poniedziałek, marca 10, 2014

"Besame Mucho"

       Ten tekst "wydarłem" z drugiego blogu, tak rzadko nawiedzanego, ba! nawet zamykanego. Teraz pisze się tam "Odnaleziony...". To nie przypadek, że  "wraca" na tej stronie. Jutro jest pewna rocznica, wobec której stajemy bezradni. Jeśli umyka naszej uwadze, to tym bardziej trzeba się zatrzymać. 11 marca 2004 r. powinien być dla Europy tym, czym 11 września 2001 r. dla Stanów Zjednoczonych.

                                                    *       *       *
    
        Nikt tak nie śpiewał, jak Mirella. Jej niski głos, ciemne, niemal czarne oczy... Zadymiony lokal. Juan grał na klarnecie. Nie widział świata. Sam był jedną z wdychanych w instrument nutą. Jose rytmicznie uderzał w bęben, a Carlos pochylał głowę nad klawiszami pianina. Znowu lekko rozstroiło się. Potrzeba było delikatnych palców pana Alvaresa, aby przywrócić staremu pudłu jego prawdziwe brzmienie. Ile lat służyło? Nikt nie pamiętał. Ale byli tacy, którzy mogliby przysiąc, że jego brzmienia słuchała sama Dolores Ibarruri, słynna La Pasionaria. Byli i tacy dla których to był instrument, który od zawsze grał hymny pochwalne ku chwale Don Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo Franco y Bahamonde Salgado Pardo, czyli generała Franco, El Caudillo. Czy to zresztą było ważne? A może służył Alfonsowi XIII? Równie dobrze mógł na nim grać jadąc na Majorkę sam wielkie Chopin. Nie miało to teraz najmniejszego znaczenia. Mirella śpiewała „Besame Mucho”. 

       Marek pił jakieś kwaśne wino. Nie przywiązywał wagi do tego, co w siebie wlewał. Piwo, wino, brandy, whisky, tequila... Alkohol był tylko ucieczką. Głupią, prostacką, ale ucieczką od jego własnej głupoty. Każdy łyk pogrążał go jeszcze niżej. Kiedy osiągnie dno? Czy wtedy Pablo przestanie dolewać? Wątpliwe. Każdy kieliszek, to dla niego zysk. Każdy głębszy, to jego zarobek. Każda kolejka, to jego życie. A że komuś tam wycieka resztka życia, że stacza się w otchłań niebytu? Nie on był od moralnych dylematów. Postawiono go za barem, aby klienci nie mieli pusto w kieliszkach, szklankach i diabli wie, jak wymyślnym szkle.
         Corrida przyciągała do miasta tysiące ludzi. Walka, pot, krew – oto był żywioł, którego nie można było poskromić. Doskonale o tym wiedzieli wszyscy. Nie trzeba było czytać Hemingwaya. Każda spocona w barze gęba miała to wypisane na sobie! Tylko Marek nie pasował do tego świat. Blondyn o jasnych, niebieskich oczach. Często brano go za Szweda lub Niemca. Musiał wtedy prostować. „Juan Paolo secundo!”- wołał wtedy. Przecież nie znał hiszpańskiego. 
         Rozbijał go głos Mirelli. Patrzył na jej czarny, narzucone na ramiona szal. Taki sam nosiła... Nie mógł się przemóc. Starał się zapomnieć. Uciec od wspomnienia. Od swojej słabości. Choć, jak skończony kretyn, z jednej pakował się w drugą... Myślał, jakby to było, gdyby jednak został w kraju, a nie siedział teraz w jakieś hiszpańskiej tawernie i żłopał jakieś tanie wino... Bo tylko na takie było go stać!.. 
Chciał poznać Nawarrę. W końcu wydała największego oryginała, Henryka IV Wielkiego. Król, który marzył o kurczaku w garnku dla swoich poddanych musiał być oryginałem! No i Paryż był wszak godny mszy. Ile by dał móc być przy nim w noc świętego Bartłomieja! Nawarra... Kiedyś sądził, że to kraina z bajki, jak Kapadocja czy Langwedocja... Ale i one okazało się istnieją naprawdę, jak Olkusz, Ząbkowice Śląskie czy Nawra.
         Mirella nie patrzyła przed siebie. Ona wzrokiem omiatała słuchających i zaczarowanych jej głosem. Zapalano jej papierosa w długiej lufce, jak w kabarecie z lat dwudziestych poprzedniego stulecia. Zaciągała się dymem, a potem wypuszczała długą smugę przed siebie. Słuchający pławiliby się w niej. A ona dalej śpiewała „Besame Mucho”.
            Był życiowym bankrutem. Nie miał przyszłości. Widział tylko spopielane obrazy minionego czasu. Jakieś strzępy wczoraj. Jutro nie istniało. Nie miało dla niego znaczenia czy jest poniedziałek, piątkowy wieczór czy Wielka Sobota. Dni podobne do siebie, jak dwie krople wody. Monotonne, bezbarwne, bez zapachu. Życie człowieka przegranego. 
          Wiercił się na drewnianym stołku. Przysiadła się do niego Juanita. Miała dziewiętnaście lat. Źle zrobiony makijaż dodawał jej tylko lat. Widać o to chodziło. Ale jemu to nie przeszkadzało. Postawił jej kolejkę i patrzył, jak śmieje się do barmana, szczerzy swe zęby. Najchętniej wtuliłby się w nią. Ona powoli sączyła trunek. On płacił. Przywilej takich głupców, jak on. Ona uszlachcona samczym zachwytem ze zwykłej dziwki przepoczwarzała się w obiekt pożądania. Chciał jej. Jej dotyku! Jej zapachu! Jej szaleństwa! Jej naiwności! Jej rozpalonych ust! Jej!... 
             Niesforna grzywka spadała na jej piwne oczy. Czuła chyba czego chce. Pochyliła się, by poprawić osuwającą się pończochę. Spojrzała z dołu na niego. Mógł się podobać kobietom. Nordycko-słowiański wdzięk robił tu wrażenie. Dookoła same śniade, ciemne twarze, kare czupryny. Wyróżniał się z tego tłumu. Wyglądał, jak zagubiony kwiat na lodowcu... Juanita zaczęła delikatnie kąsać jego prawe ucho... Zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Czuł jej oddech, zapach tandetnie podrobionych perfum. Przypominała mu... 
           Starszy jegomość w słomkowym kapeluszu podszedł do orkiestry. I po raz kolejny „Besame Mucho” zawładnęło lokalem. Stara tawerna przeżywała kolejna swoja młodość. Marek był skłonny uwierzyć, że piwnice pamiętają dzieciństwo Henryka IV. Nigdy tam nie był. Ale kiedy chłopak wnosił kosze z winem ich omszałe, zakurzone butelki włączały jego wyobraźnię. Widział dębowe beczki pełne calvadosu i sangri. Rzędem ustawione butelki, które tylko czekają rozkazu, aby znaleźć się na blacie baru i łechtać spragnione podniebienia. Pewnie niejedna piwnica kryła swe sekrety przed wścibskimi oczami. Może jakiś zamurowany zakonnik lub zmumifikowany Żyd czekają powrotu do ich świata. Tak niewiele trzeba, aby wydrzeć ich z mroków niepamięci, a wtedy stanę się medialną sensacja. Stacje telewizyjne, rozgłośnie radiowe, wieść rozlałaby się po całym półwyspie, jak niegdyś Maurowie. Może sam król przyjechałby? 

           Juanita coś mu szeptała do ucha. Zaklęcie? Senne marzenie? Prośbę o miłość? Mirella rozmarzyła się. Nie potrzebowała mikrofonu, aby jej głos zniewalał słuchających i nie słuchających. Nie można było być obojętnym. To było, jak przebudzenie o poranku. Ciężkie usta wydawały dźwięki, za które wielu poszłoby pieszo do Pampeluny! On też.
         Juanita wyszła na parkiet. Dała mu do zrozumienia, aby poszedł w jej ślady. Marek przy gibkiej Hiszpance był, jak stalowy kloc. Bryła bez rytmu i powabu. Poruszał się ociężale, bez wyczucia rytmu. Masakrował swoją choreografią „Besame Mucho”. Gdyby tu była ona... Ale na to nie miał żadnych szans. Juanita ocierała się o niego. Robiła to z taką namiętnością, że przestał widzieć cokolwiek. Jego ręce splatały się z jej. Poczuł ciężar na jednym palcu prawej dłoni. Pierścień, który miała mógł być bezcenną pamiątką rodzinna wydartą płomieniom domowej zawieruchy lub zwykłą tandetą kupioną w porcie za parę peso. Nie szacował. Był na to za głupi. Był na to zbyt pijany. Chciał swojej... 
          Odskoczył od Juanity. Pozostawił ją na parkiecie. Jego wzrok ślizgał się po twarzach obok tańczących par. były trzy, może cztery. Chyba sześć. Jego oczy nie odróżniały. Drażnił je chaos. Świat był jakiś mętny, niedostępny, zamknięty przed nim. Jego wzrok szukał jedynej twarzy świata... Wracała do niego w takich chwilach. I tylko w takich chwilach. Nie mógł wywołać jej powrotu, jak tylko w takich chwilach. Czuł zimne łzy, które ryły bruzdę na jego twarzy. Kiedyś zbierał jej łzy! Muskał je koniuszkiem palców i smakował ich barwę... Juanita tańczyła dalej. Już ktoś inny zerkał na nią, jej kuszący dekolt, spięte w kok krucze włosy i usta pociągnięte bardzo czerwoną szminką... Nawarra mogła być dumna. A król Henryk? Na pewno nie zostawiłby jej samej sobie!... 
             Szukał drogi do niej... Marek stracił siebie. Sens życia. Pojechał za nią do Berlina, potem do Paryża. Kiedy wyjechała do Madrytu nie zastanawiał się nawet chwili. Szedł za nią, jak cień. Musiał być obok. Nie umiał bez niej żyć. Mógł jej nalewać herbatę do filiżanki, był by była, byle słyszał jej radosny śmiech i widział ją, kiedy budzi się rano. W Madrycie musiała pojechać na spotkanie z agentem. Dlaczego spieszyła się tak bardzo?! Dlaczego na ten jeden, cholerny pociąg?! Nie było innych?! 
          "En memoria de las victimas de los atentados del 11 de marzo de 2004...”- huczało w jego głowie. „Estacion de Atocha!”- odbijało się głuchym echem od jego głowy, myśli, jego samego. A – t – o – c – h – a !... Do wtedy z hiszpańskiego znał tylko: Goya! Juan Carlos! Corrida! Somosierra!... “ATAQUES TERRORISTAS!”- nie trzeba było znać jeżyk Cervantes’a, aby zrozumieć. Gdzie była święta Eugenia? Jak mogła pozwolić?!... Atocha brzmiało, jak imię dziewczyny. Na równi z Mercedes?... 
Mirella zeszła na parkiet. Juan zszedł za nią. Jego klarnet wtapiał się w jej głos. Pary lepiły się do siebie. Robiło się duszno. Marek podszedł do orkiestry. 
           - Maestro! - krzyknął, aż Mirella z wrażenia przestała śpiewać. Patrzyła w kierunku orkiestry, jak ten obcy miota się i wykrzykuje: „Farewell of the Homeland”. „Farewell of the Homeland”! Czego, ty durniu nie rozumiesz?! Polonez Ogińskiego! Avanti!... 
Ale muzycy nie potrafili zaspokoić muzycznego gustu pijanego klienta. Nikt ich nigdy nie uczył poloneza. Marek zaczął wybijać rytm! 
         - Madame Mirella!- podszedł do niej i wziął ją za rękę.- „Farewell of the Homeland”. Pani musi to znać! 
           Nie musiała. I nie znała! 
      Marek odepchnął Carlosa sprzed klawiatury fortepianu. Uderzył energicznie w klawisze. Pośród przepoconych ciał, zadymionej sali uniósł się ku górze dźwięk nieznany. Polskiego poloneza! Takty Ogińskiego wznosiły się ku sklepieniu, jak smutne memento. Marek miażdżył białe i czarne klawisze.
- Atocha!... Atocha!...- krzyczał. Mirella podeszła do instrumentu. Powstrzymała muzyków przed usunięciem intruza. Patrzyła na Marka. Widziała łzy, które uderzały w klawiaturę, jak małe gromy. Natchniony wykonawca nie widział niczego. Był tylko on, polonez, Atocha i ona... 
Juan podjął rytm. Nagle podniósł się rzewny dźwięk klarnetu. Myślałby kto, że oto jakaś żydowska
kapela zaczęła swój koncert. Jose bez przekonania uderzał w bęben. Tylko Carlos stał bezradnie, pozbawiony instrumentu przypominał szwoleżera, który stracił konia. Mirella nie pozwoliła mu przerwać występu Marka. On płynął ku światom, których nie pojmowali. Kolejne uderzenie w klawisze i kolejny akord. Nagle przerwał. Spojrzał na ręce. Nie mógł na nie patrzeć.
 - A wystarczyło ją tylko zatrzymać! Kaśka! Wystarczyło cię tylko zawołać! Atocha!... 
Nie mógł dalej grać. Czuł klawisze, jak rozgrzane sztaby. Każda nuta była wybuchem, nad którym już nie panował. Mirella wzięła go za rękę. Sprowadziła na parkiet. Carlos dosłownie wśliznął się na swoje miejsce. Dziewczyna odprowadziła Marka do pustego stolika. Kiedy chciała odejść uchwycił jej rękę. Spojrzała mu w oczy. W tym spojrzeniu było zdziwienie, zaskoczenie, ból i przyspieszone serca bicie. 

- Besame mucho!- poprosił. 
Uwolniła się z jego uścisku. Kiwnęła na zespół. 
- „Besame Mucho...”- rozpoczęła po raz kolejny tego wieczoru. Teraz śpiewała tylko dla niego. Tego obcego, jasnowłosego mężczyzny, który łkał, jak dziecko. Bezbronne i opuszczone dziecko. Dusił w sobie jęk. Nie chciał tych wspomnień. Chciał, aby ona weszła, rozjaśniła swymi oczami mrok, pozwoliła się przytulić i powiedział: „Wracamy do domu. Do Polski!”. 11 marca przekreślił wszystko! Jednym wybuchem! Jedną iskrą! Nie słuchał Mirelli. Zdawało mu się, że jej głos oddala się od niego, niemal zanika. Poczuł chłodny dotyk tamtych dłoni na karku... Odwrócił się, ale nikogo nie zobaczył.


2 komentarze:

  1. Piękne i wstrząsające. To już 10. lat minęło? Nieprawdopodobne. Panie Karolu proszę więcej podrzucać tekstów, niech się urozmaica ten Pański blog. A może jakiś kryminalik historyczny? Ciekaw jestem c. d. "Odnalezionego...". Szukałem w googlach takiej sonderakcji i naprawdę takiej nie ma.
    Pozdrawiam z Cieszyna
    Julian Inie-król)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam Cieszyn! Dziś o... 6,35 w TVP2 był bardzo ciekawy (!) program o cieszyńskich kobietach. Rewelacja! Podziwiam Pana miasto za czczenie historii. Byłem na Olzą, kiedy ona dzieliła dwa Cieszyny w 1998 r.
    Postaram się z czasem zaspokoić Pana życzenia. Kryminalik historyczny? Hm... Chyba są lepsi od mojej wyobraźni.
    Dziękuję za dobre słowo
    KN

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.