginę...
- Rafał, co ci jest?! Mamo!
- O której to pan abiturient wraca?!
Nie umiałem ojcu odpowiedzieć.
- Widzisz Wandeczko do czego prowadzi pbołażanie?! - mama stałas strapiona - Gdyby był dzieciuchem doistałby na tyłek i byłoby po sprawie,a le to przecież dorosły... Psikarew!
- A która jest? -
- Widzisz go ,kochanie? Nawet nie wie! Dwudziesta druga!
Ojciec podsunął mi swój zxegarek pod nos.
- Jutro zdaje maturę z matematyki i wraca o dziesiątej w nocy- Uczyłem się - spieszyłem z wyjaśnieniem, Cały czas świeże mi były wspomnienia "Muchy".
- U kogo? - ojciec podnosił głos.
- Kaiuz, nie denrwuj się, już noc. Twoje serce! - mama godziła napięcie.
- Nieważne! - burknął tylk - U kogo?
- U... Jarka!
- Dajcie już spokój! - mama weszła między nas. Niemal siłą wepchnęła mnie do pokoju. - Nie dziw się ojcu. On chce, jak najlepiej. Musisz go zrozumieć. A tak prawdę mówiąc, to znowu znowu odrzucili jego podanie do pracy w Irkau.
Mama pogłaskała mnie po głowie. Przez moment czułem się, jak mały szkrab. Kochana mama.
Nawet nie wiem, kiedy powieki zamknęły się mi. Jak przez mgłę słyszałem głos ojca powtarzający "za moich czasów... mój ojciec to... bez ambicji... skórę mu przyrżnąć" i mamy ciągle uspakajający jego wzburzenie.
(koniec odcinka 3)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.