sobota, sierpnia 31, 2013

Wir - West Wild - odc. 15

"Lora" wyhamowała. Przeciągły świst poniósł się wzdłuż wagonów. Zrzędliwy Bob mógł myśleć o pełnej sytości misce? Nieważne czego! Każdy posiłek był dla jego podniebienia ucztą. Byle tego było dużo i żeby było gorące.
- Który dziś mamy? - zapytał  Normana Gulda.
- O, co pytasz?
- 11 czy 12 bo mi całkiem się pokiełbasiło!...
Norman pokiwał głową
- A po co ci taka wiedza?
- Szef mnie nie wkurza... - szarpnął się Bob. Naprawdę czas mu jakoś płatał figla. Może to starość? - Dwunasty?
- No, dwunasty! 12 października, jeśli chcesz być bardzo sumienny.
I wyciągnął swój zegarek. Nosił go go w kieszonce. Ostatnio zerwał się od niego łańcuszek. Bawiło go zakłopotanie Boba?
- Saloon czynny do późna, aż ostatni ochlapus wytoczy się za drzwi! Dopiero ósma!...
I parsknął zdrowym śmiechem, ubawiony swoim dowcipem. Ale Bob zdawał się tego nie zauważać. Zszedł z "Lory" i ruszył przed siebie.
- A nie zapomnij, że jutro odjazd o szóstej dziesięć! - usłyszał za sobą głos Normana. Ruszył szybciej. Minął pierwsze zabudowania. Nie zwracał uwagi na mijanych ludzi. Kuźnia już była zamknięta, ale doskonale wiedział, że gdyby coś, to Ned otworzą ją o każdej porze dnia i nocy. Miał czujnego pomocnika, który albo wyciągał go z saloonu, albo z pościeli... Cała ulica miasteczka była rozjaśniona światłem, jak w jakieś święto lub urodziny George'a Washingtona, 22 lutego.
Spieszył do domu. Mildred na pewno już czekała z kolacją. Poczciwa kobieta. Tyle lat gotuje, pierze, czeka. Nie tylko na to, jak Bob wróci z kolejnego kursu. Czeka, kiedy ten starzejący się, zrzędliwy drab wreszcie oświadczy się jej. Czeka od 1867 r., kiedy zjawił się ze swoim kuferkiem i na dobre osiadł w tej mieścinie.
Światła w oknie żółtego domu widział już od dłuższego czasu. To znaczy żółty to on może był wtedy, kiedy stawiał go stryj Mildred. Teraz raczej przybrał barwę spłowiałej przeszłości. Tu i ówdzie farba odprysnęła i wilgoć zaczęła atakować drewno. Zawsze obiecywał, że się tym zajmie, kiedy wróci.
Trudno nie było zobaczyć na ganku postaci kobiecej. Miała piękną twarz. Ciemne oczy, nad nimi ciężkie brwi. Włosy, jak zwykle spięła w gruby warkocz. Nigdy jej tego nie powiedział, ale bardzo lubił to jej uczesanie. I turkusowe kolczyki, których tym razem nie miała. Nawet nie dostrzegał, że we włosach pojawiły się w nim białe pasemka siwizny. Dla niego Mildred była po prostu... Mildred!
- Robercie! Nie spieszyło ci się?!
Nikt do niego nie mówił nigdy "Robercie"! Zawsze tylko słyszał "Bob". Nawet nie "Rob" czy "Robin". Tylko i od zawsze "Bob". Mildred uparcie nazywała go "Robertem".
- Kolacja już prawie na stole!


Ani myślał przyspieszyć. Minął kobietę, kiwnął tylko głową i wszedł do domu. Od razu ruszył schodami na górę. Wszedł do swego pokoju. Przekręcił klucz w zamku. Zapalił lampę. Blade światło oświetliło wiszące na ścianie  konfederacką flagę i portret ukochanego wodza. Siedział na swym dzielnym "Travellerze".  Ile razy widział ich? Pamiętał jeszcze jego poprzednika "Richmonda", który padł w '62 po bitwie pod Malvern Hill. Służył wtedy pod Longstreetem. Otworzył szafę.
Niewiele rzeczy ją wypełniało. Na wieszaku jakiś stary garnitur, trzy koszule, przewieszony pasek. Ale Boba to nie zrażało. Na samym jej dnie stał kufer. Wyciągnął go.
- Robercie! - usłyszał kobiecy głos. - Stawiam na stole...
- Daj mi spokój babo - powiedział do siebie. Zainteresowana osoba nawet gdyby wysilała słuch pod drzwiami na pewno by tego nie usłyszała. Otworzył kufer.
- Będziesz zimne jadł!
Nie słuchał. Ukląkł nad kufrem. Wyciągnął mundur, spodnie, pas, błękitną szarfę i szablę. Na kapeluszu były ślady minionego czasu: przepocona pręga, jakaś dziura jakby po kuli...
- Nie będę odgrzewała...
- To nie!


Zaczął zdejmować swoje przepocone łachy. wlał do miski z dzbanka wodę. Obmył twarz, umył to i owo ze swego zmęczonego ciała. Spojrzał na mundur. Już jego szara barwa wywoływała potok wspomnień. Poprzedni mundur był granatowy. Kiedy kończył West Point... kiedy służył pod generałem... Któż nie kochał "Grand Old Man of the Army"?! Poczciwy Winfield Scott. Ile miał lat pod Chapultepec? Wolał nie liczyć. I wtedy musiał patrzeć na śmierć Roda O'Connollego. Ale nie na polu bitwy. Był w tym przeklętym Batalionie Świętego Patryka, który przeszedł na stronę Meksykanów! Zagryzł wargi. Nawet teraz, po tylu latach. przeżywał ten jeden straszny dzień! Rod stał na szubienicy z pętlą i patrzył, jak oni walczą o twierdzę. A potem ich stracono. Rod miał osiemnaście lat. Zapinał guzik za guzikiem.


Po chwili w lustrze ujrzał kapitana Skonfederowanych Stanów Ameryki. Zasalutował do kapelusza. Wzrok zatrzymał się na wizerunku ukochanego generała-imiennika. Autentycznie był z siebie dumny. Mundur wracał go samemu sobie. Nie był wtedy zrzędliwym Bobem, tylko kapitanem Robertem Tylerem. Poprawił szablę.
- Panie generale! - zaczął meldować się. Z obrazu patrzyły na niego dobre oczy Lee. Nikt nie wiedział, że sam przed laty go wykonał. - Melduje się kapitan Robert Tyler! Chciałem zameldować... - zawiesił głos. W oczach nabrzmiał jakiś ciężar. Chwycił się za twarz. Spod ściśniętych dłoni zaczęły płynąć łzy. Po chwili opanował się. Otarł twarz. Usiadł ciężko na krześle. Poczuł się staro. Bardzo staro. Dźwigał już szósty krzyżyk. Odpiął szablę. Chwilę jeszcze się wahał. spojrzał do lustra. Jego zaczerwienione oczy zdradzały gorzkie wspomnienie? Ale Mildred nie pozna, pomyśli, że to przemęczenie. Nagle wyprostował się i patrząc, jak poprzednio w obraz powiedział: Panie generale, kapitan Robert Tyler odmeldowuje się!
- Robercie! Bo ci jankesi wszystko zjedzą!...
- Zamorduję ją zaraz!
Trzasnął butami.
Otworzył drzwi. Za sobą zostawiał tamten świat, do którego nikt nie miał dostępu. Tylko on i generał Lee.
Zszedł na dół.
- No naresz....- ale Mildred nie dokończyła. Mężczyzna w mundurze ni jak nie przypominał pomocnika z parowozu "Lora". "Zrzędliwy Bob" wyglądał, jak zdjęty z obrazka. - Robercie! Jak pięknie wyglądasz!Czy to dziś jest ten dzień, o którym myślę?
Wiedział, że Mildred nie przywiązuje wagi do tego, co on. Czekała tylko, by się jej oświadczył?...
- A, co myślisz? - zainteresował się.
- Loretta dzisiaj opowiadała...
- Ta plotkara? - uśmiechnął się nie ukrywając ironii.
- Że to już dziesięć lat, jak zmarł generał...
- Tak, dziesięć lat - westchnął i usiadł za stołem. - Ty tego nie zrozumiesz...
Położył kapelusz na blacie.
- Bardzo się mylisz... Bardzo! Kapitanie Tyler! Nie jestem głupią gęsią z zachodu, co to niczego nie wie i na niczym sie nie zna! Bardzo się mylisz Bob- jej głos drżał z podniecenia i zdenerwowania.
- Nazwałaś mnie Bob? - był naprawdę zaskoczony. Patrzył na nią z coraz większym zaciekawieniem.
- Mój brat zginął pod Chapultepac!
- O czym ty mówisz?
- Irlandzki dureń, który chciał wolnego Teksasu!...
Zapadła długa, ciężka chwila milczenia.
- Nie wiedziałem.
- Bo ciebie interesuje tylko, żeby miska była gorąca! - wyrzucała z siebie.
- Mildred! Ja nie chciałem...
Nie patrzyła na niego. Nie wiedział, że  wspomnienie z '47 wróci w takiej chwili. Słyszał, że jej brat zginął, ale nie wiedział gdzie i jak.
- Jaka ja była głupia, że dałam się nająć do tego tu!... Robercie Tyler poza miską i tą cholerna lokomotywą jest jeszcze inny świat. Jest kobiet, która czeka! I to nie tylko na twój przepocony powrót! Czy ty w ogóle kogoś kochałeś?!
- Ja...
- Tak, zapomniałam! konfederację i generała Lee! Człowieku otrząśnij się! Jesteś bankrutem! Twoją konfederację dawno szlag trafił, a generała robaki zżarły! Ile można żyć wspomnieniami?!
Nie poznawał Mildred. Wyrzucała z siebie słowa za słowem! A każde było oskarżeniem i ciosem. Atakowała jego ołtarze, a on potulnie siedział nad talerzem?
- Jefferson Davis dorzuca ci do gara choć centa?! Ile wysłałeś do niego listów? Nie udawaj durnia! Wiem, że piszesz do niego. I po co?! Wiesz gdzie on ma te twoje gryzmoły?!
Zawisła nad nim. Nieomal miała pianę na ustach:
- Nikomu nie jest potrzebny kapitan Robert Tyler! Nikt go nie zna! Nawet Longstreet zwąchał się z tym pijanym psem Unii, Grantem! Życie ci cieknie przez te ciężkie łapska! One już nie pamiętają szabli! Masz łopatę, to nią machaj! Masz kochającą ciebie, durniu, Mildred, to daj jej chwilę szczęścia!...
Zamilkła. Wyglądała na osobę, która przestraszyła się? Szczególnie tego, co powiedziała na końcu.
- Mildred cię kocha durniu! Kapitanie Tyler!
- Czy to oświadczyny? - nie odważył się podnieść oczu znad talerza. W tej chwili bał się jej, ale z drugiej strony chciał...
- Skoro ty nie potrafisz tego powiedzieć, to ja muszę! A zresztą...- machnęła ręką. Jedz, bo to już...
Objął ją w pół. Wtulił się w jej fartuch.

(koniec odcinka 15)

Brak komentarzy: