środa, sierpnia 21, 2013

Wir - Wild West - odc. 12

Doktor Dwight Denison wysiadł z pociągu na kolejnej stacji. Dopiero na odchodne dowiedział się o jakieś strzelaninie. Kiedy zaofiarował się szeryfowi z pomocą spotkał się tylko z odmową. 
- Karl sam sobie pomógł - usłyszał stanowcze oświadczenie Mc Louisa, a wskazując na roztrzęsionego cały czas więźnia dorzucił: A temu tu tylko sznur pomoże. Nie ma obawy. Nie dam mu tej satysfakcji, aby nie poznał sędziego Jeffersona.
- Jeffersona? - doktor pociągnął znacząco głową. Widział, że dyskusji więcej po prostu nie będzie. Z szeryfem Mc Louisem po prostu się nie dyskutowało. Każdy o tym wiedział, a jeśli nie, to szybko się o tym przekonywał. Opuścił więc feralny wagon. Teraz był wdzięczny temu gburowatemu Szkotowi za wyproszenie stąd. Miejsce przypominał pole bitwy: postrzelone framugi , rozbite lustro, dwaj ranni i pełno łusek na podłodze.
Rozprostował kości. Na peronie czekał na niego już Hugo.
- No jesteś. Myślałem, że będę musiał znowu dać zarobić Haggardowi.
- Nie dałby pan doktor mu już nic zarobić - pucołowata gęba Huga niby nabrała dziwnej powagi, ale w kącikach ust czaił się ironiczny uśmieszek.- Haggarda szlag trafił!
- Że, co się stało? - wiadomość zaskoczyła Dwighta Denisona. - Toż to był okaz zdrowia.
- Może i był...- ciągnął Hugo, sadowiąc sie na koźle bryczki. - Poraził go piorun! Mieliśmy tu niezłą burzę w niedzielę. No, a Haggard wracał od pastora Luthera z partyjki brydża i strzeliło w niego. Czarniejszy od niego  był chyba tylko Belzebub!
- A ciebie, to widzę... bawi?
- No bo, proszę pana doktora, przeżyć wojnę... Pan wie, że on brał udział w szarży Picketta? To piekło przeżył, a teraz trafił go piorun?! 
- Pan Bóg kule nosi...
- O! I tu się, pan doktor pozwoli, nie zgodzę. Co ma Stwórca do tego?!
Zaciął konia.
- Czy pani Berta kupiła jakąś mądra książkę, że tak filozofujesz? - gorzka ironia miała zmitygować stangreta? Ale on się ta uwaga nie przejął, albo jej po prostu nie zrozumiał. a pani Berta faktycznie od czasu do czasu podsuwała mu pewne książki.
- Pana brat już nie może sie doczekać. Trzeci raz wyjeżdżałem po pana.
- No, a jak pani Berta?
- Jak wyjeżdżałem jeszcze nic nie...
- Dobra, pogoń swego siwka, bo nie zdążymy.
- Zdążymy! - Hugo tylko machnął ręką. - Moja stara mówiła: jeszcze nie czas. To nie czas.
- Obyś sie nie mylił. Berta urwie mi głowę, jeśli się spóźnię - mina doktora wyrażała, że nie kładzie takich sformułowań między bajki.
Hugo jednak smagnął dwa razy swoją kobyłę i ta z pełnym wigorem ruszyła do przodu. 
Zmierzchało, kiedy wjechali w granice rancza. Trzy setery irlandzkie obskoczyły radośnie bryczkę. Zaraz też na ganku pokazał się gospodarz, czyli Henry Denison. Wyjątkowo nie podobny do doktora. Niski, przysadzisty. Spracowane, wielkie dłonie zdradzały, że życie dało mu w kość, a to co go otaczało było jego zasługą.
- No, nareszcie! Chłopie! Ile można czekać?! Dwight! Kopę lat! - ścisnął dłoń brata.- Wchodź szybko. Ty Hubercie odstaw bryczkę i wyprzęż klacz. Szybko.
Weszli do domu. Panowała w nim wyjątkowa cisza. Służba snuła sie milcząco, a pozostałe dzieci...
- Gdzie twoja rozbrykana gromadka? - zdziwił się doktor-brat. - Dałeś im coś na uspokojenie?
- Nie! - gospodarz uśmiechnął się, ale widać, że przebierał nogami, jakby spieszył się.- Zabrała je moja szwagierka. Pamiętasz Miriam?! Taka gruba. Z Oregonu.
- Ta, która na twoim ślubie...
- No, no... ta sama... Wzięła nasz tłumek do siebie. Ufam, że bardziej nie osiwieje. Boy! woda dla pana doktora!
Po chwili zjawił się chłopak z miską. Za nim biegła jakaś kobieta i niosła biały ręcznik i mydło.
- To ja idę do Berty! A ty szybko myj ręce i do góry!...
Sam pobiegł na górę. Berta leżała na łóżku. U jej boku krzątała się pani Wright. Doskonała w swoim
rzemiośle sprowadzania dzieci na ten świat. Kiedy dowiedziała się, że posłano po doktora-brata-szwagra niemal przyjęła to jako osobista zniewagę.
Pan Henry Denison mylił się, że nic sie  nie dzieje. Poród już jednak trwał. Lekarz zjawił się w doskonałym momencie. Pani Wright odsunęła się od łóżka.
- Długo to trwa? - lekarz chciał wszystko wiedzieć.
- Cztery godziny - odpowiedziała pani Wright. - Ciężka sprawa.
- Bierzmy się do dzieła tworzenia...

*      *       *
Henry Denison zapalił kolejne cygaro. spoglądanie na zegar tylko potęgowało oczekiwanie. Czwarta ciąża Berty trochę ich zaskoczyła? Dwie córki i syn, to już był kapitał na przyszłość. Tym bardziej, że dzieciaki doskonale chowały się. Nie chorowały. Kwitły! Właściwie stały się owocem zazdrości okolicznych sąsiadów.  Nawet, kiedy epidemia szkarlatyny dziesiątkowała w okolicy farmy u Denisonów nic złego nie działo się. Cud, że Miriam zabrała je do Oregonu. Henry Denison nie wyobrażał sobie rodzącej żony i trójki rozbrykanych dzieci. Bette była dość zrównoważona dziewczynką, ale już  Ruth i Clark, to były szatany w ludzkiej skórze. Ostatnio ściągał obydwojga z dachu stodoły. Bette w tym czasie siedziała pod stara grusza i czytała "Chatę wuja Toma"?
Z góry dobiegł krzyk Berty. Henry nerwowo zaciągnął się cygarem. Ledwo mógł je utrzymać w drżącej dłoni. Szybko je zgasił w popielnicy, w której leżało już kilka innych niedopałków.
Potężny zegar zdawało się, że leniwie odmierzał czas. A przecież wskazówki poruszały sie z dawną prędkością - ani szybciej, ani wolniej. Ciężkie wahadło bujało się to w lewo, to w prawo. znowu kolejny kwadrans!...
Krzyk spotęgował się. Chciał wbiec na schody. Wiedział, że nie może pomóc Bercie. Ta czwarta ciąża ukochanej żony była wyjątkowo dla nich... uciążliwa?
- Boy! Boy!
Chłopak stanął w drzwiach.
- Pan wołał?
- Nie wiesz, gdzie jest moja butelka?
- Pani Wright kazała... schować...
- Moją butelkę?!
- Wszystkie butelki! - uśmiechnął się dwuznacznie pod nosem.
- Przeklęta baba, szarogęsi się, jak u siebie! - uderzył ręka o blat stołu. - Zaraz mi tu przynieś moja butelkę. I dwie szklanki.
- Dwie?
- Nie, tuzin, gamoniu! - zmarszczył brwi.- Jak mój brat zejdzie z tego piętra chyba trzeba się będzie wesprzeć procentem! No już ganiaj po to szkło.
Boy odszedł. Henry Denison rozsiadł się w swoim głębokim, skórzanym fotelu. Wzrok jego utknął na fotografii Berty z dzieciakami. Byli szczęśliwi na ranczo, którego tylu mu zazdrościło. Teraz nie mógl udźwignąć ciężaru oczekiania na kolejnego dziecka.
- To będzie chłopiec! - zawyrokował. - Dam mu na imię Abraham, albo nie lepiej Ulysses!
Właśnie wszedł Boy i postawił tacę z butelką oraz dwie szklanki. Dał mu ręką znać, aby sobie poszedł do swoich innych zajęć. Sam nalał sobie szklaneczkę. spojrzał w bursztynowa zawartość i nim pociągnął łyk, wzniósł ją ku górze:
- Za Chattanooga! Na pohybel Braxtona Bragga!
Wypity łyk cierpko podrażnił podniebienie Henry Denisona.
- Co tak cicho?
Nie nalał sobie kolejnej szklaneczki, choć butelka już wisiała nad podstawionym szkłem. Nawet nie zauważył, jak pani Wright stanęła przed nim. I nie słyszał skrzypnięcia schodów? Zawsze skrzypiały. Szczególnie ten trzeci stopień od góry.
- O! Pani Wright!
- Odłożyłby pan to paskudztwo.
Ale w niego wstąpił duch walki. Szybko napełnił szklankę:
- Za „cud na Missionary Ridge"!
Na kolejna dolewkę  pani Wright już nie pozwoliła. chwycika butelkę lotem błyskawicy i przycisnęła mocno do piersi.
- Co to, to nie! Henry Denisonie! Marsz na górę! Do żony! I do dzieci!
- Jakich dzieci, królowo?! Ulysses! Ulysses!
- Żaden tam  Ulysses!
Do Henriego  Denisona zaczęły dociera słowa pani Wrigh.
- Co?! Zaraz!
Poderwał się z fotela. Potrącił szklankę, która poturlała się po blacie biurka i spadła na podłogę. Dywan zamortyzował upadek. Henry Denison, jakby wstąpił w niego nowy duch, doskoczył do schodów. Po dwa, trzy stopnie gnał na piętro. Otworzył drzwi do pokoju, w którym Berta po raz kolejny zostawała matką.
- Czego tu chcesz?! - zatrzymał go brat-lekarz.
- No... ja... Ulysses?
- Nie, Jefferson Davis! Masz dwie piękne córeczki!
- -reczki?
- Jedno i drugie.
 Dopiero teraz dostrzegł, że jedno zawiniątko leży w kołysce, którą przed laty zrobił dla maleńkiej Bette, ale drugie tuliła do siebie zmęczona, ale szczęśliwa Berta.
- Córki? Dwie?
- Razem masz cztery! Nie zapominaj! Clark będzie miał, jak w raju. Same siostry! Biedna będzie przyszła pani Denisonowa.
- „Cud na Missionary Ridge"?
- Bez wątpienia stary. Jak zasiałeś, tak zebrałeś.
I roześmiał się. Tylko nie wiadomo czy ze swego dowcipu czy miny, jaka malowała się na twarzy piewcy „cudu na Missionary Ridge".
(koniec odcinka 12)

Brak komentarzy: