wtorek, maja 20, 2014
Sen, miłość i matura... (2)
Emocje pierwszy egzaminów maturalnych opadły? Półmetek za zdającymi. Trzy lata mordęgi za Wami. Teraz już tylko dorosłość, walka, wyścig szczurów, zwycięstwa i porażki!... Jak to było łatwiej, kiedy bawiło się w piaskownicy łopatką? Skończyło się. Na to moja propozycja sięgnięcia po raz drugi po mój starawy tekst "Sen, miłość i matura...". Tamta matura, to naprawdę inna bajka. Patrząc na te wszystkie arkusze zastanawiam się czy ja dziś umiałbym to w ogóle ugryźć. Czy mój bohater, Rafał Gosiewski, dał by sobie radę? Hm... Ale w AD 1983 było to mniej więcej tak... Nie ukrywam, że podobieństwo do osób autentycznych nie jest przypadkowe, a nawet celowo zamierzone. Tematy oryginalne, z epoki! Premedytacja!... A ile przy okazji wspomnień ożywa.
Cytowany rozdział nazywał się "Bój". To strony od 7 do 12 jedynodruku, jaki powstał. To mnie jeszcze bawi? Jak potoczyły się losy moich bohaterów? Rozdziałów jest 14.
Cytowany rozdział nazywał się "Bój". To strony od 7 do 12 jedynodruku, jaki powstał. To mnie jeszcze bawi? Jak potoczyły się losy moich bohaterów? Rozdziałów jest 14.
* * *
- Adamski!... Balicki!... Balor!... - "Bolek" monotonnie wyczytywał kolejne nazwiska Weszła "Mucha". Nie wiem dlaczego, ale wyobraziłem sobie "Bolasa", jako kapo na rampie w Oświęcimiu. Stał w lśniących butach rozstawionych na modłę odwróconego "V" i wykrzykiwał kolejne nazwiska. Co skończył, to cynicznie powtarzał "do gazu", "do gazu". Komu mógł wyrywał złote zęby. Asystowała mu "Malina". Podawała okrwawione obcęgi, którymi oboje pozbawiali nieszczęśników drogocennych zębów.
- Gosiewski!
- Nie! To piątka! - wrzasnąłem.
- Gosiewski! - powtórzył "Bolek"
Czułem, że oczy dwudziestu pięciu osób wlepiały się w moje trupioblade oblicze. Najgorsze, że wśród nich były i piwne oczy "Muchy". Czy się śmiała?...
- Gosiewski! - rozdarło się nade mną. - Uszu nie myłeś?!
- Jestem, panie profesorze, jestem - ocknąłem się.
Przekroczyłem próg sali. Pod oknem cały rząd był już zajęty. "Hora" swoimi wielkimi, smutnymi oczami patrzyła przed siebie. Po raz pierwszy los oddzielił ją od "Szopy". Jeszcze wiele krwi przepłynie przez rozstrojone półkule mózgowe, nim ta wejdzie do sali. A może przez mózg nie przepływa krew?
Po chwili wchodzili wszyscy. Za mną usiadł "Helmut". Przed sobą miałem "Szwagra". Po prawej ręce, w rzędzie obok, siedział "Melon". ukradkiem łyknął jakąś pigułkę.
- To na wzmocnienie - uśmiechnął się do mnie. Musiało być naprawdę źle skoro i jego nerwy trzęsły się, jak na wietrze.
W ostatniej chwili wpadł "Szymon". Krawat powiewał nad niedoczesaną głową. "Kogut" stał mu na pół metra. Mógł tylko konkurować z "Lesiem". No, ale on to już klasyczny Piast Kołodziej.
"Helmut" trącił mnie łokciem.
- No? - odwróciłem się.
- I jak?
- Jesteś ciekaw?
"Helmut" kiwnął tylko głową.
- Sam wiesz. Czy wyglądam na szczęśliwego.
"Bolek" ujął w dłoń kredę. Zaczął pisać. Kiedy już pytania zjawiły się na tablicy poczułem, jakby krzesło zrobiono z gumy. Po prostu ugięło się pode mną. Mężny wzrok szukał ratunku w zapisanych literkach. "Dobro społeczne... obowiązki człowieka... twórczość pisarzy... młodzież polska... poświęcone walce... pisarzy... na podstawie... w walce... utrzymanie wartości... prawa... Ho! ho!... Raz po raz obijały się w mojej głowie słowa "Bolka": "cztery godziny". Nie mogłem się skupić, pozbierać rozproszonych myśli. Uciekało mi zdanie za zdaniem, przecinek gonił kropkę, spójnik uwodził jakąś samogłoskę, rzeczownik dołożył przydawce, a wykrzyknik wyrżnął w kły "ch". Taszycki z Jodłowskim przewracają się w grobach.
Pociągnąłem wzrokiem po ścianach. Norwid patrzył na mnie tymi dzikimi oczami, jakby wyrzucał mi "coś ty Atenom uczynił Gosiewski?". Co? co? Nic! Właśnie o to chodzi, że nic! Nie pchałem się. Sam się sobie dziwię, że dobrnąłem do klasy maturalnej. U Konopnickiej znalazłem zrozumienie. Tak, ona najechała na Norwida "Chce niechaj żyje, a chce - niech umiera! / Czy się utopi...". Brry, tylko po co zaraz topić? Zresztą, jak tu się topić, jak się ma w kieszeni patent żeglarski, a uprawnienia ratownika.
- A ty Gosiewski nie piszesz? - głos "Maliny" przywołał mnie do porządku. Ta ropucha stała nade mną i wlepiała swoje gały w moją białą kartkę. - Miałeś przepisać wszystkie trzy pytania, wybrać jedno i podkreślić to, na które chcesz pisać.
Łatwo ci mówić, żmijo. Dziwić się biednemu Adamowi, że zerwał jabłko. Ależ tym babom wszystko wydaje się proste!...
- To który temat? - nie ustawał.
- Temat? No... - bąkałem pod nosem. Jednego byłem pewny, gdybym miał pryz sobie colta, to zrobiłbym z niego użytek. Uwolniłbym społeczność uczniowską od tego obślizłego babsztyla i całego tego robactwa. Ależ byłbym bohaterem. Tak, "Mucha" rzuciłaby się na moja szyję i pieszczotliwie rzekłaby: "mój bohaterze". Na łamach gazet moja fotografia, plac mojego imienia, na bloku płyta "Tu w tym domu mieszkał i tworzył Rafał Gosiewski". Ten Rafał. Wycieczki waliłyby, jak na Wawel... Nikt już nie śpiewałby po kiblach żałosnego songu: "Ciężko uczniom jest w naszym Liceum. Każdy orze w książkach cały dzień, jak nie wzory to jakieś reguły bez wytchnienia wkłada w tępy łeb".
- Gosiewski, ty śpisz? - "Malina" nabrała kolorów.
- Ależ skąd, pani profesor.
- To które pytanie? - nagliła.
- Drugie! - strzeliłem.
- No, "Praca i obowiązki człowieka w utworach epoki romantyzmu"? - oderwała wzrok od tablicy. - Może być.
Odeszła. Sam się sobie dziwiłem, Co mnie tknęło.
- Wegenka, nie gadaj! - rozległ się chrapliwy głos "Ogóra".
- Gdyby ktoś chciał wyjść - "Bolek" uprzejmie przypomniał - to kartkę zostawia komisji.
Nie słuchałem, co miał jeszcze do powiedzenia. Machał rękoma, jak wiatrak, a ja gapiłem się w te jego łapy, jak Don Kichot, który zaraz ma uderzyć.
Ręka zaczęła stawiać niepewne litery. Nie skończyłem jednak jeszcze przepisywać pytań, kiedy uczułem ukłucie w biodrze. Ślepa kiszka? Dla pewności odwróciłem się. Nie, to nie slepa kiszka - to "Helmut".
- No?
- Co piszesz? - zapytał przez zęby.
- Na drugie - syknąłem.
- Ja też . I jak?
- Co jak?
- Dużo masz?
- Pytanie przepisuję.
- A!- pociągnął nosem - Jakbyś coś miał, to podrzuć.
Podrzuć!... Dowcip.
Zacząłem pisać. Czułem, ż mam kolce w mózgu. Umieram? Dotknąłem serca. Biło.
Nie wiedzieć dlaczego z trzaskiem otworzyłem okno. "Malina" i "Ogór" podskoczyli, jakby tańczyli na węglach, a nade mną rozbujała się lampa. No, tak stara lampa, zaraz spadnie i zabije mnie. To będzie koniec. A "Mucha"?
Siedziała dwa rzędy ode mnie. Na blacie ławki siedziała mały, pluszowy psiak z czerwoną kokardką. Pisała, ale nerwy też ją gryzły. Spojrzała w moim kierunku. Nasze spojrzenia spotkały się. Prawdopodobnie w tym momencie moje serce ugotowało się na miękko. Kolumb nie był pewnie bardziej szczęśliwy ode mnie, kiedy chłopak z bocianiego gniazda wył "ziemia! ziemia!". Tylko, że na mojej kartce pojawiło się niewiele zdań.
"Szopa" rżnęła zdrowo. "Sopel" doił "Sarnę", a "Rura" przewalał z kolana na kolano kserograficzne odbitki. Cholera, jak oni to umieją? Zero strachu.
"Helmut" kropnął mnie w ramię. Wysunąłem dłoń. Poczułem drobny zwitek papieru. Szybko cofnąłem rękę.
- Dzięki,
- Nie ma sprawy.
Poczułem smak konspiracji.
Zwitek okazał się mizernie złożoną harmonijką o rozmiarach cztery na dwa i pół centymetra. Cała przeciągnięta nitką.
- Od kogo? - spytałem szeptem pochylając głowę.
- Z rzędu pod ścianą - usłyszałem w odpowiedzi.
- Co?
- Pod ścianą.
- Pink Floyd?
- Pogięło cię?... Jakie Pink Floyd?!
Nie ulegałą wątpliwości od "Muchy".
Przewertowałem karteczki. Odrodzenie i Oświecenie. Szczegółowa analiza Kochanowskiego i Krasickiego. Zmieniłem temat. Co tam Romantyzm. Machnąłem w duchu ręką. Romantyzm, to ja będę miał, kiedy po wyjściu z tej pieczary okropieństwa dopadnę moją dobrodziejkę.
Początkowo czułem skrupuły. A może też się bałem? Hm... "Bolek" kluczył miedzy ławkami. Tropił nas, jak hycel. Węszył ofiarę. Szuranie krzeseł zdezorientował go. Wstał jednocześnie "Hora"i "Sople".
- Tak? - "Bolek" aż podskoczył.
- Można wyjść? - spytała "Hora".
- Razem? - "Bolek" zadrżał w posadach.
- No, nie... - zarumieniła się i niewinnie spuściła swoje smutne oczy.
A ja wpadłem w wir. Tak, teraz to ja byłem Canbronne pod Waterloo. Mogliby mi teraz z całą komisja skoczyć na plecy. Cha! cha! To się nazywa być panem sytuacji. Rozpiąłem krawat i triumfalnie otworzyłem oranżadę. Bąbelki poszły górą. Oblicze mi promieniowało, jak powracającemu do Rzymu Trajanowi. Rzędy pretorian niosą przede mną srebrne orły, a na mich skroniach wieniec laurowy. Ech! żyć się chce.
Bunkrowałem się ostro. "Bolek" wyciągnął swoją szyję niczym żuraw, "Ogór" niemal spał, dla przyzwoitości zasłonił się gazetą i udawał, że czyta. Nagle ryknął ze śmiechu. Chyba jednak naprawdę czytał. Widać trafił na jakieś zabawne ogłoszenie matrymonialne. Cała sala mu zawtórowała. Jakby jakiś ciężki wór pękł i wyzwolił z siebie resztki zdrowego humoru. "Bolka" sparaliżowało. Nie dosyć, że czuł się, jak na poligonie (boć to co rusz dawało się słyszeć świst szybujących ściąg), to jeszcze cała kompania była wesoła.
Akurat wróciła "Hora". Zerknąłem przez ramię na kartkę "Helmuta". O! do diabła miał już cały arkusz zarżnięty. Wziąłem się dziarsko do roboty. kiedy wjeżdżałem na trzecią stronę długopis odmówił mi posłuszeństwa. Tego tylko mi brakowało. To mogło spotkać tylko mnie.
Jak zły duch była już przy mnie "Malina".
- Jakiś kłopot? - pochyliła się nade mną.
- Długopis mi się wypisał - zauważyłem.
- Aha!
Podeszła do stołu komisji i przyniosła swój. Nie przypuszczałem, że kiedy bądź będę zawdzięczał tej ciocie podobne dobrodziejstwo. Mogłem pisać dalej. Już nie rozglądałem się po sali. Jak dziki przepisywałem ściągę nie bacząc na interpunkcję. A ja jeszcze miałem czas na dopicie mojej oranżady.
- Potrzebujesz pomocy? - usłyszałem za sobą.
- Nie.
- To ja wychodzę.
"Helmut" wstał.
Zostało nas na sali niewielu. miejsca po "Rurze", "Melonie", "Gumie", "Miastku" były już puste. "Mucha" akurat oddawała swoje arkusze komisji. Dodało mi to skrzydeł.
Skończyłem. Przejrzałem jeszcze wszystko raz. Literka po literce, zdanie po zdaniu, każdy przecinek, kropeczkę. Raz jeszcze powtórzyłem te same czynności. Niemal, jak maniak.
Wstałem wreszcie. Podszedłem do komisji. Spojrzałem przed siebie. Patrzyły na mnie ciepło oczy Mickiewicza. Mrugnął do mnie... Zachwiałem się z wrażenia.
- Wegenka, nie gadaj! - rozległ się chrapliwy głos "Ogóra".
- Gdyby ktoś chciał wyjść - "Bolek" uprzejmie przypomniał - to kartkę zostawia komisji.
Nie słuchałem, co miał jeszcze do powiedzenia. Machał rękoma, jak wiatrak, a ja gapiłem się w te jego łapy, jak Don Kichot, który zaraz ma uderzyć.
Ręka zaczęła stawiać niepewne litery. Nie skończyłem jednak jeszcze przepisywać pytań, kiedy uczułem ukłucie w biodrze. Ślepa kiszka? Dla pewności odwróciłem się. Nie, to nie slepa kiszka - to "Helmut".
- No?
- Co piszesz? - zapytał przez zęby.
- Na drugie - syknąłem.
- Ja też . I jak?
- Co jak?
- Dużo masz?
- Pytanie przepisuję.
- A!- pociągnął nosem - Jakbyś coś miał, to podrzuć.
Podrzuć!... Dowcip.
Zacząłem pisać. Czułem, ż mam kolce w mózgu. Umieram? Dotknąłem serca. Biło.
Nie wiedzieć dlaczego z trzaskiem otworzyłem okno. "Malina" i "Ogór" podskoczyli, jakby tańczyli na węglach, a nade mną rozbujała się lampa. No, tak stara lampa, zaraz spadnie i zabije mnie. To będzie koniec. A "Mucha"?
Siedziała dwa rzędy ode mnie. Na blacie ławki siedziała mały, pluszowy psiak z czerwoną kokardką. Pisała, ale nerwy też ją gryzły. Spojrzała w moim kierunku. Nasze spojrzenia spotkały się. Prawdopodobnie w tym momencie moje serce ugotowało się na miękko. Kolumb nie był pewnie bardziej szczęśliwy ode mnie, kiedy chłopak z bocianiego gniazda wył "ziemia! ziemia!". Tylko, że na mojej kartce pojawiło się niewiele zdań.
"Szopa" rżnęła zdrowo. "Sopel" doił "Sarnę", a "Rura" przewalał z kolana na kolano kserograficzne odbitki. Cholera, jak oni to umieją? Zero strachu.
"Helmut" kropnął mnie w ramię. Wysunąłem dłoń. Poczułem drobny zwitek papieru. Szybko cofnąłem rękę.
- Dzięki,
- Nie ma sprawy.
Poczułem smak konspiracji.
Zwitek okazał się mizernie złożoną harmonijką o rozmiarach cztery na dwa i pół centymetra. Cała przeciągnięta nitką.
- Od kogo? - spytałem szeptem pochylając głowę.
- Z rzędu pod ścianą - usłyszałem w odpowiedzi.
- Co?
- Pod ścianą.
- Pink Floyd?
- Pogięło cię?... Jakie Pink Floyd?!
Nie ulegałą wątpliwości od "Muchy".
Przewertowałem karteczki. Odrodzenie i Oświecenie. Szczegółowa analiza Kochanowskiego i Krasickiego. Zmieniłem temat. Co tam Romantyzm. Machnąłem w duchu ręką. Romantyzm, to ja będę miał, kiedy po wyjściu z tej pieczary okropieństwa dopadnę moją dobrodziejkę.
Początkowo czułem skrupuły. A może też się bałem? Hm... "Bolek" kluczył miedzy ławkami. Tropił nas, jak hycel. Węszył ofiarę. Szuranie krzeseł zdezorientował go. Wstał jednocześnie "Hora"i "Sople".
- Tak? - "Bolek" aż podskoczył.
- Można wyjść? - spytała "Hora".
- Razem? - "Bolek" zadrżał w posadach.
- No, nie... - zarumieniła się i niewinnie spuściła swoje smutne oczy.
A ja wpadłem w wir. Tak, teraz to ja byłem Canbronne pod Waterloo. Mogliby mi teraz z całą komisja skoczyć na plecy. Cha! cha! To się nazywa być panem sytuacji. Rozpiąłem krawat i triumfalnie otworzyłem oranżadę. Bąbelki poszły górą. Oblicze mi promieniowało, jak powracającemu do Rzymu Trajanowi. Rzędy pretorian niosą przede mną srebrne orły, a na mich skroniach wieniec laurowy. Ech! żyć się chce.
Bunkrowałem się ostro. "Bolek" wyciągnął swoją szyję niczym żuraw, "Ogór" niemal spał, dla przyzwoitości zasłonił się gazetą i udawał, że czyta. Nagle ryknął ze śmiechu. Chyba jednak naprawdę czytał. Widać trafił na jakieś zabawne ogłoszenie matrymonialne. Cała sala mu zawtórowała. Jakby jakiś ciężki wór pękł i wyzwolił z siebie resztki zdrowego humoru. "Bolka" sparaliżowało. Nie dosyć, że czuł się, jak na poligonie (boć to co rusz dawało się słyszeć świst szybujących ściąg), to jeszcze cała kompania była wesoła.
Akurat wróciła "Hora". Zerknąłem przez ramię na kartkę "Helmuta". O! do diabła miał już cały arkusz zarżnięty. Wziąłem się dziarsko do roboty. kiedy wjeżdżałem na trzecią stronę długopis odmówił mi posłuszeństwa. Tego tylko mi brakowało. To mogło spotkać tylko mnie.
Jak zły duch była już przy mnie "Malina".
- Jakiś kłopot? - pochyliła się nade mną.
- Długopis mi się wypisał - zauważyłem.
- Aha!
Podeszła do stołu komisji i przyniosła swój. Nie przypuszczałem, że kiedy bądź będę zawdzięczał tej ciocie podobne dobrodziejstwo. Mogłem pisać dalej. Już nie rozglądałem się po sali. Jak dziki przepisywałem ściągę nie bacząc na interpunkcję. A ja jeszcze miałem czas na dopicie mojej oranżady.
- Potrzebujesz pomocy? - usłyszałem za sobą.
- Nie.
- To ja wychodzę.
"Helmut" wstał.
Zostało nas na sali niewielu. miejsca po "Rurze", "Melonie", "Gumie", "Miastku" były już puste. "Mucha" akurat oddawała swoje arkusze komisji. Dodało mi to skrzydeł.
Skończyłem. Przejrzałem jeszcze wszystko raz. Literka po literce, zdanie po zdaniu, każdy przecinek, kropeczkę. Raz jeszcze powtórzyłem te same czynności. Niemal, jak maniak.
Wstałem wreszcie. Podszedłem do komisji. Spojrzałem przed siebie. Patrzyły na mnie ciepło oczy Mickiewicza. Mrugnął do mnie... Zachwiałem się z wrażenia.
O! odmiana. A też z historia w tle!
OdpowiedzUsuńTło i odczucia historyczne. Szkoda, że niektórych bohaterów już po prostu nie ma. Brutalna proza życia.
OdpowiedzUsuńPolubiłam tego Rafała Gosiewskiego, sympatycznie niezdarny. Jestem ciekawa dalszego ciągu.
OdpowiedzUsuń