wtorek, kwietnia 15, 2014
Warszawskie salwy... (1794)
"Są w życiu narodów chwile gorączki i podbudzenia, które, nie patrząc na ich skutki, (bo te wielce różne bywają), same przez się wlewają nowe siły w całą społeczność, spotęgowując jej władze, spajają i zbliżają ludzi, i na długie lata zostawiają po sobie nie tylko pamięć przeżytych dni, ale jakby woń uczuć, którymi rozkwitły. Często po nich następują godziny pokuty i cierpienia, znużenia, znużenia i wyczerpania, a mimo to jak iskrą elektryczną dzieła nawet wśród tego stanu przypomnienia przeszłości" - tak zaczyna swoją opowieść tytan polskiej literatury Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887) pt."Warszawa w 1794 roku" (w tomie "Czasy kościuszkowskie"). Mam przed sobą wydanie, które jest mi rówieśnym, które wyszło pod redakcją samego prof. dra Juliana Krzyżanowskiego. O stanie wizualnym tomu można napisać: zaczytany! zaplamiony! Śmiem twierdzić, że od lat... nie pożyczonym.
Tym razem spojrzymy na wydarzenia warszawskie, dni pierwsze, oczyma wielkiego pisarza. Nie pierwsza to w moim pisaniu wyręka dziełem Józefa Ignacego. Nie uwierzę w renesans jego twórczości. Moja rola ogranicza się do wyszukania kilku (-nastu?) cytatów, które moim zdaniem oddadzą klimat powstania w Warszawie, dni pierwszych. Pewnie inaczej, niż zrobił to wielki znawca epoki prof. dr Andrzej Zahorski (1923-1995).
"Cały ruch miejski skupiał się przy Kilińskim, który na oko zajmował się swoim rzemiosłem; ani poznać było można po nim, że w jego rękach los stolicy, a po części i kraju się mieścił. Zawsze wesoły i rubasznego humoru, odważny, zimnej krwi, nie dawał z powierzchowności domyślać się, jak był czynnym. W mieście tak wielkim, gdzie moskale długim pobytem porobili tysiące znajomości i stosunków, przygotować lud, czeladź, część narodu najmniej nawykłą do tajemnicy i milczenia, tak aby przed czasem nie zdradzić się, było prawdziwym cudem" - zaiste piękny nieomal panegiryk na cześć Jana Kilińskiego (1760-1819). Prawda?
Tym razem spojrzymy na wydarzenia warszawskie, dni pierwsze, oczyma wielkiego pisarza. Nie pierwsza to w moim pisaniu wyręka dziełem Józefa Ignacego. Nie uwierzę w renesans jego twórczości. Moja rola ogranicza się do wyszukania kilku (-nastu?) cytatów, które moim zdaniem oddadzą klimat powstania w Warszawie, dni pierwszych. Pewnie inaczej, niż zrobił to wielki znawca epoki prof. dr Andrzej Zahorski (1923-1995).
"Cały ruch miejski skupiał się przy Kilińskim, który na oko zajmował się swoim rzemiosłem; ani poznać było można po nim, że w jego rękach los stolicy, a po części i kraju się mieścił. Zawsze wesoły i rubasznego humoru, odważny, zimnej krwi, nie dawał z powierzchowności domyślać się, jak był czynnym. W mieście tak wielkim, gdzie moskale długim pobytem porobili tysiące znajomości i stosunków, przygotować lud, czeladź, część narodu najmniej nawykłą do tajemnicy i milczenia, tak aby przed czasem nie zdradzić się, było prawdziwym cudem" - zaiste piękny nieomal panegiryk na cześć Jana Kilińskiego (1760-1819). Prawda?
Myślę o napisaniu cyklu "...a historia przyszła do mnie". Gdybym, to co zaraz napisze wymyślił Szanowni Czytelnicy rzekli by: kicz!... bzdura!... bujda na resorach!... kłamstwo!... fantasmagoria!... Otóż nie! Prawda prawd. Żadna, niesprawdzona informacja nie może przedrzeć się przez moje sito niepewności. Nie wiem? To nie piszę. Prawda, jakie proste i dla mnie oczywiste!... Rzecz się wydarzyła na lekcji historii w Szkole Podstawowej nr 22 w Bydgoszczy, wiosną 1997 r. Nagle niemal biegnie ku mnie kilku uczniów! "Proszę pana! Proszę pana, a Kamil..." - kładą mi na biurku reprodukcję drzewa genealogicznego. Pniem, z którego rosły jego ramiona był właśnie... Jan Kiliński! I, co z tego? Ano to, że babcia (czy może prababcia?) Kamila była de domo... KILIŃSKA! Mój uczeń był potomkiem, choć po kądzieli, bohatera narodowego? Tak, ten sam, który stoi na pomniku nieopodal Starego Miasta w Warszawie. Byłem w totalnym szoku. Prędzej uwierzyłbym w randkę z Julią Roberts, niż to, że w mojej ławce, w mojej klasie znajdę potomka najsłynniejszego szewca z historii Polski!
Sytuację w Stolicy Kraszewski tak narysował: "Zbliżał się Wielki Tydzień. Czuć było mimo tłumionych uczuć wrzenie w całej ludności, obiegły wieści o rzezi, o zbrojeniu, o napaści Moskali na kościoły. Wszystko to rozdrażniło lud, ale co kipiało w nim, nie okazało się na zewnątrz. Igelström mógł sądzić, iż grozą i trwogą zmusi Warszawę do poddania się. Nie szczędzono też tej grozy i znęcań. Na zamku panowało przerażenie, ale nie tak rewolucji się tam obawiano, bo od tej wojska rosyjskie zabezpieczały, jak gniewu Imperatorowej, którym zawczasu Igelström piorunował. Król na próżno przedstawiał mu, że za obłąkaną część narodu nie godziło się karać wszystkich". Nie wiem, jak można dla podobnego monarchy zachować choć resztki sympatii? Kryjący się za plecami wojsk obcej potencji?... Przyznaję, nie należę do sympatyków SAR.
Dalej jest pełniejszy obraz tych, co tworzyli rzeczywistość odzieranej nie tylko z terytorium, ale przede wszystkim godności i honoru Rzeczypospolitej Obojga Narodów: "Spodziewano się z pokorą i uniżonością przebłagać carową, gdy powstanie krakowskie wybuchło. Dla króla i familii był to cios nowy; znaleźli się między młotem a kowadłem. Największy wstręt miano do rewolucji, a z drugiej strony Moskal stawał się najnieznośniejszym, wymagającym, despotycznym. Król nie chciał się ani jednej, ani drugiej narazić stronie i męczył się okrutnie". Tą drugą stroną byli targowiczanie, do których i on sam osobą swoją przystał, depcząc dzieło Konstytucji 3 maja!
Bój na ulicach miasta? Podnosiła się temperatura wrzenia! "W całym mieście wrzało. Strzały i krzyki, i wrzaski, i jęki mięszały się w powietrzu, dym kłębami unosił się po ulicach. Dzwonu biły ciągle". To musiało być niesamowite doznanie: walka, gwar i bijące na trwogę dzwony. Odzywające się jeden po drugim, jakby siebie nawoływały. Niosło ten trwożny okrzyk całe Krakowskie Przedmieście, wzbijało się nad wąskimi uliczkami Starego Miasta!... Podobnej dramaturgii te mury jeszcze nie znały, zagłada nadejdzie za... 150 lat, latem 1944 r.
To wydanie Kraszewskiego wzbogacono m. in. o pamiętne akwarele Jana Piotra Norblina. Kilka z nich odnalazłem i tu zamieszczam. Lubię tą z walk przy ul. Miodowej. To tam mieściła się siedziba rezydenta wszechpotężnej Katarzyny II /Екатерины II: "Doszedłem do pałacu Igelströma. Znalazłem go w gruzach, paliły się resztki. Kupa ludzi stała dokoła, inni coś dobywali ze zgliszczów. (...) Swąd spalenizny dusił w powietrzu. Czarne płachty popalonych papierów wiatr niósł od domu Igelströma i zaścielał nimi drogę". Oto obraz po bitwie!
A to był dopiero początek dramatu. Należało sposobić Warszawę do obrony. A SAR? Jak zwykle, tak i na kartach powieści, znajdziemy huśtawkę monarszych nastrojów. Oto spojrzenie na JKM w trzech różnych odsłonach: "Pozornie miał wszystko, co do szczęścia potrzebne, a w istocie panowanie jego było długim męczeństwem. Męczyli go swoi, obcy, przyjaciele, familia. (...) Rosja, której sprzyjał, poniewierała nim, ambasadorowie karmili upokorzeniami, a jeśli kiedy był w położeniu strasznym, to przez czas rewolucji 1794". "Nie było zdaje się naówczas zdrowego człowieka w Warszawie - czytamy na dalszej stronie powieści. - żeby na okopach nie był. A kto nie kopał, szedł czy jechał się przypatrzeć. (...) Król nawet parę razy jeździł do okopów także i chcąc dać dowód patriotyzmu, taczkę piasku zatoczył. Dawano mu brawo, jak w teatrze". Ale te pogodne nastroje mąciły takie sceny: "Król niezmiernie blady, uśmiechający się niezręcznie, kłaniał się na wszystkie strony. Lud krzyczał Wiwat król! - Ale więcej wołało Śmierć zdrajcom! A że i króla naówczas nie za lepszego miano, można sobie wystawić, jaki na nim okrzyki te mogły czynić wrażenie".
Pięknie zarysował Kraszewski ducha ludu Warszawy. Przytoczę jedno tylko zdanie: "Naówczas nie lud to, ale morze, którego fale biją o brzegi niepowstrzymane, niszcząc, co spotkają w biegu". Nie zapominajmy, że 1794 r., to pierwszy krwawy rok dla zdrajców umiłowanej Ojczyzny. Nigdy wcześniej renegaci nie odpowiedzieli za zaprzedanie się rublom i talarom! "...sam wstąpił na drabinę i chciał coś mówić. W tej chwili wrzask tysięcy ludzi oburzonych zagłuszył go. (...) Nie miałem sil patrzeć na egzekucję dwóch drugich, która się szybko odbyła. Lud milczał... tłumy stały długo, ale dziki okrzyk pierwszy nie powtórzył się już więcej. (....) widok śmierci zawsze porusza najnieczulszych, a biada tym, których on roznamiętnia". W maju i czerwcu na szafot wkraczali sprzedajni magnaci! Infuła nie ratowała przed gniewem, wyrokiem czy samosądem! "Jedenaście szubienic stało po mieście, a na nich sam lud bez sądu pochwytanych wieszał winnych i niewinnych. Pijana garść podżeganych zbrodniczo ludzi, prawdziwy motłoch, który się znajdzie w złą godzinę w każdej stolicy, puścił swe cugle, buntując się formalnie przeciwko rządowi i Radzie, odtrąciwszy Kilińskiego (...)". Chaos. Armagedon?... Francuski przykład dawał owoce nad Wisłą, choć najpierw (nie zapominajmy o tym) objawił się nad Wilią!
Odkładam książkę. Że w dramatycznym momencie? Taki mój zamiar! Wrócę do niej jesienią? Chyba muszę pomyśleć o jeszcze innym cyklu mego pisania: "Z Kraszewskim przez historie"? Proza Mistrza naprawdę może nas uratować przed ciężkim stylem naukowych wywodów i statystyk (właśnie zdobyłem "Sto diabłów"! zrobię z nich użytek na tym blogu?). Z mojej strony, to tylko kolejna propozycja, jak wejść w wielką historię. Nie twierdzę, że temat jest łatwy i przyjemny. Insurekcja kościuszkowska warta jest tego, aby o niej pisać i o niej czytać. Nie mam w tym żadnego interesu, ale proszę zerknąć do najnowszego numeru "Mówią wieków".
PS: Post dedykuję niezłomnemu poszukiwaczowi i pasjonatowi historii Mateuszowi SŁOWIŃSKIEMU, który po raz kolejny na moim Facebooku rozwiązał zagadkę. Ufam, że matura pójdzie równie gładko!
A to był dopiero początek dramatu. Należało sposobić Warszawę do obrony. A SAR? Jak zwykle, tak i na kartach powieści, znajdziemy huśtawkę monarszych nastrojów. Oto spojrzenie na JKM w trzech różnych odsłonach: "Pozornie miał wszystko, co do szczęścia potrzebne, a w istocie panowanie jego było długim męczeństwem. Męczyli go swoi, obcy, przyjaciele, familia. (...) Rosja, której sprzyjał, poniewierała nim, ambasadorowie karmili upokorzeniami, a jeśli kiedy był w położeniu strasznym, to przez czas rewolucji 1794". "Nie było zdaje się naówczas zdrowego człowieka w Warszawie - czytamy na dalszej stronie powieści. - żeby na okopach nie był. A kto nie kopał, szedł czy jechał się przypatrzeć. (...) Król nawet parę razy jeździł do okopów także i chcąc dać dowód patriotyzmu, taczkę piasku zatoczył. Dawano mu brawo, jak w teatrze". Ale te pogodne nastroje mąciły takie sceny: "Król niezmiernie blady, uśmiechający się niezręcznie, kłaniał się na wszystkie strony. Lud krzyczał Wiwat król! - Ale więcej wołało Śmierć zdrajcom! A że i króla naówczas nie za lepszego miano, można sobie wystawić, jaki na nim okrzyki te mogły czynić wrażenie".
Pięknie zarysował Kraszewski ducha ludu Warszawy. Przytoczę jedno tylko zdanie: "Naówczas nie lud to, ale morze, którego fale biją o brzegi niepowstrzymane, niszcząc, co spotkają w biegu". Nie zapominajmy, że 1794 r., to pierwszy krwawy rok dla zdrajców umiłowanej Ojczyzny. Nigdy wcześniej renegaci nie odpowiedzieli za zaprzedanie się rublom i talarom! "...sam wstąpił na drabinę i chciał coś mówić. W tej chwili wrzask tysięcy ludzi oburzonych zagłuszył go. (...) Nie miałem sil patrzeć na egzekucję dwóch drugich, która się szybko odbyła. Lud milczał... tłumy stały długo, ale dziki okrzyk pierwszy nie powtórzył się już więcej. (....) widok śmierci zawsze porusza najnieczulszych, a biada tym, których on roznamiętnia". W maju i czerwcu na szafot wkraczali sprzedajni magnaci! Infuła nie ratowała przed gniewem, wyrokiem czy samosądem! "Jedenaście szubienic stało po mieście, a na nich sam lud bez sądu pochwytanych wieszał winnych i niewinnych. Pijana garść podżeganych zbrodniczo ludzi, prawdziwy motłoch, który się znajdzie w złą godzinę w każdej stolicy, puścił swe cugle, buntując się formalnie przeciwko rządowi i Radzie, odtrąciwszy Kilińskiego (...)". Chaos. Armagedon?... Francuski przykład dawał owoce nad Wisłą, choć najpierw (nie zapominajmy o tym) objawił się nad Wilią!
Odkładam książkę. Że w dramatycznym momencie? Taki mój zamiar! Wrócę do niej jesienią? Chyba muszę pomyśleć o jeszcze innym cyklu mego pisania: "Z Kraszewskim przez historie"? Proza Mistrza naprawdę może nas uratować przed ciężkim stylem naukowych wywodów i statystyk (właśnie zdobyłem "Sto diabłów"! zrobię z nich użytek na tym blogu?). Z mojej strony, to tylko kolejna propozycja, jak wejść w wielką historię. Nie twierdzę, że temat jest łatwy i przyjemny. Insurekcja kościuszkowska warta jest tego, aby o niej pisać i o niej czytać. Nie mam w tym żadnego interesu, ale proszę zerknąć do najnowszego numeru "Mówią wieków".
PS: Post dedykuję niezłomnemu poszukiwaczowi i pasjonatowi historii Mateuszowi SŁOWIŃSKIEMU, który po raz kolejny na moim Facebooku rozwiązał zagadkę. Ufam, że matura pójdzie równie gładko!
rewelacja
OdpowiedzUsuńCiekawe.
OdpowiedzUsuń